Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

czwartek, 30 września 2010

Porozrzucane

To raczej będzie dość mało składny i chaotyczny wpis, bo tak po trochu pisany.

Ciężko jest. Bo nie będę ściemniał, że ze mnie to ściekło wszystko po prostu i idę dalej. Tzn. na pewno ściekło i nie będę nad tą porażką płakał pół życia. Ale przygniata to. Ciągnie się za mną. Co chwilę widzę, jak na FB czy nk ktoś gratuluje temu czy owemu, że zdał. A ja nie. I to boli. 

Pusto poza tym jakoś się zrobiło. Wcześniej - świątek, piątek, nie ma gadania, siedzimy i ryjemy, zakuwamy, z przerwami na coś do zjedzenia i przewietrzenie mózgu, żeby się nie przegrzał. Jakiś taki rytm - zero wątpliwości, problemu co z sobą zrobić. Nawet książki żadnej nie czytałem - bo jak zacznę czytać coś, to każdy pretekst będzie dobry, żeby czytać dalej - a nie np. się uczyć. Teraz - nie ma obowiązku, jest wolny czas, a do tego w pracy sam siedzę, i jako że roboty za dużo nie mam, nawet tu nie bardzo wiem, co z sobą zrobić. Trzeba się na nowo pogodzić z tym, że czas wolny jest i trzeba go sensownie zagospodarować.

Modlitwą może też? 

>>>

Pochodziłem, z uwagi na wolną chwilę, po blogach, które odwiedzam i od czasu do czasu komentuję - efekty widać w linkach, które wzbogaciły się o nowych autorów.

>>>

Nie tak dawno, po medialnej nagonce na o. Macieja Ziębę OP, napisałem co o tym myślę i o co tam naprawdę chodziło. Tym bardziej więc z radością przyjąłem artykuł dr. Andrzeja Grajewskiego, którego teksty cenię bardzo, odnośnie tej właśnie całej sytuacji - zachęcam do przeczytania. Jak widać, nie pomyliłem się w żadnym miejscu (łatwiej może z tego względu, że o moje jakby podwórko chodzi). Jak widać - dziennikarze, którzy całą tę, sztucznie nadmuchaną, aferkę rozkręcili nie dość, że po prostu nakłamali, to dopisali  sobie to, czego nie usłyszeli, albo wręcz wkładali w usta swoich rozmówców słowa, które w ogóle nie padły. Kolejny brawurowy przykład rzetelności dziennikarskiej.

A ludzie na mnie z byka czasem patrzą, gdy widzą, że czytam GN (innych gazet - rzadko, coś prawniczego czasem).

>>>

Również z ostatniego GN, kilka pięknych słów o tym, czym jest miłość, czym powinna i przede wszystkim - może się stawać - miłość właśnie:

To nieprawda, że miłość mija. Mając 77 lat, mogę powiedzieć, że staje się inna, pogłębiona przyjaźnią – mówi. – W młodości jest trudniej – każdy walczy o swoje. Teraz, kiedy mam pretensje, jestem w stanie się zatrzymać, przyznać rację Zbyszkowi, nie zadawać mu bólu. To czas największej życiowej harmonii. Zawsze byliśmy bardzo różni – Zbyszek mógł się obrazić nawet na trzy miesiące, ja ani na trzy godziny. Zawsze pierwsza podawałam mu rękę. To dar, dostałam tę umiejętność z góry. Tylu małżonków się rozstaje i inwestuje energię w nowe związki, a przecież w jednym małżeństwie jest tyle pracy, stale trzeba pielęgnować uczucia. I tylko to się opłaca

>>>

Dwie intencje dzisiaj proponuję:
  • o zdrowie dla mamuśki mojej
  • o Boże błogosławieństwo, spokojny przebieg ciąży dla K., o której z wielką radością dowiedziałem się wczoraj, że najwyraźniej udały im się starania o powiększenie rodziny :)

poniedziałek, 27 września 2010

A jednak się nie udało. Tak jak Hiobowi.

Z całego serca dziękuję wszystkim, którzy szturmowali Niebo w intencji tego egzaminu i mojej skromnej osoby... I przepraszam za kłopot.

Bo nie zdałem. 

A przynajmniej to wynika z listy, która w necie się pojawiła - wymienia ona osoby, które zdały, no i mnie na niej nie ma. Oficjalnie - powieszą wyniki jutro po południu. 

Dla mnie to... dziwne. W ogóle, dziwnie było. Denerwowałem się do piątku, choć już wieczorem jakiś taki spokój był, jak powtarzałem sobie materiał pewien. Rano jak wstałem w sobotę - to już w ogóle, chillout wręcz. Zero stresu. Trochę mnie to niepokoiło, ale cóż. Pojechaliśmy - żonka oczywiście też, kibicować. 

Usadzanie trwało w nieskończoność, potem bite 40 minut tłumaczenia, co i jak - niektóre rzeczy mocno zakręcone były. Wyniki - miały być najdalej we wtorek ok. 15:00, również na www. No i jak rozdali testy i można było zacząć - to zacząłem pisać. Sporo, wg mnie, z prawa karnego całkiem sensownie, a tego się najbardziej bałem, bo wiadomo było, że dużo z tego, a nie jest to moja mocna strona. No i tak szło. Cieszyłem się, bo pomimo że były pytania, gdzie generalnie mniej lub bardziej strzelałem na ślepo, to większość zdecydowanie wiedziałem. Nawet oddałem wcześniej - bo po co siedzieć? Koła nie wymyślę, co wiedziałem - zaznaczyłem, pozostałe potraktowałem na zasadzie eliminacji błędnych i niepasujących na pewno odpowiedzi, resztę strzeliłem po kilku próbach dojścia do prawidłowej odpowiedzi drogą eliminacji.

Jak wróciliśmy do domu, na jednym z portali zaczęła się burza mózgów - próby odtwarzania pytań i dochodzenia do prawidłowych odpowiedzi. Wszyscy zgodnie twierdzili - trudny. Dużo trudniejszy od zeszłorocznego, który trudno nazwać inaczej niż mocno prostym - i zdecydowanie dużo trudniejszy niż test tegoroczny na aplikację ogólną (sądowa, prokuratorska), który... opublikowali z odpowiedziami w piątek po południu .Nie bardzo to rozumiem, ale cóż. Wkurzające było, że pytania niekiedy były bardzo długie, niekiedy z dwiema negacjami w treści, i dotyczyły naprawdę detali albo wyjątków od wyjątków wyjątków... A mnie to się wydawało - że to ma sprawdzić znajomość wiedzy, a nie wyjątków od wyjątków? 

Podszedłem do problemu możliwie metodycznie - na podstawie odtworzonych gremialnie na portalu pytań, sporządziłem listę takich, które wiedziałem, że mam źle - i nie było ich wcale dużo. Pewnie - pozostawała jakaś tam lista pytań (głównie z prawa administracyjnego), co do których po prostu nie pamiętałem i nie pamiętam dotąd, co w końcu zaznaczyłem. Oczywiście - poza tym, że nikt nie był w stanie w 100% potwierdzić, że dobrze zapamiętaliśmy pytania - a przecież 1 słowo zmienia niekiedy cały sens. Efekt - umiarkowany optymizm, i tak nazywałem, wobec wielu pytań, swój stan w kontekście oczekiwania na wyniki. 

Wczorajszy dzień, spędzony z żonką, był przecudny. Dosłownie. Powolutku - mimo że musieliśmy chałupę posprzątać po 3-tygodniowej nieobecności (w sobotę nie mieliśmy siły już, trudno). Spacerek, obiadek, siedzenie na ławeczce i obserwowanie morza, przytulanki, buziaki... Raj. 

I wieczorem coś mnie podkusiło. Wszedłem na www - widzę: są wyniki. Klikam i prawie zawał. Lista alfabetyczna osób które uzyskały wynik pozytywny, jak zapowiadali... i nie ma mnie na niej.

Żonka leci i przytula, żebym się nie martwił, że nic się nie stało, że za rok się uda... Czy się wkurzyłem? Nie. Po prostu zrobiło mi się bardzo przykro i poczułem się strasznie malutki w tym wszystkim. Nie spodziewałem się tego, naprawdę. Cały czas liczyłem - przy swoich obliczeniach i przeczuciach - że będzie dobrze. Że się uda. 

Półtora miesiąca naprawdę ciężkiej nauki. Pewnie - są tacy, co powiedzą, że i pół roku było się uczyć i przygotowywać, itp. Być może. Ja ten czas wykorzystałem na maxa - cały urlop na naukę, siedzenie u teściów i zakuwanie, potem też specjalnie przecież siedzieliśmy do piątku przed egzaminem u nich, żebym miał warunki, pokój w którym mogłem się zamknąć i uczyć. No to się uczyłem. Jak w pracy był czas - też nos w ustawę, albo w testy online. 

Czy mam żal do siebie? Pewnie tak, ale to nie jest rozwiązanie, nic to nie zmieni. Jest, jak jest. Wszystko de facto rozstrzygnęło się w momencie, gdy skończyłem zakreślać odpowiedzi na karcie odpowiedzi. Przykro mi. Bo wiem, że kolega, który mniej niż 2 tygodnie się uczył do adwokackiej - zdał, dostał się (wiedział już w sobotę wieczorem, na adwokackiej szybko sprawdzili im i sobie, żeby mieć spokój), mimo że dużo mniej poświęcił na to czasu, nie przerobił wszystkiego, i bardzo miernie sam swoje szanse oceniał już po, gdy rozmawialiśmy. Wiedza? Raczej fart - w każdym razie coś, czego mi zabrakło. 

Spora grupa ludzi - tu anonimowo, w realu konkretnie - kibicowała mi. I trzeba było powiadomić ich o porażce. Teściom powiedziała żonka, jeszcze wyszła z pokoju, żebym nie słyszał. Poprosiłem tylko, żeby powiedziała, że nie chcę o tym rozmawiać, żeby nie prosili mnie do telefonu... Może za dużo emocji? Na pewno nie chciałem słuchać tych słów współczucia, nie znoszę tego. Do domu sam zadzwoniłem - powiedziałem mamie sucho, jak jest, i że nie chcę o tym rozmawiać, i koniec. Zrozumiała, nie nalegała. Potem napisałem ogólnego smsa, którego szeregowi znajomych wysłałem, którzy o to prosili... i wyłączyłem telefon. Włączyłem go dopiero dzisiaj w drodze do pracy - worek raportów i odpowiedzi w stylu fak :( czy strasznie mi przykro, ale też czekaj na oficjalne wyniki i nie panikuj

Podreptałem rano na mszę, jak to wcześniej (przed pomieszkiwaniem u teściów) miałem czasem w zwyczaju. Brakowało mi tego. Heh, jesiennie tak - niby ciepło, ale ciemno już, jak to przed 7:00 o tej porze roku. Ubrałem się, czekam w zakrystii, wychodzimy. Do czytań, jak to mam w zwyczaju (poza przypomnieniem sobie, czy mamy I czy II rok w cyklu liturgicznym w ciągu tygodnia) się nie przygotowywałem - podchodzę do ambonki i otwieram lekcjonarz. 

I miałem ochotę roześmiać się pod nosem. Wiesz, dlaczego? Boża szydera... 
Zdarzyło się pewnego dnia, gdy synowie Boży udawali się, by stanąć przed Panem, że i szatan też poszedł z nimi. I rzekł Bóg do szatana: Skąd przychodzisz? Szatan odrzekł Panu: Przemierzałem ziemię i wędrowałem po niej. Mówi Pan do szatana: A zwróciłeś uwagę na sługę mego, Hioba? Bo nie ma na całej ziemi drugiego, kto by tak był prawy, sprawiedliwy, bogobojny i unikający grzechu jak on. Szatan na to do Pana: Czyż za darmo Hiob czci Boga? Czyż Ty nie ogrodziłeś zewsząd jego samego, jego domu i całej majętności? Pracy jego rąk pobłogosławiłeś, jego dobytek na ziemi się mnoży. Wyciągnij, proszę, rękę i dotknij jego majątku! Na pewno Ci w twarz będzie złorzeczył. Rzekł Pan do szatana: Oto cały majątek jego w twej mocy. Tylko na niego samego nie wyciągaj ręki. I odszedł szatan sprzed oblicza Pańskiego. Pewnego dnia, gdy synowie i córki jedli i pili w domu najstarszego brata, przyszedł posłaniec do Hioba i rzekł: Woły orały, a oślice pasły się tuż obok. Wtem napadli Sabejczycy, porwali je, a sługi mieczem pozabijali, ja sam uszedłem, by ci o tym donieść. Gdy ten jeszcze mówił, przyszedł inny i rzekł: Ogień Boży spadł z nieba, zapłonął wśród owiec oraz sług i pochłonął ich. Ja sam uszedłem, by ci o tym donieść. Gdy ten jeszcze mówił, przyszedł inny i rzekł: Chaldejczycy zstąpili z trzema oddziałami, napadli na wielbłądy, a sługi ostrzem miecza zabili. Ja sam uszedłem, by ci o tym donieść. Gdy ten jeszcze mówił, przyszedł inny i rzekł: Twoi synowie i córki jedli i pili wino w domu najstarszego brata. Wtem powiał szalony wicher z pustyni, poruszył czterema węgłami domu, zawalił go na dzieci, tak iż poumierały. Ja sam uszedłem, by ci o tym donieść. Hiob wstał, rozdarł swe szaty, ogolił głowę, upadł na ziemię, oddał pokłon i rzekł: Nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę. Dał Pan i zabrał Pan. Niech będzie imię Pańskie błogosławione! W tym wszystkim Hiob nie zgrzeszył i nie przypisał Bogu nieprawości  (Hi 1,6-22)
No bardziej sugestywnie Bóg mnie nie mógł dzisiaj kopnąć w kostkę, szturchnąć w bok, wskazać... Tyle piszę tutaj i nie tylko tutaj o wierze w Niego, sporo miejsca poświęcam tłumaczeniu raz po raz, że On nigdy nie chce nic złego dla człowieka, że to, co złe, to efekty naszych decyzji, brania się za coś, do czego się nie przygotowaliśmy dostatecznie, przeceniliśmy nasze siły.

Ja Boga ani przez chwilę nie winiłem za nic, nie złorzeczyłem w tej sytuacji, i nie zamierzam. Żadna w tym Jego wina, że mi się nie udało. Może za mało się uczyłem faktycznie? Niewykluczone. A może tak po prostu miało być, On tak chce, bo moja droga ma iść nieco inaczej niż tak, aby za pierwszym razem tam się dostać na aplikację? Może ten rok ma przynieść coś zupełnie innego? Może dobre przygotowanie się do powitania na świecie naszego maleństwa pierworodnego wymaga, żebym skupił się tylko na tym?

Wierzę, że to ma sens. Że choć mnie jest żal tego, jak się to potoczyło, że coś tam boli, że jest jakaś pustka i duży niedosyt, że ten wyimaginowany, już prawie na wyciągnięcie ręki namacalny domek z kart w postaci planów na najbliższy rok i perspektywy, jakie ta aplikacja i jej rozpoczęcie już teraz by dawały - legł w gruzach. Bóg mi dał ten czas, dał wolę do marzeń i okazję do podjęcia próby ich zrealizowania - czegoś zabrakło i najwyraźniej tak ma być. Szkoda czasu na rozpamiętywanie, zamęczanie siebie czy innych, szukanie winnych w sobie czy wokół siebie... To już za mną - ma ubogacić i nauczyć czegoś, a nie determinować i przygniatać na przyszłość, zniechęcać.

Bo przecież Hiob, choć miał w momencie, gdy Bóg pozwolił go doświadczyć, po ludzku już bardzo wiele - to po tym doświadczeniu go przez Złego, gdy wszystkie dobra i rodzinę stracił, a nawet stał się sam trędowaty, gdy wyszedł z tego bez złorzeczenia i ubliżania, obwiniania Boga - dostał jeszcze więcej, jeszcze większe dobra i nową rodzinę. Nie zwątpił, nie obrażał się, nie awanturował, nie szukał winy i nie obarczał nią Boga. Nadal Mu wierzył, nadal Mu ufał. Bóg to nagrodził. Co cię nie złamie, to cię wzmocni.

No więc - idę dalej. Poczekam na uchwałę o wyniku egzaminu, pójdę po ksero mojego testu i klucza z odpowiedziami, przeanalizuję. I pójdę dalej. Ta cała sytuacja już wczoraj przed snem, z czym podzieliłem się z żonką, uświadomiła mi, że to jest pewien kryzys - ale mały. Mam ją, mamy nasze maleństwo nienarodzone. Mam dla kogo i po co żyć. Motywację, żeby wstać, i próbować znowu, i znowu, ile trzeba. Dla nich :)

czwartek, 23 września 2010

Proszę o wsparcie

Króciutko.

W sobotę o 11:00 - egzamin wstępny, do którego się przygotowuję od dłuższego czasu, a do którego czas odlicza licznik po prawej. Jak się przygotowałem? Okaże się przy wynikach - jest nadzieja, że jest to kwestia tygodnia. 

Bardzo proszę o wsparcie modlitewne w tej intencji. Nie jest to kolejny egzamin na studiach, czy nawet dyplomowy - niestety (stety?) mam już to za sobą, tutaj gra idzie o perspektywy na przyszłość, coś dalej i większego, możliwość uczciwych zarobków z pracy, o której marzyłem i do której się dość długo przygotowuję. 

Zatem pokornie proszę...

wtorek, 21 września 2010

W ręku Jego my i nasze słowa - i nie tylko

Papież bardzo aktywnie pielgrzymował do Wielkiej Brytanii - więc jeszcze co nieco na ten temat, jako że pielgrzymka już się zakończyła (tylko mi czasu brakuje, żeby pisać - a że zagadnień jakby sporo, to i wpisy pewnie nieznośnie długie?).

Jeszcze w piąte 17.09.2010 Benedykt XVI w Twickenham w południowo-zachodnim Londynie dokonał inauguracji  Fundację Sportu im. Jana Pawła II, podczas której mówił pięknie o potrzebie zdrowej rywalizacji i konkurencji, nie tylko patrzeniu na wynik, i o tym, czym ma być kształcenie młodych ludzi:
Uznajemy, że bardziej (niż końcowy wynik - PAP) liczy się to, jak postępujemy i jak konkurujemy przed Bogiem i innymi. Z Bożą pomocą chcemy respektować i podtrzymywać życiodajnego ducha, który manifestuje się w sporcie, myślach, słowach i uczynkach".
Papież przypominał także o ważności i konieczności wręcz bycia nie tylko dla siebie, dla zysku - a dla ludzi wokół:
Proszę was, abyście nie stawiali sobie jednego ograniczonego celu i pomijali wszystkie inne. Posiadanie pieniędzy umożliwia bycie wielkodusznym i czynienie dobra w świecie, ale jeśli robi się to dla samego siebie, nie wystarcza to, abyśmy byli szczęśliwi. Bycie w wysokim stopniu wyszkolonym w niektórych działaniach lub zawodach jest dobre, ale nie da nam zadowolenia, jeśli nie będziemy ciągle dążyli do czegoś jeszcze większego. Może to uczynić nas sławnymi, ale nie zrobi z nas ludzi szczęśliwych.
Całość przemówienia do młodych - tutaj

Tego samego dnia papież spotkał się z przedstawicielami oświaty, nauczycielami i wychowawcami w Kolegium Uniwersytetu Najświętszej Maryi Panny w londyńskiej dzielnicy Twickenham (całość przemówienia - tutaj):
Oświata nigdy nie jest i nigdy nie może być rozpatrywana jako działalność utylitarna i nic więcej. Jej sednem jest kształtowanie osoby ludzkiej, wyposażenie jej w to, co potrzebne do zrealizowania życiowego potencjału. W największym skrócie chodzi w niej o przekazanie mądrości. A prawdziwa mądrość jest nierozłączna od wiedzy o Stwórcy
Co ciekawe, przynajmniej z pozoru (jako że w każdym tekście i tak, mniej lub bardziej, na pierwszy plan wysuwała się oczywiście kwestia skandali seksualnych) media brytyjskie również w pozytywnym sensie nie marginalizowały i pisały o pielgrzymce Następcy Piotra - w najpoczytniejszych tytułach pojawiły się na pierwszych stronach sformułowania typu „Nieprawdopodobna misja”, „Walka o wiarę” czy „Papież podkłada ogień pod ateistycznym ekstremizmem”. Szczególnie trafne wydaje się być to ostatnie - bo tu nie chodzi o żadną neutralność światopoglądową, a po prostu o agresywne tępienie wiary, na razie głównie katolickiej (choć z pewnością później także innych, o ile nastąpi na to społeczne przyzwolenie).

W tym kontekście - ciekawy akapit, papieska wizyta spowodowała wyartykułowanie jasne jak najbardziej słusznego poglądu odnośnie kwestii adopcji w Wielkiej Brytanii:
Papieska pielgrzymka jest dla „The Independent” okazją do powrotu do kwestii katolickich ośrodków adopcyjnych w Wielkiej Brytanii, które zostały zamknięte po tym, jak zakazano im wyłączać osoby homoseksualne w grona starających się o adopcję. „Autentyczny pluralizm społeczny pozwala na różnorodność a państwo zachęca do niego i chroni ów pluralizm. Katolickie agencje adopcyjne powinny mieć prawo nie brać pod uwagę par tej samej płci w procesie adopcji, jeśli instytucje te wierzą, że model kobieta i mężczyzna leży w najlepszym interesie dziecka” – stwierdza gazeta.
Nie obyło się również bez akcentów wybitnie ekumenicznych - i chwała Bogu, bo niewiele jest miejsc na świecie takich jak Wielka Brytania, gdzie doszło do tak fundamentalnych i brzemiennych dla dalszej historii chrześcijaństwa podziałów. Ale nie o wykład historyczny tu chodzi. Chodzi przede wszystkim o szukanie wśród podzielonych kościołów tego, co łączy, a nie co dzieli.

A prawda jest taka - na co odpowiedzią jest ustanowienie w zeszłym roku przez papieża możliwości powstawania personalnych struktur dla wspólnot anglikańskich, które chciały by powrócić do Kościoła katolickiego - że Kościół anglikański (jako wspólnota składająca się z bardzo wielu mniejszych, między sobą zróżnicowanych) jest niespójny i dzieli się coraz bardziej na linii sporów odnośnie rozumienia kolegialności (o czym może decydować synod czy zgromadzenie kościoła, a co jest prawdą od Boga pochodzącą, niepodlegającą dyskusji czy dywagacjom), przyzwolenia lub nie na małżeństwa homoseksualistów, czy święcenia kobiet lub homoseksualistów. A to tylko te najczęściej poruszane problemy, o których mowa publicznie. Zaryzykowałbym stwierdzenie - anglikański prymas, honorowy zwierzchnik tej wspólnoty abp Rowan Williams chyba poglądami w tych właśnie spornych kwestiach bliżej jest do wspólnoty katolickiej niż anglikańskiej. Co tylko może cieszyć.

Według mnie - kwestia przechodzenia, powrotów do Kościoła katolickiego wspólnot anglikańskich jest tylko i wyłącznie kwestią czasu - a właściwie rozwiązania problemów majątkowych; wspólnota opuszczając Kościół anglikański traci swój majątek - kościoły, kaplice, zaplecze duszpasterskie - i tu jest problem. Gdy ta kwestia zostanie jakoś rozwiązana, zjawisko to - myślę, modlę się i mam nadzieję - będzie na dużą skalę. A rozwiązanie chyba jest, i to dość proste - skoro na Zachodzie i w krajach anglosaskich kościoły często pustoszeją, niszczeją, nie ma kto w nich sprawować sakramentów, dochodzi do sprzedawania świątyń i zamieniania ich w dyskoteki, kluby, sklepy czy magazyny - to czy istniejące dziś wspólnoty katolickie, parafie, nie mogły by w ramach istniejących kościołów i zaplecza duszpasterskiego przyjąć powracających na łono Kościoła anglikanów? Mogli by, oczywiście. Tylko kwestia powiedzenia tego głośno, przygotowania i woli. W momencie reformacji postulaty nowych wspólnot mogły być interesujące, pociągające i nawet w dużej mierze słuszne, biorąc pod uwagę tamte czasy - jednak kierunek, w którym te bardziej radykalne wspólnoty anglikańskie zmierza, w żadnym wypadku nie prowadzi do Boga, a co najwyżej od Niego oddala, stawiając na ołtarzu człowieka z jego coraz to bardziej wymyślnymi zachciankami w imię wolności.

No i odjechałem od tematu - wizyty papieża. Cóż, taka spontaniczna refleksja. Papież również 17.09.2010 w piątek odprawił nieszpory ekumeniczne wraz z abpem Williamsem, a także obydwaj hierarchowie wygłosili przemówienia. Papież wskazał na wieloletni dialog pomiędzy wspólnotą katolicką a protestancką, zapoczątkowany niepozornym prywatnym spotkanie bł. Jana XXIII z jednym z poprzedników abpa Williamsa na stolicy Canterbury, abpem Geoffreyem Fisherem, do którego doszło w 1960 r. Wskazał, że w obecnych czasach, wspólnoty chrześcijańskie muszą patrzeć w kierunku tego, co łączy, a nie co dzieli; akcentować korzenie chrześcijańskie coraz bardziej laicyzujących się państw. Mówił także o tym, jak ważna dla świata, dla ludzi potrzebujących, jest współpraca na polu ekumenicznym, w celu propagowania pokoju. Ciekawym jest sformułowanie, jakiego papież użył - mówił mianowicie o przygodzie ekumenicznej. Całość przemówienia tutaj.

Doszło także, tego samego dnia, do spotkania Benedykta XVI z z duchownymi i świeckimi różnych wspólnot religijnych Wielkiej Brytanii - jedna krótka myśl z niego, a całość tekstu papieża tutaj:
Katolicy, zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i na całym świecie, nadal będą budować mosty przyjaźni z wyznawcami innych religii, aby leczyć krzywdy przeszłości i wspierać zaufanie między jednostkami i wspólnotami.
W krótkim spotkaniu z młodzieżą przed katedrą w Westminster, papież powiedział do młodych m.in.:
Proszę każdego z was, najpierw i przede wszystkim, abyście spojrzeli w głąb swego serca. Pomyślcie o całej miłości, do której przyjęcia zostały stworzone wasze serca, i o całej miłości, którą macie dać. Ostatecznie wszyscy zostaliśmy stworzeni do miłości. O tym właśnie wspomina Biblia, gdy pisze, że zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga: zostaliśmy stworzeni do poznania Boga miłości, Boga, który jest Ojcem, Synem i Duchem Świętym oraz do znalezienia naszej najwyższej pełni w tej boskiej miłości, która nie ma początku ani końca.
Z kolei w sobotę 18.09.2010 Namiestnik Chrystusa odwiedził w Londynie Dom Świętego Piotra w dzielnicy Vauxhall, w którym mieszka 76 osób starszych - do których skierował takie słowa:

Kiedy postęp w medycynie i inne czynniki prowadzą do przedłużenia życia ludzkiego, ważne jest uznanie obecności coraz większej liczby osób starszych za błogosławieństwo dla społeczeństwa. (...) Bóg pragnie właściwego szacunku dla godności i wartości, zdrowia i dobrego samopoczucia osób starszych, zaś Kościół poprzez swe instytucje charytatywne w Wielkiej Brytanii i poza jej granicami stara się wypełniać Boży nakaz poszanowania życia, niezależnie od wieku i okoliczności. (...) Wiele przeżytych lat pozwala nam docenić piękno zarówno największego daru, jakim obdarzył nas Bóg, daru życia, a także kruchość ludzkiego ducha.
Oczywiście, nie obyło się bez nieporozumień... Gdy papież 18.09.2010 w katedrze w Westminster mówił o ofiarach molestowania seksualnego przez duchownych - media zinterpretowały jego słowa jako nazywanie ofiar męczennikami, podczas gdy papież powiedział tylko, że ich ofiara jest bliska ofiarom męczenników. Ale pretekst był - można było dopisać to, co nie zostało powiedziane, ale kto zwróci  na to uwagę...

Sprzeczne zaś informacje (jak zwykle, niestety, od czasu gdy na czele Biura Prasowego Watykanu stanął o. Federico Lombardi SI w miejsce zdecydowanie lepszego w tej roli dr Joaquina Navarro-Vallsa) pojawiły się odnośnie tego, czy Benedykt XVI w czasie pielgrzymki do Wielkiej Brytanii spotkał się z ofiarami tychże nadużyć seksualnych, czy nie. Rzecznik Watykanu twierdził, że nie - zaś... watykański L'Oservatore Romano napisał, iż tak, do takiego spotkania doszło.

Na istotny fakt zwrócił uwagę dziennik włoski La Repubblica, pisząc, że "papież zmienia stanowczo ton i ciężar" sensu teologicznego traumy "czyniąc podstawowym punktem odniesienia nie oprawcę, potwora w sutannie, a ofiarę, zajmującą najważniejsze miejsce na scenie". 

I wreszcie - niedziela 19.09.2010, ostatni dzień pielgrzymki - spektakularna beatyfikacja konwertyty ze wspólnoty anglikańskiej, najpierw pastora, później oratorianina, wybitnego myśliciela, nie bez przesady człowieka, o którym można powiedzieć, iż w rozumieniu i podejściu do wielu kwestii wyprzedzał swoje czasy o dobry wiek - kard. Johna Henry'ego Newmanna.

Nie będę tutaj podejmował się pisania notki biograficznej - zrobił to bardzo dobrze x Tomasz Jaklewicz na potrzeby GN, gdzie opisał w jednym tekście życiorys nowego świętego, zaś w drugim - jego myśl i przesłanie.

Czego dowodzi życie i dzieło Newmanna? Że Bóg zawsze znajdzie drogę do serca człowieka, który szuka prawdy i poświęca temu poszukiwaniu życie. Że Bóg odpowiada na szczerze poszukiwanie Go, nawet gdy człowiek żyje w miejscu, środowisku tak bardzo innym niż Kościół katolicki, a nawet wręcz do niego wrogo nastawionym. No i zdecydowanie - że droga człowieka do prawdy, nawet gdy już jest duchownym, może okazać się bardzo długa i wręcz wychodząca poza ramy wspólnoty, w której wiara się zaczęła, dojrzewała i kształtowała. Bóg prowadzi ku prawdzie - pytanie polega na tym, czy człowiek jest gotowy za Nim pójść, i jak daleko? Czy tylko tam, gdzie to nie wymaga poświęceń i narażania się na ośmieszenie, wyszydzanie, pogardę czy wręcz nienawiść - czy dalej, dokąd trzeba, dokąd On prowadzi?

Nie mówiąc o tylu innych ważnych kwestiach, na które bł. Newmann zwrócił uwagę - rola świeckich w Kościele, to jak istotna jest formacja intelektualna, pogłębianie zarówno wiary, jak i wiedzy, poznawanie świata. A jednak - w tym umiłowaniu nauki wiedział, co jest ważniejsze: będąc znanym wykładowcą, porzucił swoją pracę i miejsce, bez którego pewnie nieco wcześniej życia nie wyobrażał sobie, i wybrał niewielkie oratorium, by tam żyć i pracować, i to do końca, nie zważając na zaszczyt nominacji kardynalskiej.

Czy Bóg choć trochę zbliżył się, a może czasami wszedł do serc Brytyjczyków, dzięki tej papieskiej pielgrzymce? Mam nadzieję.

niedziela, 19 września 2010

Boża kreatywna księgowość - czyli o co naprawdę warto się starać

Jezus powiedział do swoich uczniów: Pewien bogaty człowiek miał rządcę, którego oskarżono przed nim, że trwoni jego majątek. Przywołał go do siebie i rzekł mu: Cóż to słyszę o tobie? Zdaj sprawę z twego zarządu, bo już nie będziesz mógł być rządcą. Na to rządca rzekł sam do siebie: Co ja pocznę, skoro mój pan pozbawia mię zarządu? Kopać nie mogę, żebrać się wstydzę. Wiem, co uczynię, żeby mię ludzie przyjęli do swoich domów, gdy będę usunięty z zarządu. Przywołał więc do siebie każdego z dłużników swego pana i zapytał pierwszego: Ile jesteś winien mojemu panu? Ten odpowiedział: Sto beczek oliwy. On mu rzekł: Weź swoje zobowiązanie, siadaj prędko i napisz: pięćdziesiąt. Następnie pytał drugiego: A ty ile jesteś winien? Ten odrzekł: Sto korcy pszenicy. Mówi mu: Weź swoje zobowiązanie i napisz: osiemdziesiąt. Pan pochwalił nieuczciwego rządcę, że roztropnie postąpił. Bo synowie tego świata roztropniejsi są w stosunkach z ludźmi podobnymi sobie niż synowie światłości. Ja też wam powiadam: Pozyskujcie sobie przyjaciół niegodziwą mamoną, aby gdy /wszystko/ się skończy, przyjęto was do wiecznych przybytków. Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny; a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie. Jeśli więc w zarządzie niegodziwą mamoną nie okazaliście się wierni, prawdziwe dobro kto wam powierzy? Jeśli w zarządzie cudzym dobrem nie okazaliście się wierni, kto wam da wasze? żaden sługa nie może dwom panom służyć. Gdyż albo jednego będzie nienawidził, a drugiego miłował; albo z tamtym będzie trzymał, a tym wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i mamonie. (Łk 16,1-13)
O czym dzisiaj? O tym, że warto kombinować, kantować, może nie do końca być uczciwym? Chyba jednak nie, więc zawiodą się osoby, którzy w ten sposób niniejszy tekst interpretują. Dzisiaj jest tekst o tym, że warto być roztropnym i nie szczędzić sił w dążeniu do tego, co ważne i cenne. I o tym, że czasami warto zrezygnować z czegoś na rzecz czegoś, co może okazać się bardziej potrzebne w przyszłości.

Donosicieli nie brakowało wtedy, nie brakuje dzisiaj - więc i główny bohater dzisiejszego obrazka komuś podpadł, no i donieśli na niego. Mniejsza o to - słusznie, czy nie, czy faktycznie miał coś za uszami. Pryncypał jego, tak czy siak, nie chce mieć złej prasy, więc anonsuje mu - wylatujesz, chłopie, więc się rozlicz. A że bohater nasz nie kalał się ciężką pracą, więc w tym kontekście formy zapewnienia sobie utrzymania nie widzi w przyszłości - musi coś wymyślić. 

No to usiadł, podrapał się po głowie, i wymyślił. Trzeba się tak ustawić, żeby u ludzi mieć dach nad głową, coś do zjedzenia - czyli dług wdzięczności. Zwołał dłużników pryncypała, i w ramach czegoś, co dzisiaj byśmy nazwali kreatywną księgowością, kazał poprzerabiać dokumenty, z których wielkość zadłużenia wynikała. Oczywiście, sprzeniewierzając się jakby interesom swojego (jeszcze, ale już niedługo) pryncypała - ale zaskarbiając sobie na pewno wdzięczność dłużników. Dzięki temu najpewniej mógł liczyć na pomoc, gdy niebawem miał pozostać bez pracy - w końcu ludzie są mu to winni. To jedna wersja.

Druga, nieco inna - rozumieć ten obrazek można tak, że ów zarządca zdzierał z dłużników pryncypała niemiłosiernie, zarabiając do własnej kieszeni czymś w formie prowizji, która najpewniej stanowiła może nie lwią, ale sporą część tego, czego żądał od dłużników. A teraz, gdy grunt zaczął się palić pod nogami - po prostu prowizję olał, i nagle te wszystkie długi dość zasadniczo zmalały. Ludzie prości, nie zastanawiali się nad zaskakującą zmianą, tylko cieszyli - moje na górze, muszę zapłacić mniej. A zarządca też się cieszył - mieli wobec niego dług wdzięczności, musieli mu w przyszłości pomóc, gdy wyleci z pracy u pryncypała.

Co tak naprawdę pochwalił jego pan, pryncypał? Ano nic innego - tylko to, że dobrze gospodarował, skoro zadłużenie (po jego zabiegach kreatywnej księgowości) okazało się niskie (nie faktycznie - a na papierze, po przeróbkach). Musiało to wyglądać tak, jakby ów jeszcze zarządca gospodarował nim dobrze i nie był zbyt hojny wobec ludzi, za którymi pryncypał później musiał by chodzić i dochodzić zwrotu należności.

Morał, co z tego dla nas? Na pewno jedno - zajmij się w życiu walką i zdobywaniem tego, co duchowe, co Boże, troską o zbawienie choć w połowie tego, co poświęcasz na pogoń za kasą, blichtrem, zbytkiem, pozycją, dobrami materialnymi. Wystarczy - bo mam wrażenie, że przy ogromie Bożej miłości wystarczy dużo mniej... a człowiekowi nawet to  - zdrowaśkę rano czy wieczorem, westchnięcie w biegu dnia do Boga, polecenie spraw dnia codziennego - wygospodarować trudno. Na pogoń za kasą mamy czas i siły zawsze, nawet gdy tak naprawdę ich nie mamy. Ale żeby Bogu oddać chwilę w codzienności? Po oo

Czy ten zarządca z dzisiejszej Ewangelii to postać pozytywna, jakiś tam wzór? Nie, jednak nie. Ale postawa, którą zaprezentował, jakby postawiony pod murem, zmuszony do szybkiego i skutecznego działania - tak.  Wykazał się skutecznością, starał się szybko i bardzo. My - w sprawach Bożych powinniśmy się też starać i walczyć o skutek, ale nie tylko w jakiś chwilach porywów serca, tylko na bieżąco, ciągle, w nurcie codzienności; nie tylko w chwilach skupienia, rekolekcji, zamyślenia (przysypiania?) na niedzielnej homilii/kazaniu. Problem z nami jest taki - gdy my staniemy w Dniu Sądu, nie będzie już okazji na manewr taki, jakiego dokonał ten zarządca. Wtedy będzie już, jak to mówił w jednym ze swoich skeczów Marcin Daniec, po wszystkiemu...

(dzisiaj miało być o błogosławionym właśnie, dziś wyniesionym w Wielkiej Brytanii na ołtarze kard. Johnie Henrym Newmannie - ale za dużo, więc następnym razem)

piątek, 17 września 2010

Serce mówi do serca - Sith agus beannachd Dhe dhuaibh uile

Ważne słowa z ust papież padły już na pokładzie samolotu lecącego z Rzymu do szkockiego Edynburga - mówił o skandalach pedofilskich, o winie i zaniedbaniach ze strony Kościoła i woli pracy nad odzyskaniem nadszarpniętego zaufania:
Teraz jesteśmy w momencie pokuty, pokory i szczerości, tak jak napisałem (w liście) do biskupów Irlandii". "Musimy odbyć czas pokuty i pokory oraz odnowić absolutną szczerość i nauczyć się jej na nowo. (...)_ Ksiądz w chwili święceń, przygotowywany przez lata do tego momentu, przyrzeka Chrystusowi, że stanie się jego głosem, jego ustami, jego ręką i będzie służyć całym swym jestestwem temu dobremu pasterzowi, który miłuje, pomaga i prowadzi do prawdy. Trudno zrozumieć, jak człowiek, który powiedział coś takiego, może potem popaść w taką perwersję. (...) Wiemy, że to jest choroba i że w tym przypadku wolna wola nie funkcjonuje. Musimy zatem pomóc tym osobom w wysiłku przeciwko samym sobie i wykluczyć wszelki ich dostęp do młodzieży. (...) Najwyższym priorytetem są ofiary; jak możemy im zadośćuczynić, co możemy zrobić dla tych osób, by przezwyciężyły traumę, by odnalazły życie i ufność w przesłanie Chrystusa. 
Nie zabrakło słów, zresztą skierowanych bezpośrednio do głowy państwa (i Kościoła protestanckiego także), przypominających z jednej strony o roli, jaką Zjednoczone Królestwo odegrało na przestrzeni wieków w zakresie umacniania i krzewienia chrześcijaństwa w Europie. Papież wspomniał wybitnych przedstawicieli tego narodu, i wezwał Brytyjczyków do wierności swoim korzeniom, które prowadzą do Chrystusa. 

Nieco dziwna może była odpowiedź królowej - czy rola Kościoła katolickiego to jedynie pomoc ubogim i potrzebującym (pierwszy akapit pod w/w linkiem), czy (to mnie już w ogóle rozbawiło) walka ze... zmianą klimatu? Tak, jak najbardziej - ale przede wszystkim głoszenie Chrystusa i Ewangelii, to jest podstawowa misja Kościoła i katolików, zresztą wszystkich chrześcijan. I czy jedyne, o czym można było (a może warto było) powiedzieć do takiego gościa i w takiej chwili, to wezwać, do wolności kultu i unikania przemocy w imię religii? To ostatnie - akurat pudło, chyba że pomyliła adresata tych słów z jakimś władcą muzułmańskim, za przeproszeniem... A gdzie jakaś deklaracja odnośnie woli tego, aby wartości chrześcijańskie były szanowane, doceniane i respektowane, niewyśmiewane w życiu Zjednoczonego Królestwa nie tylko podczas wizyty papieża?
Dziś Zjednoczone Królestwo stara się być społeczeństwem nowoczesnym i wielokulturowym. Niech w tym pełnym wyzwań przedsięwzięciu zachowuje zawsze szacunek dla tych tradycyjnych wartości i przejawów kultury, których najbardziej agresywne formy sekularyzmu już nie cenią ani nawet nie tolerują.
Te słowa odnoszą się nie tylko do Wielkiej Brytanii. To słowa do całego chrześcijańskiego świata,  wszystkich państw i narodów o korzeniach chrześcijańskich (niestety, coraz częściej tylko korzeniach - bo trudno cokolwiek nawiązującego do Boga odnaleźć tam obecnie), nie tylko do Brytyjczyków. Wolę nie mówić o państwach pozostałych kultur... Na każdym kroku dzisiaj widać zjawisko przerażające i zatrważające - pod płaszczykiem poprawności politycznej i w sposób chory rozumianej tolerancji akceptuje się najbardziej nawet niezrozumiałe i bezpodstawne żądania - czy to odnośnie swobody seksualnej, zgody na zabijanie poczętych dzieci, zrównania ze sobą i nazwania małżeństwem związków osób tej samej płci, przyznawania im prawa do adopcji dzieci, używanie argumentu nietolerancji w każdej sferze, bez względu na to, czy faktycznie dochodzi do jakiejkolwiek dyskryminacji.

Warto przeczytać homilię Benedykta XVI z parku Bellahouston w Glasgow.  Papież nawiązał do tego, że Jezus i dzisiaj posyła ludzi, aby głosili Królestwo Boże - także tam, w Wielkiej Brytanii, także do serc tych, którzy tej nauki i Dobrej Nowiny nie chcą słuchać. Zastanawiam się - co by Jezus powiedział, gdyby stanął pomiędzy ludźmi w takiej właśnie Anglii na przykład? Jak by nazwał, opisał to, co by odczuł, zobaczył - w kraju chrześcijańskim, choć może dzisiaj bardziej już z nazwy albo z przymusu, bo tak historycznie było.
Ewangelizacja kultury nabiera coraz większego znaczenia w naszych czasach, gdy „dyktatura relatywizmu” usiłuje przesłonić niezmienną prawdę o naturze człowieka, jego przeznaczeniu i jego ostatecznym dobru. Niektórzy próbują dzisiaj wykluczyć wiarę religijną z życia publicznego, sprywatyzować ją, a nawet przedstawiać ją jako zagrożenie dla równości i wolności. A jednak religia jest w rzeczywistości gwarantem prawdziwej wolności i szacunku, prowadząc nas do dostrzegania w każdej osobie brata lub siostry. Z tego powodu wzywam szczególnie was, świeccy, abyście zgodnie ze swym powołaniem otrzymanym na chrzcie i posłannictwem, nie tylko byli przykładami wiary w życiu publicznym, ale także abyście przyczyniali się do wspierania mądrości i wizji wiary na forum publicznym. Społeczeństwo dzisiejsze potrzebuje jasnych głosów, które proponują nasze prawo do życia nie w dżungli samozniszczenia i arbitralnych swobód, ale w społeczeństwie, które pracuje dla prawdziwego dobra swych obywateli i oferuje im przewodnictwo i ochronę w obliczu jego słabości i kruchości. Nie bójcie się pełnić tej służby dla swych braci i sióstr oraz przyszłości waszego umiłowanego narodu.
I wreszcie - słowa skierowane do młodych Brytyjczyków:
Wzywam was, abyście kierowali życie ku naszemu Panu (por. Ef 4,1) i ku samym sobie. Każdy dzień stawia przed wami wiele pokus – narkotyki, pieniądze, seks, pornografia, alkohol – o których świat mówi wam, że przyniosą wam szczęście, tymczasem są one niszczycielskie i powodują podziały. Jest tylko jedna rzecz, która przetrwa: miłość Jezusa Chrystusa osobiście do każdego z was. Szukajcie Go, poznawajcie Go i miłujcie Go a On wyzwoli was z niewoli błyskotliwej, lecz powierzchownej egzystencji, często proponowanej przez dzisiejsze społeczeństwo. Odrzućcie to, co bezwartościowe i uczcie się swej własnej godności jako dzieci Boże. W Ewangelii dzisiejszej Jezus prosi nas o modlitwę o powołania: modlę się, aby wielu z was poznało i pokochało Jezusa Chrystusa i – przez to spotkanie – poświęciło się całkowicie Bogu, szczególnie ci z was, którzy są powołani do kapłaństwa i życia zakonnego. Jest to zadanie, jakie Pan daje wam dzisiaj: Kościół obecnie należy do Was!
Boga, starając się bardzo, można wymazać z życia publicznego w społeczeństwie. Wierzących i praktykujących można wyśmiewać, nazywać oszołomami, nawet pozamykać w getcie. Publiczne wyrażanie przywiązania do wiary, odnoszenie się do wartości Bożych można nazywać ciemnogrodem, ograniczaniem dziwnie rozumianej wolności, swobody, prawa do samostanowienia itp.

Ale ani trochę nie zmieni to jednej kwestii - Bóg jest, widzi to, co się dzieje, i ludzi, którzy tak postępują. Smutne jest to, bo takie osoby działają przede wszystkim na swoją zgubę, sprowadzając na złą drogę innych. Bogu nasza wiara do szczęścia potrzebna nie jest - to my potrzebujemy Boga, nawet gdy się rękami i nogami tego wypieramy, negując Jego istnienie czy obarczając Go odpowiedzialnością za wszelkie zło, własne niepowodzenia (najczęściej z głupoty po prostu wynikające). 

Zatem - Boga szukajmy, poznawajmy i miłujmy, miłując tym samym wszystkich wokół nas. Tak, nawet - a może przede wszystkim - wtedy, gdy będziemy dla niektórych solą w oku czy znakiem sprzeciwu. Wiara to nie jest moda - jeśli wierzę, to także wtedy, gdy wszyscy inni pukają się w głowę lub śmieją.

środa, 15 września 2010

O co tak naprawdę poszło z o. Maciejem Ziębą OP

Nie znoszę pisać o polityce, ale czasami trzeba...

Bo to, co się ostatnio mówi i pisze o o. Macieju Ziębie OP, dyrektorze Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku, to nic innego - polityka. Zasłanianie się czymkolwiek innym - zwykłe mydlenie oczu. Znalazł się pretekst, więc nawet osoba tak średnio rozgarnięta, jak prezydent Gdańska, wykorzystała sytuację. 

Nie podejmuję się wypowiadania czy oceniania tego, co jest rzekomym powodem rezygnacji (a właściwie - wymuszenia jej na o. Ziębie), czyli o spektaklu rocznicowym Solidarność. Twój Anioł Wolność ma na imię. Nie widziałem, nie będę bazował na donosach prasowych. Skoro sporo osób, różnej profesji i preferencji politycznych, stwierdziło iż pomysł ten się nie sprawdził, inscenizacja nie pasowała do polskiego rozumienia tych obchodów (pomijam przedstawicieli gdańskiego magistratu - w obecnej sytuacji bardziej niż nieobiektywnych) - to niewykluczone, że tak właśnie było. Pomysł dobry - realizacja gorsza. Poszło sporo pieniędzy państwowych na to, więc nic dziwnego że się oczekuje od organizatora - o. Zięby właśnie - sprawozdania: czemu było tak, jak było.

Jak zwykle, niezawodna (...) w takich sytuacja Wyborcza, niby to na marginesie dyskusji na temat odwołania ze stanowiska, w rozmowie z zainteresowanym doniosła o problemach alkoholowych o. Zięby (pomijając bardziej niż idiotyczny tytuł artykułu Zrób to dla Gdańska, Macieju!). Niby nic - ale aluzja oczywista. A sam zainteresowany - traktując na serio (a nie jako frazes z ambony) słowa Jezusa prawda was wyzwoli - nie zaczął się tego wypierać, tylko powiedział, jak jest. A jest tak - czy ktoś się przyzna, czy nie - że alkoholikiem się jest, a nie było, bo się nie da z tego wyleczyć - można co najwyżej nie pić i nauczyć się opanowywać ciągoty do butelki.
- Kiedy zaczęło się to picie na ostro?
- W 2006 roku. Wcześniej przez osiem lat byłem prowincjałem dominikanów. Zostałem zdradzony przez przyjaciół, nie chcę wchodzić w szczegóły, ale mój świat się zawalił razem z wiarą w ludzi.

- Terapeuta uświadomił mi, że to nie alkohol jest źródłem mojego problemu, lecz głęboka depresja, na którą cierpię od czterech lat - mówi.

- Znajdzie ojciec siły, by nie wrócić do alkoholu?
- Oby. Depresja to straszna choroba. Mogą mówić "stań wyprostowany", ale jak to zrobić, skoro czujesz, że masz tylko jedną nogę. (cytaty stąd)
 Zresztą, co tu dużo mówić - z dalszej części podlinkowanego artykułu (z którego cytat powyżej) sam prezydent Adamowicz przyznaje, że o problemie o. Zięby wiedział wcześniej, szczyci się (po harcersku...) załatwieniem o. Ziębie terapeuty od uzależnień, zapewnianiem o wsparciu i woli, aby ten zwalczył uzależnienie. Więc jak to jest - skoro mowa o sytuacjach z lat 2006-2008 (przede wszystkim 2008), to nagle, niby to przypadkiem, cały ten wątek problemów z alkoholem ujrzał światło dzienne właśnie teraz, kiedy prezydentowi na rękę były wszelkie argumenty przeciwko o. Ziębie?

Ano z przyczyny bardziej niż prostej. Bo prezydentowi Adamowiczowi o. Zięba przestał jakiś czas  temu być na rękę. Funkcja w ETS jest kadencyjna - więc jak powołał go na nią, to nie mógł odwołać przed jej upływa. A jak się o. Zięba zaparł - to się tego trzymał:
Podjąłem się tej funkcji, kiedy mówiono, że będzie to całkowicie pozapolityczne, że mam się zająć etosem - na tym się znam, czuję się człowiekiem Solidarności. I to, że właśnie jestem księdzem okaże się pomocne, bo wszyscy inni byli już spolaryzowani politycznie. Ja starałem się maksymalnie meandrować i z każdym rozmawiać. To stawało się coraz bardziej utrudnione. (cytat stąd)
Z obydwu tekstów, z których pochodzą cytaty, które przytaczam, wynika jednoznacznie, że rzekomą winą o. Zięby z pewnością było to, że widział przy ECS miejsce współpracy bez względu na sympatie czy barwy polityczne - i (o zgrozo!) współpracował dość blisko z jednym z parlamentarzystów z PiSu. Nic dziwnego, że Adamowiczowi było to nie w smak. Dla niego ECS miało być instytucją ślepo posłuszną jedynej wg niego słusznej partii, czyli PO, a o. Zięba, skoro miał budować na Solidarności, w oparciu o jej historię, widział w tym miejsce dla każdego, bez względu na to, z jakiego ugrupowania. I nie chciał dać się sprowadzić do roli przybudówki PO, promowania tej partii przez niby to neutralną instytucję. 

Dodatkowo - sprzeciwiał się zatrudnianiu w ECS osób zasłużonych dla PO i Adamowicza, stawiając na ludzi młodych, o świeżym podejściu i nowych pomysłach (a nie liczących na ciepłe posadki i nicnierobienie), co potwierdzają sami pracownicy ECS - Danuta Kobzdej i Jerzy Borowczak (zresztą, zasłużeni opozycjoniści):
- Problem jest w czym innym. Jemu [o. Ziębie] najważniejsze osoby w Gdańsku, w tym Adamowicz, wciskały ludzi do pracy. Nie miał swobody w kompletowaniu współpracowników. A ci, których musiał zatrudnić, chcieli mieć etaty, ale nie chcieli pracować. (cytat stąd)
Jak w takiej sytuacji szukać sukcesów? Aby je osiągnąć, trzeba mieć zespół, który może działać, tworzyć coś. Samemu, choćby nie wiem, ile pomysłów mieć, nie zdziała się za wiele - na taką skalę. 
O tym, o co naprawdę chodzi w tej sprawie, powiedział też wprost przewodniczący NSZZ Solidarność Janusz Śniadek:
- W tej chwili wszyscy jesteśmy świadkami sądu nad o. Maciejem Ziębą. Nie znamy jeszcze odpowiedzi na rodzące się pytania, na przykład takie czy rzeczywiście to on ponosi całkowitą odpowiedzialność za klapę na koncercie, bo - nie oszukujmy się - to nie był sukces. Sprawa jest niewątpliwie bardziej złożona i ja nie wiem, czy przyczyną rezygnacji o. Macieja jest nieudany koncert, czy po prostu chęć zmiany personalnej na stanowisku dyrektora ECS. (cytat stąd)
Niewykluczone - rozmach tworzenia ECS mógł przerosnąć o. Ziębę, mógł sobie z tym nie radzić z uwagi na swoje problemy - depresję, alkohol. Jednak bez żartów, trudno osobę, która przez 2 kadencje była prowincjałem Zakonu Kaznodziejskiego (dominikanów) - wspólnoty bardzo wiele działającej, skupiającej się na nauce, zajmującej się duszpasterstwem inteligencji, młodzieży akademickiej i cenionej za tą pracę - nazwać niekompetentną jako zarządcę. Taki zarzut jest śmieszny - i potwierdza, że cała ta akcja z założenia jest nastawiona na pozbycie się osoby niewygodnej, przy użyciu wszelkich możliwych środków i argumentów, nawet najbardziej bzdurnych. 

Ja miałem okazję z o. Ziębą zetknąć się raz, w Trójmieście. Poprosiłem o wpis do jednej z jego książek, miałem okazję chwilę porozmawiać. Człowiek bardzo sympatyczny, do tego wyraźnie był zmieszany moją obecnością i prośbą. Pamiętam dokładnie, choć to kilka lat, powiedział Chłopaku! Nie szkoda ci czasu, żeby takie rzeczy czytać? Nie, nie szkoda - na mądre książki nie szkoda czasu.

I stąd mój sprzeciw - wobec wywlekania takich spraw jak problem alkoholowy, w sytuacji, gdy (w jego własnym mniemaniu) niejaki Adamowicz, prezydent Gdańska, po prostu wykorzystuje wszystko, każdy najbardziej nawet podły argument, aby się pozbyć o. Zięby z ECS - bo stał się niewygodny, a okazja się nadarzyła.

A Jego ojciec i Matka dziwili się temu, co o Nim mówiono. Symeon zaś błogosławił Ich i rzekł do Maryi, Matki Jego: Oto Ten przeznaczony jest na upadek i na powstanie wielu w Izraelu, i na znak, któremu sprzeciwiać się będą. A Twoją duszę miecz przeniknie, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu. (Łk 2,33-35)
 Tak, to Jezusie - dzisiejsza ewangelia wspomnienia Matki Bożej Bolesnej. W podobnej sytuacji obecnie jest o. Zięba - ze wszystkimi swoimi słabościami i małymi krzyżami, które musi dźwigać. Chciał, obarczony tymi swoimi problemami, tworzyć coś ponad podziałami - co by upamiętniało i krzewiło ten prawdziwy etos Solidarności, służyło upamiętnieniu tego wyjątkowego ruchu, który tak wiele dla Polski znaczył (niestety, dziś już nie - wszystko, włącznie z obchodami ostatnimi tylko to potwierdziło). Ponad podziałami - z pomocą i przy współpracy wszystkich, którzy chcieli go wesprzeć. Skoro dla prezydenta Adamowicza ważniejsze jest, aby pracę w ECS znaleźli  wskazani przez niego ludzi, i żeby przypadkiem nikt z konkurencji politycznej się przy nim nie kręcił - nic dziwnego, że o. Zięba stał się znakiem sprzeciwu. I słusznie - miał cel, do którego dążył, i nie ugiął się przed naciskami Adamowicza. Więc w ruch poszły argumenty, jakie poszły, ciosy poniżej pasa. Efekty - widać.

Ja tylko modlę się, żeby o. Zięba się tym nie przejął, i szedł dalej swoją drogą, w swoim zgromadzeniu, w Kościele. Walcząc ze swoimi krzyżami, także z alkoholem. Zachęcam do modlitwy w tej intencji. A równocześnie - do obiektywnego odbierania tego, co się wokół nas dzieje, także (a może przede wszystkim) w sytuacjach takich, jak ta.

poniedziałek, 13 września 2010

Szczerość pod ciężarem krzyża

Nie lubię, jak ksiądz homilię czyta z kartki. 
 
Naprawdę - nie wiem, czy tylko ja (bo większość życia przy ołtarzu z drugiej strony ołtarza, niż obecnie, spędziłem) to zauważam, ale to naprawdę się rzuca w oczy. Nawet jak się próbuje udawać, że na tej ambonie nie leży żadna kartka. W życiu chyba spotkałem 1 księdza, który - nie wiem, jak to robił - czytał z kartki kazanie i robił to tak, że gdyby nie to, że stałem obok i widziałem kartkę, nigdy bym nie powiedział, że czyta...

Ja rozumiem - trema, np. kazanie prymicyjne, odpust czy jakaś wielka uroczystość - można mieć coś przygotowane, ale właściwie max powinien być to konspekt, a nie całość do przeczytania. Ale zwykła msza niedzielna? Monotonna recytacja, zero krępacji przy widocznym bardzo przekładaniu kolejnych kartek czytanego tekstu - pewnie znudzony, na pewno ze 2 raz conajmniej czyta (msza w niedzielę wieczorem, na pewno wcześniej już odprawiał). 

Już nie wspominając o tym, że mówienie bite 15 minut o kapłaństwie w kontekście wczorajszych tekstów - na mój gust mało powiązane ze sobą. Czyli - nie dość, że czytane, to jeszcze nawet nie homilia, a kazanie po prostu. I to wszystko - nowy wikary, facet ze 2 lata może po święceniach. Co będzie dalej? :| 

Nie wiem, może ktoś zinterpretuje to jako czepialstwo... Jednak nie wmówi mi nikt, że nie da się powiedzieć sensownego kazania, gdy się je po prostu przemyśli, przemodli i przygotuje, posługując się co najwyżej konspektem, czy ściągą z jakiś cytatów? Nie znoszę, niestety coraz popularniejszej postawy, gdy księża swoje kapłaństwo i związaną z tym służbę traktują jak każdą inną robotę, np. urzędnika - przyjść, zrobić, odwalić, mieć z głowy. 

Dlatego tak bardzo mnie cieszy każdy, najmniejszy nawet, wyjątek od tej reguły. Jak choćby wspomniane kiedyś już kazania na każdej mszy w rodzinnej obecnie parafii - czy to rano, czy wieczór, krótkie, bez ściągawek, gotowców. A o ile lepsze. 

>>>

Jutro w Kościele święto Podwyższenia Krzyża Świętego - na tę okoliczność bardzo dobry tekst, wywiad na temat krzyża właśnie, przytaczam w całości za GN. Długie, wiem, ale warto przeczytać. Pogrubienia - moje.

Pytania spod krzyża
O. Wojciech Ziółek, prowincjał krakowskich jezuitów


Marcin Jakimowicz: Zaczynamy?
O. Wojciech Ziółek: – Tak. Ale bardzo bym nie chciał, żeby to było moje wymądrzanie się na temat cierpienia. Wobec krzyża wszyscy jesteśmy głupi. Gdy przychodzi cierpienie, zawsze zaczynamy edukację od pierwszej klasy. O cierpieniu powinni mówić ci, których ono bezpośrednio dotyka. Ciągle ich bardzo wielu wokół mnie: młody człowiek w ciężkiej depresji, samotna matka będąca ofiarą przemocy, 40-letni ksiądz z rakowym wyrokiem, rodzice po stracie dziecka… Każde z tych cierpień zatyka gębę i już na początku powiem, że bardzo się boję, by jej nie otwierać dla powiedzenia paru ładnie uczesanych sloganów lub tak zwanych życiowych mądrości.

O. John Chapman pisał: „Uczucie, jakie wywołuje cierpienie, to bunt przeciw niemu, a nawet przeciw Opatrzności. Gdybyśmy cierpiąc, mogli odczuwać spokój, byłoby ono raczej przyjemne”. A my chcielibyśmy dotknąć krzyża z błogosławieństwem na ustach, nucąc fugę Bacha…
– Bo wmówiono nam, że chrześcijańska postawa jest taka, by od razu pokornie przyjąć, zgodzić się. No ale zaraz... Ta zgoda, jeśli ma być prawdziwa, musi być poprzedzona etapami odrzucenia, buntu, a dopiero potem ewentualnie stać nas na powiedzenie, że się zgadzam

Czy cedzenie przez zęby: „Panie, błogosławię Cię za tę biegunkę” Bogu się podoba?
– A błogosławi pan?

Uczyli mnie, by błogosławić. „Wiara to uwielbiona depresja” – czytałem. A potem łapię się na tym, że znów zmarnowałem łaskę. Bolało, a ja wierzgałem…
– To zawsze podejrzane, gdy ktoś zbyt łatwo zgadza się na cierpienie. Bo taka zgoda to ucieczka, po to, by nie bolało. Zakłady psychiatryczne są pełne ludzi uciekających od cierpienia. I to jest dopiero ból! „Łzy to znak, że bije serce” – śpiewa Pod Budą. Z krzyżem jest trochę tak jak z drogą do Santiago. To nie my pokonujemy drogę, ale ona nas. Nie my radzimy sobie z cierpieniem, tylko ono sobie z nami. Z tym natychmiastowym błogosławieniem krzyża trzeba być bardzo ostrożnym. Bo to zazwyczaj pójście na skróty, nieudolne przeskoczenie nad etapami buntu i krzyku. W efekcie zamiast chrześcijaństwa prawdziwego, do bólu, mamy jego upudrowaną podróbkę unikającą bólu istnienia. Krzyż to jedna z nitek, z których utkane jest nasze życie. To nitka wściekle czerwona, a my wolimy raczej beżowe, pastelowe, śliczniutkie. Ta paskudna czerwona nijak nam do niczego nie pasuje. Ale dopiero z perspektywy lat, gdy patrzymy na płótno życia z oddali, widzimy, że bez tej czerwieni byłoby ono mdłe i wypłowiałe. Ale to widać później, a nie teraz, gdy jesteśmy w oku cyklonu.

Katecheci opowiadają, że nie potrafią „sprzedać” młodym tematu krzyża...
– Zgadzam się z nimi. Młodzi czują, czym pachnie cierpienie. Oni tylko odrzucają zbyt łatwe tłumaczenia, a już, nie daj Boże, że trzeba cierpieć, „bo tak nam powiedział Pan Jezus”.

A tak powiedział?
– Jakoś tak nie za bardzo. [Jezus] Nie powiedział: musicie cierpieć. Nie mówił, że cierpienie ma sens samo w sobie. Powiedział: „Jeśli kto chce iść za mną...”. Celem nie jest to, by cierpieć, ale jak w serialowej piosence: „Na dobre i na złe. Dokąd biegnie ścieżka nie wiem, lecz na końcu Ty”.

Cytat jednej z „obrończyń krzyża” pod Pałacem Prezydenckim: „Na krzyżu brakuje już tylko orła. Ale mamy już zamówionego”. To bluźnierstwo?
– Na temat krzyża pod pałacem nie powiem nic. Od maleńkości byłem ministrantem i co roku w Wielki Piątek bardzo przeżywałem, gdy widziałem, jak mój proboszcz padał na posadzkę. Podobnie wzruszony byłem, gdy już po święceniach sam leżałem na posadzce. Wszystko inne w Wielki Piątek nie jest już takie ważne. Może jeszcze tylko ta chwila ciszy, gdy po słowach: „i skłoniwszy głowę, wyzionął ducha” wszyscy klękają. Tak sobie myślę (uwaga: będę mówił teraz jak ksiądz), że w tej całej zadymie potrzeba nam właśnie czegoś takiego, a nie mojego wypowiadania się na temat tej pani, czy jej wypowiadania się na mój temat. Św. Ignacy w czasach reformacji, gdy krzyż był przedmiotem politycznych manipulacji i rozgrywek na skalę większą niż dziś, nie wdawał się w dyskusje, tylko podprowadzał ludzi pod krzyż i kazał pytać się: Co ja uczyniłem dla Chrystusa? Co czynię dla Niego? Co chcę uczynić dla Chrystusa w przyszłości. To są prawdziwe pytania, które trzeba sobie postawić pod krzyżem. Jeśli każdy z nas ich sobie sam nie zada, to nadal będziemy się jedynie wyzywać od bezbożników lub zadymionych.

Przytulone do krzyża mistyczki wołają: pragnę cierpieć. To dewiacja? Współcześni psychoterapeuci znaleźliby sporo materiału badawczego.
– Tak nawiasem, współcześni psychoterapeuci wiele materiału badawczego znaleźliby, patrząc w lustro. Mają takie ciągotki, by eliminować wszystko, co wykracza poza ramy określone przez ich psychologizmy. Na wszystko, co się w nich nie mieści, patrzą jak na chorobę.

Mała Tereska na kozetce…
– Mała Tereska to się załapuje nie tylko na kozetkę, ale na porządną terapię indywidualną, grupową i leczenie farmakologiczne… To, co mówię, nie dotyczy tylko psychologów ateistów, ale i katolików. Wszystko w imię hasła, że „łaska buduje na naturze”. Ale przecież natura tej łaski nie determinuje, bo w przeciwnym razie Tereska na świętość by się „nie załapała”, a Franciszka czy Ignacego nie przyjęliby do zakonów. Mistycyzm to nie są duchowe odloty. To szczególna bliskość i zjednoczenie z Bogiem. A jak jest bliskość, to się chce być tak jak ta druga osoba. Moja znajoma ma od wielu lat córeczkę z porażeniem mózgowym. To dziecko nie mówi, nie widzi, nie chodzi, miewa silne ataki epilepsji. Kilka lat temu u mojej koleżanki zaczęły się niewyjaśnione omdlenia. Podejrzenie: guz mózgu. Zaczęła uczyć babcię tej dziewczynki, jak się nią opiekować, bo liczyła się z tym, że niebawem odejdzie. Po badaniach okazało się, że to nie guz, ale epilepsja. Teraz bierze leki i jest dobrze, ale wtedy, gdy jej własna epilepsja została zdiagnozowana, powiedziała swojemu przyjacielowi: „Wiesz, Paweł, teraz to ja wreszcie czuję to, co ona”. I przecież, na litość Boską, nie chodziło jej o to, że fajnie mieć epilepsję, ale o to, że „teraz to ja już wiem, co ona czuje”. To jest odpowiedź na pytanie o mistyczki przytulone do krzyża. 

Czy krzyż zawsze krzyżuje nasze plany? Da się na niego przygotować?
Krzyż nas upokarza. Uczono nas, że powinniśmy go spokojnie przyjmować. A Pan Jezus na krzyżu krzyczał: „Czemuś mnie opuścił?”. My tymczasem zastanawiamy się, czy będzie nam lepiej do twarzy, gdy powiemy: „Bądź wola Twoja”, czy może jednak bardziej po katolicku będzie powiedzieć: „O Panie, przyjmij moje cierpienie”.

Albo „Jezu, ufam Tobie” – wersja łagiewnicka…
– Tak (śmiech), wybieramy jedną z wersji. I jest to nic innego jak nasze pindrzenie się przed Panem Bogiem. Jezus w Ogrójcu nie był wzniosły. Gdy siedzimy przy kimś ciężko chorym, to nie ma tam żadnych teatralnych gestów. To tylko w amerykańskich filmach jest tak, że zanim facet umrze, to jeszcze zdąży pożegnać się z rodziną, rozpisać majątek, wypalić cygaro i rzucić ostatni dowcip. Prawdziwe cierpienie jest mało filmowe. Ono bardzo przeraża i dlatego do głosu dochodzą instynkty, rozpacz, złość. W tej złości krzyczy się też do Pana Boga: „Dlaczego ja?”, albo „Ratuj, bo nie przeżyję”. Albo się Pana Boga… wyzywa. Mówił pan, że o. Chapman pisał: „Buntujemy się nawet przeciw Opatrzności”. Jak to „nawet”? Przede wszystkim przeciw Opatrzności! Ktoś musi być winny. W tych krzykach, choćby to było wyzywanie Pana Boga, zawarta jest paradoksalnie cała nasza wiara. Nie wiem, czy wpadł panu w ręce komiks o prof. Gadaczu? To był ksiądz, zakonnik, wybitny filozof, który będąc prowincjałem, zakochał się, został ojcem, wystąpił, zostawił kapłaństwo, i któremu zmarło dwoje jego dzieci. W tym komiksie opowiada, że gdy miał się urodzić jego pierwszy syn, tłumaczył właśnie „Gwiazdę zbawienia” Rosenzweiga. Gdy zadzwonił telefon, akurat był przy zdaniu z Biblii, gdzie żona mówi do Hioba: „Przeklnij Go i umieraj”. Postawił kropkę i pojechał do szpitala. Był przy narodzinach swego syna i zaraz potem przy jego śmierci. Po dwóch latach, gdy wciąż jeszcze tłumaczył tę księgę, urodziła mu się córka, która po pół roku strasznych cierpień też zmarła. Dziennikarz pyta się go: „No i co, wtedy przeklął pan Boga?”. A on odpowiada: „Nie. Ale powiedziałem Mu: – Wcześniej to ja się starałem, ale teraz, po czymś takim, to Ty się postaraj o mnie, żebym przeżył i żył, a nie tylko egzystował”. No, jak to nie jest piękne, to lepiej się wszyscy zbiorowo wypiszmy z całego tego pobożnego udawania.

Taka brutalna szczerość z Bogiem jest piękna?
A czy relacja, która nie jest szczera, może być piękna? Nasze rozpaczliwe krzyki kierowane do Niego z naszych krzyży odzierają nas z przypudrowanego fałszu i ukazują prawdę o relacji z Nim. Dzięki takim krzykom może się okazać, że ten ktoś, w kogo wierzyłem, to nie był wcale Pan Bóg, tylko jakieś straszliwe monstrum, które domagało się nieustannie ofiar i nie znało słowa „miłosierdzie”. Byłem kiedyś wolontariuszem w hospicjum. Medycyna paliatywna już dawno opisała poszczególne fazy umierania: negacja, bunt, apatia, w końcu akceptacja. Problem jest taki, że czas mija i nie wszyscy się załapują na ten ostatni etap. Śmierć jakoś nie czeka na to, aż każdy dociągnie do etapu akceptacji, tylko niektórych zgarnia w fazie buntu, a innych w fazie apatii. I co?

I Pan Bóg – myślimy – będzie musiał teraz przemaglować te dusze w czyśćcu, by dokończyły odrabianie poszczególnych etapów.
– Właśnie. A On jest inny. On rozumie, że w takich sytuacjach nawet bunt, nawet apatia, nawet negacja i wyzwiska pod Jego adresem są modlitwą. Widział pan kiedyś jakieś poranione przez życie dziecko, które buntuje się przeciw temu, że posypała mu się rodzina, że nie czuje się kochane? Widział pan, jak takie dziecko potrafi krzyczeć, gryźć i kopać? A przecież pod tym wszystkim jest wielkie wołanie o miłość, pragnienie przytulenia się. Skoro ja, zły, obłudny i podstępny jezuita, to rozumiem, to Pan Bóg ma tego nie rozumieć???
>>>

Cieszę się zawsze, jak znajduję bloga kogoś, kogo bloga czytałem, po czym zniknął. A dzisiaj, u Dudiego, znalazłem Paxa w nowej, wordpressowej, odsłonie.

>>>

Czy można być świętym - nie w średniowieczu, ale w czasach nam właściwie współczesnych - będąc zwykłym żebrakiem właściwie, jałmużnikiem? 

Tak. Zakon Braci Mniejszych Kapucynów od wczoraj ma kolejnego swojego przedstawiciela na ołtarzach - bł br. Leopolda Márqueza Sáncheza z Alpandeire w Hiszpanii. Żaden ksiądz, biskup czy papież - zwykły skromny braciszek zakonny, który po prostu był święty w tym swoim żebraniu. 

>>>

Lefebryści czy niektórzy sceptycy w ramach wspólnoty Kościoła mówią z niesmakiem, przekąsem czy to zwykłą ironią o wiośnie Kościoła, nazywając tak puste kościoły i klasztory, brak powołań, spadek udziału wiernych w nabożeństwach... A jednak jest druga strona medalu - nowe ruchu i wspólnoty w Kościele, zainteresowania tymi najstarszymi, najtrudniejszymi zakonami. Puste miejsca zapełniają inni - jak w Brukseli

>>>

Na dniach papież wyrusza w podróż apostolską w miejsce wyjątkowo trudne. Nie, nie do żadnego kraju misyjnego, buszu czy do pogan... Choć może jednak misyjnego, i do neopogan? Bo do Wielkiej Brytanii. O tym, że podróż to będzie trudna - mówią wszyscy - bo trudno inaczej to nazwać.  Ale trzeba modlić się o siły dla niego, a dla tych, do których zmierza, o otwarte serca i dobrą wolę, aby chcieli po prostu posłuchać tego, co ma im do powiedzenia.

>>>

Mija... 3 tydzień, jak u teściów siedzimy. Dobry układ - żonka nie jest sama, tylko ze szwagierką i teściową, zajmują się sobą; a ja mam kąt (osobny pokój), gdzie mogę po pracy się pouczyć, nie przeszkadzając innym. I tak jeszcze najpewniej jakieś 2 tygodnie - 25.09 egzamin... Nadal proszę o wsparcie modlitewne. 

A maleństwo nasze rośnie. W zeszłym tygodniu - zakupy by Allegro, kilka sztuk ciuszków ciążowych - spodenki, legginsy (bez skojarzeń z reklamą Ery :P) - i to wszystko z wysyłką kurierem za kwotę mniejszą niż 1 para spodni ciążowych, które swego czasu teściowa kupiła w sklepie żonce. Przydatne to Allegro :) A żonka już się ślini na różne śpioszki i ciuszki dla maleństwa - ale na razie (powiedzmy) twardo obstaję, żeby poczekać, aż poznamy płeć, bo nie chcę mieć synka, który od małego w różowych śpioszkach będzie paradował, bo mama się pospieszyła z zakupami... 

W czwartek żonka do ginekologa się wybiera, i musi postarać się o zwolnienie. Dzwonił kolega od niej z pracy - mówi, że taki bałagan i chaos jest, żeby nie wracała. Zresztą, to nie jest miejsce do pracy dla kobiety  w ciąży. Nikt po 4 h, jak ustawa każe, nie pozwoli jej odejść od komputera; nosić tony papieru nie raz i nie dwa razy musi, czasami po drabinach łazić, a do tego nierzadko dużo stresu. Więc mam nadzieję, że zwolnienie dostanie.

czwartek, 9 września 2010

Żeby dobrze mierzyć i dać się dobrze zmierzyć

Jezus powiedział do swoich uczniów: Powiadam wam, którzy słuchacie: Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają. Jeśli cię kto uderzy w jeden policzek, nadstaw mu i drugi. Jeśli bierze ci płaszcz, nie broń mu i szaty. Daj każdemu, kto cię prosi, a nie dopominaj się zwrotu od tego, który bierze twoje. Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie wy im czyńcie! Jeśli bowiem miłujecie tych tylko, którzy was miłują, jakaż za to dla was wdzięczność? Przecież i grzesznicy miłość okazują tym, którzy ich miłują. I jeśli dobrze czynicie tym tylko, którzy wam dobrze czynią, jaka za to dla was wdzięczność? I grzesznicy to samo czynią. Jeśli pożyczek udzielacie tym, od których spodziewacie się zwrotu, jakaż za to dla was wdzięczność? I grzesznicy grzesznikom pożyczają, żeby tyleż samo otrzymać. Wy natomiast miłujcie waszych nieprzyjaciół, czyńcie dobrze i pożyczajcie, niczego się za to nie spodziewając. A wasza nagroda będzie wielka, i będziecie synami Najwyższego; ponieważ On jest dobry dla niewdzięcznych i złych. Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny. Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone. Dawajcie, a będzie wam dane; miarę dobrą, natłoczoną, utrzęsioną i opływającą wsypią w zanadrza wasze. Odmierzą wam bowiem taką miarą, jaką wy mierzycie. (Łk 6,27-38)
Na swoim blogu Jan Turnau nazwał ten tekst radykalnymi przykazaniami Ewangelii,  radośnie wskazując, że na dodatek jest ich więcej niż 10. Słusznie, rzekłbym. Życiowi (...) optymiści zaraz westchną, stękną, jękną - co, znowu jakieś wymogi i podwyższanie poprzeczki? Tak właśnie. Bo Ewangelia i Dobra Nowina nie jest dla mięczaków, leserów czy ludzi, którzy we wszystkim chcą iść na łatwiznę. Taką drogą może i w wiele miejsc czy na wiele stanowisk można się dostać - ale nie w relacji człowiek-Bóg, w tym życiowym wyścigu o szczęście wieczne. 

No i pojawia się problem. Bo jak to, co napisane powyżej, co sformułował Ewangelista, wspominając słowa Jezusa, zestawić z poprzednim tekstem, popełnionym na tym blogu, gdzie mówiłem co nieco o rozumie i konieczności używania go? Z technicznego punktu widzenia, kierując się choćby elementarną troską o potrzeby swoje i najbliższych - trudno porozdawać wszystko ludziom naokoło, potrzebującym (albo też naciągaczom wyglądającym na potrzebujących - niestety, im dłużej patrzę, tym bardziej mam wrażenie, że naciągaczy i leni jest dużo więcej niż tych naprawdę potrzebujących, i na ulicach zaczepiają po prostu menele, a nie naprawdę ubodzy, bez grosza i bez perspektyw) i jakoś dać sobie radę. Bo pewnych zasobów - jeśli nawet nie dla siebie, to dla rodziny, dzieci - człowiek potrzebuje, żeby jakoś funkcjonować. Nie ma nic za darmo, prawda? A życie kosztuje. 

Podziwiam takich, którzy potrafią zdobyć się na radykalne ubóstwo i życie tylko z jałmużny. Jak to zapoczątkował pewnie jakieś... 800 lat temu Franciszek Bernadone, którego świat poznał jako św. Franciszka z Asyżu, a któremu w młodości daleko było do czegokolwiek (poza bogactwem i zbytkiem), a na pewno do świętości. Jego optyka zmieniła się jednak zasadniczo - i dzisiaj Kościół czci go jako założyciela, pomysłodawcę zakonów żebraczych, które bardzo prężnie działają na całym świecie (nawet w miejscach tak dziwnych, choć niestety - na pewno misyjnych - jak Bronx w USA). Nic nie mają, nic nie gromadzą - potrzebują tylko swojej prostej celi i habitu. Nic nie przyjmują na własność, żeby ich to nie obciążało. Tylko proszą o wsparcie. 

Nie każdy z nas może być franciszkaninem czy pustelnikiem. Nie każdy ma dany taki charyzmat. Zresztą, świat chyba by sobie nie poradził, gdyby cała ludzkość nagle zamknęła się w pustelniach czy klasztorach. Każdy ma swoją drogę, którą kroczy - charyzmat np. franciszkański otrzymują tylko niektórzy. Człowiek żyjący sam może sobie pozwolić na dowolne rozdysponowanie tym, co ma - może to rozdać wszystko, co ma, żyć z jałmużny. Odpowiadając za dom, za dzieci - nie można, bo trzeba się o nie troszczyć, zapewnić im podstawowe sprawy, edukację, miejsce do życia, dom - wiemy, o co chodzi.

Ale ta cała rzeczywistość stadnego, rodzinnego z odpowiedzialnością za członków rodziny i ich słuszne potrzeby życia nie zwalnia z odpowiedzialności, którą wskazuje dzisiaj Ewangelia. O ile zawsze sam miałem problem z tym nadstawianiem drugiego policzka - to nie da się ukryć, nie możemy zapominać o wszystkich tych, którzy są w sytuacji o wiele gorszej niż my sami - bo nie mają dachu nad głową, bo są bezdomni, bo nie mają pracy (nie z własnej winy), itp. 

Mamy do dyspozycji wiele dóbr - i przy racjonalnym gospodarowaniu tymi, nawet niewielkimi, środkami, jakie mamy na swoje i rodziny utrzymanie - można i trzeba pomagać innym. Pewnie - można wyjść z założenia a kto mi pomoże? i przejadać każdą złotówkę. Tylko wtedy Dzień Sądu może się okazać bardzo nieprzyjemną niespodzianką. Tak, to jest egoizm. Nie mówię o tym, aby rozdać majątek rodziny i zostać bez dachu nad głową - nie, nie o to chodzi. Ale o umiejętne wspieranie tych, którzy tego wsparcia naprawdę potrzebują. Czy to przez regularne datki na Caritas, PAH czy inną organizację, ogólnie niosącą pomoc albo jakiejś konkretnej grupie potrzebujących. Albo zwyczajnie - pomagając samemu, nie tak anonimowo, komuś o kim wiesz, że tej pomocy potrzebuje, a najczęściej wstydzi się o tym mówić, o tę pomoc prosić. Być może twoim zadaniem jest właśnie pomoc takiej osobie, Bóg stawia cię na jej drodze, abyś ją wsparł. 

Niech to będzie radykalne - nie lekką ręką przekazanie czegoś, z czego zbywa, ale miłosierny gest oddania czegoś, co oznacza dla mnie samego wyrzeczenie. Zrezygnować z czegoś dla siebie - żeby kogoś tym uszczęśliwić, pomóc, wesprzeć. Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie wy im czyńcie! W życiu różnie bywa - kto wie, czy za jakiś czas ja sam nie będę takiej pomocy potrzebował? Wtedy pewnie łatwo jest złorzeczyć, widząc zbytek bogatych albo po prostu dość dobrze sytuowanych - z których niewielu pomaga potrzebującym. A teraz odwróć sytuację - czy tak właśnie sam nie postępujesz? Czy na pewno nie ma w twoim comiesięcznym budżecie pozycji, z których spokojnie mógłbyś zrezygnować, żeby zamiast tego pomóc komuś bezinteresownie?

Nie po to, aby być mecenasem biednych. Nie po to, żeby sąsiedzi i znajomi zachwycali się nad twoją dobroczynnością. Nie po to, aby odbierać później różne dziwne nagrody i wyróżnienia (choć dobrze, że one są, że pokazuje się tych, którzy pomagają innym) za swoją działalność, żeby w gazetach błyszczeć jako dobroczyńca. Nie dla siebie i własnej pychy czy zagłuszenia swojego sumienia - ale bezinteresownie, dla drugiego, nawet zupełnie obcego czy nieznanego człowieka. Dla jego dobra.

Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny. Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone. Dawajcie, a będzie wam dane. Z tej końcówki wyraźnie wynika - tu nie chodzi tylko o ten aspekt materialny, o kwestię konkretnego wsparcia dla biednych. Tu chodzi o całość podejścia do życia - którego to właściwego, prawdziwie chrześcijańskiego podejścia logicznym następstwem jest wspieranie potrzebujących.

I to wszystko, nade wszystko nie oczekując wzajemności, nie licząc na nią. Może nawet przede wszystkim dla tych, którzy nie podziękują, nie docenią może nawet tej pomocy, a kto wie czy nie zbluzgają czy nie zmieszają z błotem w stylu a czemu tak mało, co ja z tym zrobię, potrzebuję więcej... Czy Bóg kocha tylko tych, którzy Jego kochają? Na pewno nie - dawał temu wyraz wiele razy. Bardzo często działa, aby człowiek się sam nie unicestwił - wbrew niemu. Ale tak naprawdę - dla jego dobra. 

Bądź spokojny. To, że obdarowany nie doceni twojej pomocy, to jego strata. Bóg wszystko widzi - i raduje się tym, co płynie z czystego serca, z miłości, z miłosierdzia. U Niego to nigdy nie pójdzie w zapomnienie. Kto wie, czy kiedyś, na samym końcu, właśnie taki jeden czy drugi bezinteresowny dobry uczynek nie zadecyduje o tym, co stanie się z twoją duszą, jak Bóg ją zmierzy?

niedziela, 5 września 2010

Ruszać głową z głową

Wielkie tłumy szły z Jezusem. On zwrócił się i rzekł do nich: Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto siebie samego, nie może być moim uczniem. Kto nie nosi swego krzyża, a idzie za Mną, ten nie może być moim uczniem. Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby założył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego: Ten człowiek zaczął budować, a nie zdołał wykończyć. Albo który król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi może stawić czoło temu, który z dwudziestoma tysiącami nadciąga przeciw niemu? Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko, i prosi o warunki pokoju. Tak więc nikt z was, kto nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim uczniem. (Łk 14,25-33)
Czy Jezus w tym tekście każe nam nienawidzić rodziców, małżonka, dzieci czy rodzeństwo? Czy takie jest prawdziwe przesłanie tego tekstu? Oczywiście - nie. Bo jest w tym wszystkim drugie dno tak zwane. Bo nauka Jezusa to nigdy nie nienawiść (co najwyżej współczucie, napominanie, wskazywanie właściwej drogi i nazywanie po imieniu tego, co złe i do zła prowadzi). 

Człowiek nie ma między uszami sznureczka, który utrzymuje przy głowie uszy i nie pozwala im odpaść - mamy w głowie, pomiędzy tymi uszami, mózg i rozum, który nie został stworzony po to, aby był, ale aby człowiek z niego korzystał, używał go i to z głową, o ile można tak powiedzieć. Ruszać głową z głową. Przykład Jezusa jest jasny i klarowny, a wręcz dwa przykłady - czy to kalkulowanie człowieka, któremu zamarzyła się budowa wieży, czy też strategia władcy, którego czeka najprawdopodobniej walka z nieprzyjacielem. 

To, co od Boga dostajemy, to dary, które mają współistnieć, współdeterminować naszą osobowość, nasz sposób bycia. Pomagać nam. Pokora, prostota serca, dobroć i wiele innych cech, jakie powinny charakteryzować człowieka Bożego - one w żaden sposób nie oznaczają, iż człowiek nie powinien używać swojego rozumu we właściwych celach. Aby swoje życiowe cele osiągać, a zarazem unikać popełniania błędów, które mogą zaważyć na moim dalszym życiu, wpłynąć na nie w jakiś sposób wyjątkowo np. bolesny czy tragiczny. 

To samo stało przed tym budowniczym. Na pierwszy rzut oka - kasę na fundamenty i projekt wieży miał, więc nad czym się zastanawiać? Dawaj, nająć ludzi, wykonawców, i lać fundamenty. Pieniądze na dalszą pracę? Spokojnie, znajdą się - przecież to za jakiś czas... Tak? Bóg mówi - nie. Nie można patrzeć tylko na to, co tutaj, teraz, dzisiaj. 

Życie człowieka wiary to życie do przodu, życie zorientowane na osiągnięcie celu - zbawienia wiecznego. A do niego droga daleka - więc i dość daleko myślami należy wybiegać w przód. Tak samo przy tym budowaniu. Mało to naokoło w naszej własnej polskiej rzeczywistości stoi, a właściwie straszy, takich betonowych czy żelaznych szkieletów ludzkich marzeń, planów i aspiracji, osób które się przeliczyły z możliwościami finansowymi, i niekiedy bankrutując z powodu braku kalkulacji, pogrzebały nie tylko to swoje marzenie - tę inwestycję konkretną - ale utraciły dorobki całego życia? Tu nie tylko chodzi o drwiny - choć na pewno są bolesne, bo ranią ludzką dumę - tutaj stracić można o wiele więcej.

To samo z królem, decydującym o posunięciach całego państwa. Owszem, historia pokazała nie raz, że garstka naprawdę świetnych żołnierzy za cenę niekiedy życia potrafiła stawić czoło o wiele razy silniejszym siłom wroga... ale to chlubne, jednak nadal wyjątki. Jaką szansę ma wojsko, próbujące odeprzeć atak, zwyciężyć w konfrontacji z wrogiem dwa razy silniejszym? Niewielkie. 

Wielka władza, siła - to również wielka odpowiedzialność. Król może lekkomyślnie rzucić na szalę życie poddanych - jak jednak zostanie zapamiętany? Czy bezmyślnie przelewający krew władca ma szansę trafić do annałów? Pewnie tak - ale raczej z mało chlubnego powodu, nie mówiąc o tym, czy dotrwa do końca rządów, czy nie zostanie zabity przez niezadowolonych poddanych. Życie ludzkie należy cenić - a mądry i światły władca musi wiedzieć, kiedy ambicja i pycha muszą ustąpić po prostu chłodnej kalkulacji i rozsądnej ocenie sił. I kiedy taki wynik jest jednoznacznie negatywny - uprzedzać wroga, proponując pokojowe rozwiązanie konfrontacji.

Dobry Bóg dał nam rozum, abyśmy z niego jak najczęściej i jak najlepiej korzystali. Nie, rozumu nie można zużyć, za to można bezsensownie go nie wykorzystać i zmarnować. Każdy z nas ma pewną twórczość, jaką powinien zrealizować - inwestor ma do postawienia budowlę, na którą musi wystarczyć środków, a władca ma rozsądnie kształtować kontakty z innymi państwami, używać siły gdy to w ostateczności koniecznie i ma szanse na zwycięstwo nie tylko na granicy błędu statystycznego. 

Boża iskra rozpala w nas ten zapał, dążenie do pozostawienia czegoś po sobie. I nie ma w tym nic złego - wręcz przeciwnie, nie można pozwolić sobie na lenistwo i zwykłe obserwowanie życia, bycie niemym i znudzonym widzem. Czas ucieka, wieczność czeka - nie raz to powtarzamy. Wieczność czeka na ludzi, którzy biorą los w swoje ręce, tworzą, twórczo wykorzystują czas, inspirują, budują. Naprawdę, nie stać nas na to, aby życie przespać, aby przeleciało nam przez palce. 

W tym wszystkim, co robimy, czego się podejmujemy, za co się zabieramy, musimy kierować się jednak pewnymi kalkulacjami, bez których w materialnym ziemskim świecie nie sposób się poruszać. Otwarte serce, dobroć - też. Ale nie sposób z marzeniami, ich spełnieniem, realizacją planów i zamiarów poradzić sobie bez trzeźwego, realnego spojrzenia na szanse realizacji, na możliwości (choćby te finansowe - w końcu to nic innego jak matematyka). 

Zatem - do pracy! Nie bój się budować i tworzyć - ale równocześnie pamiętaj, że choć Bóg nie raz i nie dwa razy czynił cuda, to jednak nie należy Go wystawiać na próbę założeniami w stylu Boże, wiesz że to dobre, jeśli chcesz to możesz mi zesłać z nieba górę pieniędzy... Pewnie, może. Ale może chce, abyś się wysilił, i po prostu przemyślał skalę swoich planów, policzył koszty i wykalkulował to jeszcze raz? Jak się za coś bierzesz - to po prostu porządnie, przemyślawszy wszystko.

A wracając do tej nienawiści rodziny - o co chodzi? O żadną nienawiść - a umiejętność dystansu. Właściwej hierarchii: najpierw Bóg - dalej cała reszta: rodzina, miłość, marzenia i plany. Boga nie musimy kalkulować - ale co do pozostałych, tak, trzeba. Żeby nie brać się za coś, co z pozoru wydaje się dla mnie, a jednak nie jestem przekonany, brakuje mi zaparcia i woli realizacji tego. Żeby nie zranić w ten sposób siebie i innych. Oczywiście, wszystkie te kwestie - rodzina, miłość, marzenia - są wykonalne, pewnie - ale wymagają Bożej siły, aby podołać.

Bóg jest najważniejszy, wieczny, i relacja na linii ja-Bóg musi być priorytetem, pewnikiem, punktem odniesienia. Cała reszta jest zmienna, przemija - jak wszystko, co ludzkie. I ta różnica musi być wyraźnie wskazana. Czemu tak ostre słowa, mowa aż o nienawiści? Ano może stąd, że tak ciężko do nas cokolwiek dociera... Takie celowe Jezusowe przejaskrawienie.

piątek, 3 września 2010

Życie - dwie strony tego samego medalu

Heh... Dziwnie tak.

Z jednej strony - bardzo bliska przyjaciółka teściów, właściwie taka przyszywana ciotka Natuszki mojej, kiedyś mieszkająca na przeciwko ich w bloku, trafiła w zeszłym tygodniu do szpitala. Wszystkich blady strach ogarnął - najprawdopodobniej nowotwór. Właściwie to prawie na pewno. I okazało się - faktycznie. Potem jeszcze doszło - chyba są przerzuty na wiele organów... Osoba ta podłamała się, kolejne badania przyjmowała z rezygnacją, czekając tylko na wyniki i diagnozę jak na wyrok. Jakby nie patrzeć - trafiła do szpitala nie przypadkiem, a z powodu bólów, z którymi sobie nie radziła.

Przyczyna dość prozaiczna - pani ta, mieszkająca w mieście kiedyś, dobrych kilka lat temu wróciła w wiejskie rodzinne strony, by zająć się wymagającymi opieki swoimi, nieżyjącymi już dziś, rodzicami. I tak zajmowała się najpierw do śmierci ojcem, zmarł dość dawno, a potem mamą - w ostatnich latach życia w bardzo zaawansowanym Alzheimerze, niepoznającą nikogo, oderwaną jakby od rzeczywistości, jak dziecko którego z oka nie sposób spuścić, żeby sobie czy komuś innemu krzywdy nie zrobiła... A w międzyczasie niekończące się łożenie finansów na studia obydwojga dzieci (osoby już bliżej 40. niż 30. ...), które co raz studia podejmowały, i jakoś do dzisiaj żadnych nie skończyły, ani jedno ani drugie. W tym wypadku - ewidentnie, niestety, ambicja matki (wykształcona, po studiach technicznych) wzięła górę nad predyspozycjami i możliwościami dzieci, które to dzieci jednocześnie nie umiały? nie chciały? wytłumaczyć jej, że studia nie są dla nich.

W tym wszystkim - osoba ta w ogóle nie miała czasu dla siebie, nie robiąc pewnych dość prozaicznych badań, jakie kobiety robić co jakiś czas powinny. I tak to się skończyło. Teściowie jeździli do niej, na przemian z jej córką (teraz ona obok teściów mieszka z mężem), z obiadkami i wizytą - na marginesie, ci teściowie moi to ludzie naprawdę do rany przyłóż, nikt nie prosił i nie musiał ich prosić o pomoc - sami się zaoferowali i jeżdżą właściwie jak nie codziennie, to co drugi dzień.

Wszyscy siedzieli i czekali jak na wyrok faktycznie - od lekarzy teściowie dowiedzieli się, że podejmą leczenie, o ile nie będzie przerzutów. No i wczoraj - zwycięstwo! Nie ma przerzutów, będzie leczenie, chemioterapia i co tam potrzeba. Od razu osoba ta zmieniła nastawienie, bardziej optymistycznie - jest cel, jest szansa, nowa nadzieja. Jakby nowe życie.

I to jest część pozytywna. Negatywna... Dzisiaj, właściwie przypadkiem, odebrałem smsa ze spóźnionymi życzeniami na naszą rocznicę, przysłanego przez Z. - moją jeszcze koleżankę z liceum, która wspólnie z żonką i ze mną kończyła prawo. Mama Z. - zdecydowana, ale równocześnie przesympatyczna, ciepła i miła osoba - od kilku lat walczyła z nowotworem. Właściwie żyła i walczyła wbrew temu wszystkiemu, co diagnozowali lekarze, przy pierwszej diagnozie sprzed lat pewnie 6 czy 7? dający jej... pół roku. Nie dała się - walczyła. Cieszyła się strasznie, gdy 3 lata temu Z. wychodziła za mąż. Gdy Z. pod koniec studiów urodziła ślicznego synka - jej mama cieszyła się upragnionym wnukiem. Z. od razu po porodzie, w tym samym roku, obroniła magisterkę - mama była dumna. Widać po niej było - zmarniała, schudła, była jakby cieniem osoby, którą kilka razy widziałem w czasach liceum jeszcze.

Dzisiaj Z., poza życzeniami, przepraszała, że tak późno. 21 sierpnia jej mama przegrała walkę z rakiem. Aż się zdziwiłem - tydzień temu taka tragedia, a ona jest w stanie już myśleć o czymś tak przecież w kontekście tego nieistotnym jak rocznica ślubu przyjaciół? Gdy się ostatnio, albo przedostatnio, spotkaliśmy - mówiła i widać było, że ciężko jest, bo medyczne drogi i sposoby nic już mamie nie pomagały, ktoś tam sugerował rodzinie jakiś uzdrawiaczy itp...

Życie bardzo złożone jest. Jak bardzo potrafi zaskakiwać, pozytywnie a czasem negatywnie. Jak bardzo ludzkie życie jest kruche, delikatne - możesz mieć plany, marzenia, i jedna diagnoza... No właśnie. Nawet najgorsza diagnoza może albo zniechęcić i odebrać wolę czegokolwiek, albo jak nic innego zmotywować do walki o wyrwanie śmierci każdego dnia życia. Dwie historie ludzi, którzy pewnie nigdy się nie zetknęli, nie wiedzieli o sobie. Jedna osoba - widmo śmierci, brak nadziei i nagle nowa nadzieja, wola walki, szansa! Druga osoba - walka od lat, jakby życie wbrew wszystkiemu - i jednak śmierć.

Więc dzisiaj modlimy się - o siły i powrót do zdrowia dla cioci żonki z jednej strony, i o niebo dla mamy Z. i siły dla niej samej z drugiej.