Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

poniedziałek, 30 maja 2011

Nadzieja jest w Nim

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania. Ja zaś będę prosił Ojca, a innego Pocieszyciela da wam, aby z wami był na zawsze - Ducha Prawdy, którego świat przyjąć nie może, ponieważ Go nie widzi ani nie zna. Ale wy Go znacie, ponieważ u was przebywa i w was będzie. Nie zostawię was sierotami: Przyjdę do was. Jeszcze chwila, a świat nie będzie już Mnie oglądał. Ale wy Mnie widzicie, ponieważ Ja żyję i wy żyć będziecie. W owym dniu poznacie, że Ja jestem w Ojcu moim, a wy we Mnie i Ja w was. Kto ma przykazania moje i zachowuje je, ten Mnie miłuje. Kto zaś Mnie miłuje, ten będzie umiłowany przez Ojca mego, a również Ja będę go miłował i objawię mu siebie. (J 14,15-21)
Jezus nie owija nic w bawełnę. Konkret, wymóg, konieczność. Jeżeli Mnie miłujecie - bez tego ani rusz. Te słowa w zestawieniu z tym, które przykazania Jezus postawił na czele jako najważniejsze, pierwsze i największe, pokazują jasno prawdę, o której pisałem ostatnio. Miłość to podstawa, miłowanie to fundament. Przykazania tylko wtedy mają sens, gdy przestrzega się ich w duchu tej miłości - Boga do człowieka, człowieka do Boga i człowieka do drugiego człowieka. 

Pojawia się w Jezusowych słowach wielka obietnica, którą świętować będziemy bodajże za 2 tygodnie, po najbliższym Wniebowstąpieniu Pana. Duch Święty, Pocieszyciel, Duch Prawdy. Określeń jest wiele. Może najbardziej pasuje tutaj mało znane - Paraklet. Mnie podoba się szczególnie, bo ma podtekst prawniczy - można je interpretować jako obrońca, adwokat; a bardziej duchowo - wspomożyciel, orędownik; a dokładnie - ten, który odpowiada na wołanie. Warto to akcentować - nie mam nic przeciwko pobożności maryjnej ani kultowi świętych w rozsądnych rozmiarach - ale mam wrażenie, że niektórzy za bardzo skupiają się na tych osobach orędowników świętych (a jednak przecież ludzkich), jednocześnie pomijając właśnie Parakleta, jedną z osób Trójcy Świętej, a więc Boga samego. Boga - wskazanego przez Syna Bożego jako orędownika. 

Uczniowie pewnie Jezusa traktowali jako tego Parakleta. W końcu to On sam wypełnił wszystko, dokonał dzieła zbawienia ludzi, umarł i zmartwychwstał. Czy wgłębiali się szczegółowo w dogmatyczne zawiłości prawdy o Bogu w Trójcy Świętej jedynym? Nie sądzę. Owszem, Jezus jest tym pierwszym i najdoskonalszym Parakletem, szczególnie z ich perspektywy - ale także, jako Zbawiciel, z perspektywy każdego człowieka, żyjącego w każdym czasie. Dzisiaj Jezusa, fizycznie, nie ma między nami - a wie, jak bardzo człowiek Pocieszyciela potrzebuje. Nie chce ludzi osierocić - piękne zdanie, tak umiejętnie nawiązujące do relacji rodzicielskich. Dlatego obiecuje Tego Pocieszyciela, który człowieka nigdy nie opuści, którego nikt człowiekowi nie jest w stanie odebrać - a którego zadaniem jest odmienianie dzisiejszego świata, jak to pięknie akcentował przed 30 lat na Placu Zwycięstwa bł. Jan Paweł II. 

A jednak - prawdy o Trójcy Świętej się tutaj nie uniknie. Jezus odchodzi i przyjedzie, ten sam, a jednak inny. Bo ten sam Bóg, ale w innej Osobie, w postaci Parakleta. Przychodzi, przyjdzie, aby ci, którzy życie mają dzięki Niemu, żyli pełnią nadziei i ze świadomością towarzyszenia przez orędownika doskonałego. Tego, który sam będąc Bogiem, najlepszą ku Bogu, ku zbawieniu wskaże drogę. Jedno trzeba powiedzieć jasno - nie jest powiedziane, że Duch Święty przyniesie tylko pokój. A na pewno nie żaden święty spokój. Duch męstwa, odwagi, bojaźni Bożej ma inspirować, motywować, wzywać do stanięcia w prawdzie o sobie samym, więc o swoim brudzie, grzechu, małości i słabości. On przynosi finalnie pokój - ale żeby ten pokój zagościł, trzeba zrobić ze sobą porządek. On ma w tym pomóc. Dopiero przez takie porządki, przez ten jedyny Boży pokój, człowiek może dojść do prawdy, jaką niesie Bóg. 

Wreszcie, na końcu, ale może to i najważniejsze? Ten Duch jest najpierw Pocieszycielem - a więc odpowiedzią dla tych wszystkich, którzy gdzieś upadli, pogubili się, nie mają siły, nie mają pomysłu, którym się nie chce, i nie wiedzą, co ze sobą zrobić. To może dziwnie zabrzmieć - ale właśnie i tylko On jest tym, czego oni szukają, nawet nie zdając sobie z tego sprawy! Pocieszenie ma wiele twarzy i dotyka wielu sfer, pocieszenie prawdziwe wypełnia człowieka i czyni go na nowo zdolnym do tworzenia, kochania, budowania, rozwoju. Jeśli coś - a może wszystko? - się posypało - proś o tego Parakleta. Nadzieja jest w Nim. Tylko poproś Boga, mów do Niego, nawet wykłócaj się. Ale nie siedź bezczynnie. Samo nie zrobi się nic. Bóg czeka na Twój krzyk - nawet jeśli to ostateczny krzyk rozpaczy. To bardzo dobry początek.

>>>

Przed chwilą w radiu było o tym, że na Malcie mają zalegalizować rozwody. Szkoda. Jedyny kraj - poza Watykanem - swoisty, acz pozytywny, ewenement w dziwacznym świecie.

piątek, 27 maja 2011

Miłość dla radości, radość dla miłości

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna. To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego. Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał - aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje. To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miłowali. (J 15,9-17)
I znowu - dzisiejsze i jutrzejsze - dospołu tworzące naszą ewangelię ślubną :) 

Miłość to podstawa. Bez miłości nic nie jest trwałe, nie ma punktu odniesienia. Nie chodzi o miłość małżeńską nawet tylko - nie każdy przecież powołany jest do realizacji w związku i rodzinie - ale miłość do drugiego człowieka, tę właśnie, jakiej wzór i przykazanie, ustanawiając je największym, pozostawił Jezus. Co w tych słowach przypomina. 

Nie miłość dla miłości. Miłość dla radości. Radości, która musi być, i która musi być prawdziwa, pełna. Tzn. być nie musi - ale czym jest człowiek smutny? Człowiek prawdziwie wierzący jest szczęśliwy, bo dla człowieka, który jest pewny zbawienia, nie ma miejsca na smutek. Czas dany przez Boga jest cenny, każda chwila - wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju, każdy moment - unikatową okazją do czynienia dobra - czyli? Do miłowania właśnie. Do dawania przykładów miłości. 

Ta miłość nie ma być byle jaka, nie może nawet być. To musi być miłość zakorzeniona w Bogu i zeń czerpiąca. Dokładnie taka, jak Jezusowa. On kochał, bo wcześniej ukochał Bóg Ojciec - a nasza miłość ma być jakby przedłużeniem tamtego ukochania, realizowaniem go w codzienności - względem siebie nawzajem. Za to i dla tego oddał Jezus swoje życie. Nie była to żadna tylko wzniosła idea, teoria bez pokrycia - przecież jej głoszeniu poświęcił bez reszty te 3 lata swojej publicznej działalności, raz po raz do tej prawdy potrzeby miłości powracając. Co więcej - dla tej prawdy umarł, wynosząc ją i wywyższając na drzewie krzyża. Miłość została ukrzyżowana, aby mogła królować także po śmierci. 

Bóg wybiera każdego z nas z osobna, indywidualnie - nie w żaden sposób taśmowo czy wg rozdzielnika - i pragnie naszego szczęścia, w miłowaniu właśnie. Każdy z nas inaczej się realizuje, inną drogę brnie przez życie, w czym innym się specjalizuje, ma inne pasje i zainteresowania. Ale we wszystkim tym jesteśmy wybrani i ukochani, aby iść i przynosić dobre, obfite i długotrwałe (o czym się często zapomina) owoce. Owoce miłości właśnie, które poprzedzą nas, które zaniesiemy jak te naręcza kwiatów, zmierzając po śmierci na Sąd.

Szkoda czasu na życie bez miłości.

wtorek, 24 maja 2011

Od pięknej bojaźni do pięknej obietnicy

Nowa praca (w sensie - stanowisko, bo firma ta sama), nowe obowiązki, a przy tym muszę do końca miesiąca ogarniać jednocześnie dotychczasowe. Dużo, naprawdę, szczególnie w kontekście mierzenia się z zupełnie nowymi zagadnieniami. Stąd poślizg był i przez kila dni nieregularne wpisy mogą być.
Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w Boga? I we Mnie wierzcie. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy odejdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem. Znacie drogę, dokąd Ja idę. Odezwał się do Niego Tomasz: Panie, nie wiemy, dokąd idziesz. Jak więc możemy znać drogę? Odpowiedział mu Jezus: Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie. Gdybyście Mnie poznali, znalibyście i mojego Ojca. Ale teraz już Go znacie i zobaczyliście. Rzekł do Niego Filip: Panie, pokaż nam Ojca, a to nam wystarczy. Odpowiedział mu Jezus: Filipie, tak długo jestem z wami, a jeszcze Mnie nie poznałeś? Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca. Dlaczego więc mówisz: Pokaż nam Ojca? Czy nie wierzysz, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie? Słów tych, które wam mówię, nie wypowiadam od siebie. Ojciec, który trwa we Mnie, On sam dokonuje tych dzieł. Wierzcie Mi, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie. Jeżeli zaś nie - wierzcie przynajmniej ze względu na same dzieła. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto we Mnie wierzy, będzie także dokonywał tych dzieł, których Ja dokonuję, owszem, i większe od tych uczyni, bo Ja idę do Ojca. (J 14,1-12)
Ten tekst jest piękny przede wszystkim słowami, od których się zaczyna. Kto wierzy Bogu, u tego nie ma miejsca na strach i bojaźń. Bóg to wszystko zabrał, zamazał i tak naprawdę zniweczył na drzewie krzyża, i ostatecznie podeptał, odsuwając kamień, który stał na drodze zmartwychwstaniu Jego Syna. Wiara komplementarna - i w Boga Ojca, i w Syna Bożego (nie wspominając o Duchu Pocieszycielu). Serce ludzkie - nas, przecież tak pewnych siebie, dumnych, wierzących nade wszystko w siłę pieniądza i własne możliwości - bardzo łatwo i często poddaje się tej trwodze tak bardzo właśnie ludzkiej. Maska pewności siebie, buta i pycha - a pod tym strach człowieka, który by najchętniej uciekł gdzie przysłowiowy pieprz rośnie. Wielu tak żyje. Czemu? Bo jeszcze więcej osób taki styl bycia premiuje. Totalna iluzja i teatrzyk - wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale udają, że się dają nabrać. Bo boją się tak samo. Bo nie chcą okazać słabości. 

Tym bardziej więc dla takich niedowiarków wydaje się być Jezusowe zaproszenie, propozycja. Do domu, gdzie zmieści się każdy. Do domu, dokąd może wejść każdy - według niektórych, poza tymi, którzy swoim sposobem bycia przekreślą sobie ten dostęp, skazując się na potępienie wieczne; według innych, do których stanowiska i ja się przyłączam, każdy, bez wyjątku, pytanie tylko, czy od razu po śmierci, czy odpokutowawszy swoje winy. Jezus mówi wręcz wprost - idzie tam, do tego domu, dla nas, aby nam przygotować miejsca, kiedy my tam dotrzemy. Wyprzedza nas i pokazuje - ta droga jest bezpieczna, sam ją już dla ciebie, mały człowieku, przeszedłem, umierając i zmartwychwstając, abyś ty mógł dzięki Mnie i we Mnie zmartwychwstać do życia, które nie będzie miało końca.

Tak, znamy drogę. Tamci, spośród których jeden - mój imiennik - wyskoczył z pytaniem o to, co to właściwie za droga, pewnie też, tylko jeszcze do nich ta prawda nie dotarła. Jezus był jeszcze z nimi - jakakolwiek perspektywa męki, śmierci a tym bardziej zwycięstwa nad tą ostatnią, choć Jezus o tym mówił i przygotowywał ich, nie mieściła się apostołom jeszcze w głowach. Potrzebna chyba była inna optyka, inna perspektywa - ujrzenie Jezusa jako tego, który żyje, ukrzyżowany, choć umarł. Wtedy zrozumieli - inni przed rzeczywistością pustego grobu, jeszcze inni w Emaus, czy podczas wspólnego łowienia ryb albo posiłku nad jeziorem. Znamy drogę - jeśli tylko znamy Jezusa. Nie jako postać historyczną, jeden z licznych biogramów w atlasie czy encyklopedii religijnej - ale jako Pana, Zbawiciela, Mesjasza, Boga z nami. Właściwa droga, jedyna prawda, wieczne życie.

Tak sobie myślę - ludzie i dzisiaj mają problemy ze zrozumieniem Trójcy Świętej - a co dopiero tamci, w większości prości rybacy i rzemieślnicy? Nic dziwnego, że pytali - jak Tomasz, jak Filip. Jezus prowadzi tam, dokąd człowieka chce doprowadzić Bóg; Bóg przez Jezusa prowadzi ludzi ku sobie. Warto, dla zobrazowania tej prawdy, zacytować przepiękną prefację o Trójcy Świętej (choć to nie uroczystość ku Jej czci):
Panie, Ojcze święty, wszechmogący, wieczny Boże. Ty z jednorodzonym Synem Twoim i Duchem Świętym jedynym jesteś Bogiem, jedynym jesteś Panem; nie przez jedność osoby, lecz przez to, że Trójca ma jedną naturę. W cokolwiek bowiem dzięki Twemu objawieniu wierzymy o Twojej chwale, to samo bez żadnej różnicy myślimy o Twoim Synu i o Duchu Świętym. Tak, iż wyznając prawdziwe i wiekuiste Bóstwo wielbimy odrębność Osób, Jedność w istocie i równość w majestacie.
Jedna natura, choć trzy Osoby boskie - odrębne w swojej postaci, choć tożsame w istocie. Mówi i naucza Jezus, Syn - a działa wszechmogący Bóg Ojciec. Trudne to może się wydawać, ale przecież to podstawa wiary Kościoła. Nic, co by umysł ludzki był w stanie zgłębić czy poznać w całości - ale prawda, którą Bóg objawia i pozwala rozumieć tym, którzy jej zrozumienia pragną i szukają szczerze. Jak ktoś ma problem - świetnym obrazkiem jest tutaj Trójca Święta Rublowa. A jeśli ktoś ma problem mimo tego - Jezus sam zostawia wskazówkę. Przypatrz się temu, co Ten Człowiek uczynił, ile dokonał. Uwierz w Jego dzieła - których zwykły człowiek nigdy by nie dokonał. Można próbować to sobie jakoś wytłumaczyć, uzasadnić i rozgryzać - serce podpowiada, że tu ludzkie kalkulacje i obliczenia to za mało. Trzeba uwierzyć - nic innego w takiej sytuacji po prostu nie ma sensu, wszystko inne będzie stratą czasu. 

No i na końcu ta piękna obietnica - o której dzisiaj możemy powiedzieć, że się ziściła i ziszcza cały czas. Dzieli nas przeszło 2000 lat od czasu, gdy Jezus wypowiadał te słowa, wędrując po Ziemi Świętej, i można z pełnym przekonaniem powiedzieć - miał rację. Ci, którzy po Nim i w Jego imię przyszli, działali rzeczy po prostu cudowne, a z pewnością dla wielu (także w świetle dzisiejszego stanu wiedzy i nauki) niewytłumaczalne. Bo zaufali Bogu. Bo wiedzieli, że On nigdy nikogo nie zawiódł, jeśli ktoś szczerze się do Niego zwracał. Jezus poszedł do Ojca, aby jeszcze bardziej tam właśnie wstawiać się za nami. Pozostawił Kościół tutaj i jakby zachęca - wypróbuj Mnie, proś, módl się. Daj mi szansę, abyś na własnej skórze przekonał się, że dla Mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Niech się nie trwoży serce wasze.

>>>

Mała prośba, z innej beczki. Tak wyszło, że jutro mam urodziny. Za modlitwę - nic konkretnego, o siły po prostu, wdzięczny będę. Bo sporo tego wszystkiego mam na głowie.

czwartek, 19 maja 2011

Pycha światowa i wytężanie serca

Kiedy Jezus umył uczniom nogi, powiedział im: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Sługa nie jest większy od swego pana ani wysłannik od tego, który go posłał. Wiedząc to będziecie błogosławieni, gdy według tego będziecie postępować. Nie mówię o was wszystkich. Ja wiem, których wybrałem; lecz potrzeba, aby się wypełniło Pismo: Kto ze Mną spożywa chleb, ten podniósł na Mnie swoją piętę. Już teraz, zanim się to stanie, mówię wam, abyście, gdy się stanie, uwierzyli, że Ja jestem. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto przyjmuje tego, którego Ja poślę, Mnie przyjmuje. A kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał. (J 13,16-20)
Jezus na początku tych słów przypomina uczniom o czymś, o czym - i oni wtedy, i my dzisiaj - bardzo często zapominamy. Można być dobrym człowiekiem, wierzącym, praktykującym, a mimo wszystko - grzeszyć pychą. Przed tym Jezus wystrzega. Chwilę wcześniej, przed obmyciem nóg, mówił o pokorze - obmywając On, Mesjasz, im nogi, i przykazując aby tak samo oni postępowali (udało się, jest taki obrzęd w liturgii Wieczerzy Pańskiej w Wielki Czwartek). Na zakończenie tamtych słów mówi: Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem. Teraz, przestrzegając przed pychą, używa jakby innego argumentu - nie na zasadzie jak Ja wam, tak i wy - ale składa swego rodzaju obietnicę - obiecuje błogosławieństwo, a więc szczęście tym, którzy te Jego słowa zachowają. 

Szkoda, że nie wszystko zrozumieli. Mimo tego wprost powiedzianego teraz, zanim się to stanie, mówię wam, abyście, gdy się stanie, uwierzyli, że Ja jestem. Niestety, nic to nie dało. Tego, co kryło się w sercu i umyśle Judasza wiedzieć nie mogli, to przecież zakamarki tylko Bogu znane. Mogli się czegoś domyśleć, przy założeniu że faktycznie był on złodziejem (czego taki pewien nie jestem). Jezus ich wprost ostrzegł - tak to właśnie będzie. Wiedział, że na fali uwielbienia i zachwytu nad cudami ludzie na rękach Go będą nosili. Ale rozumiał, że wszystko wypełni się zgoła zupełnie inaczej, wręcz dramatycznie. Ta Jego popularność jako proroka, uzdrowiciela - to było takie złowieszczo spokojne preludium do, po ludzku, spektakularnej klęski; z której jednak Bóg wyprowadza największą łaskę, największy dar dla człowieka - zbawienie. 

I jeszcze o tym przyjmowaniu, na które Jezus zwraca uwagę na końcu. Wiesz, co jest naszym (ludzi) strasznym problemem? Jesteśmy mało konsekwentni, a jednocześnie strasznie kreatywni nie w tym, co trzeba, a mianowicie w dobieraniu słów i faktów w zależności od tego, co nam jest potrzebne, co pasuje do naszej aktualnej sytuacji albo uzasadnienia takiej czy innej, mniej lub bardziej pokrętnej/słusznej teorii. I mimo że komuś się może wydawać, że tak sobie ze skarbca Bożego Słowa wybierać może - a, dzisiaj to, jutro tamto, a jeszcze czegoś innego to w ogóle nie, bo mi nie pasuje... - oznacza tylko tyle, że mu się wydaje. Nic więcej. Bóg pewnie nie zamieni go za to w kamień, nie przeklnie do piątego pokolenia i nie ukarze niczym na wzór plagi egipskiej. 

Tamci, chodzący za Jezusem, mieli trudniej, wbrew pozorom. Mieli Jego samego, na wyciągnięcie ręki - i mnóstwo rozterek: kim jest ten Człowiek? My mamy pamiątki Jego bytności na ziemi, Eucharystię, i kompletny zbiór tego, co jest potrzebne - Pismo Święte, spisane od A do Z, jak to z tym Jezusem było. Wszystko jest spójne, wszystko do siebie pasuje, wszystko się zazębia - o ile się nad tym przysiądzie, wykaże dobrą wolę, i poza wytężeniem oczu, wytęży także serce. Wtedy usłyszysz, że Bóg mówi także do ciebie, dokładnie ciebie, i to nie na zasadzie jak do wszystkich, to do niego też, ale bezpośrednio, bo jesteś Mu wyjątkowy, tak jak każdy inny. Kocha nas tak samo, choć różni jesteśmy. Prawdziwa wiara to przyjęcie tego wszystkiego, co Jezus nauczał. Nie chodzi o absolutny brak wątpliwości i bezmyślność - nie, pytania trzeba zadawać i szukać odpowiedzi. Ale w tym szukaniu wiedzieć, że Bóg wiedział lepiej, i nie bez powodu postawił sprawy tak, a nie inaczej. Wybór jest twój. Kościół to nie supermarket, gdzie korzystasz z promocji, omijając to, co niepotrzebne, drogie - prawdziwa wiara to przyjęcie sercem wszystkiego, co Bóg do wierzenia pozostawił. Ten Bóg, który w Jezusie przyszedł także do ciebie, i umarł dla zbawienia każdego z nas. Najważniejsze - nie na śmierci skończyła się Jego historia, przede wszystkim - zmartwychwstał. To jest dopiero apogeum.  

Trwamy cały czas w radości zmartwychwstania - tak, ciągle jeszcze okres świętowania go, choć, jak to fajnie zostało opisane w jednym z ostatnich GN, u nas w Polsce to jest takie huczne-ludyczne umartwianie się, zainteresowanie nabożeństwami pasyjnymi, uczestnictwo w liturgii Triduum... i co? I nic. Po Niedzieli Zmartwychwstania, niby z tym Alleluja na ustach rozchodzimy się do swoich spraw, wracamy do szkoły, pracy; zaczynają się I komunie, bierzmowania... A świętowanie tej radości? Jakoś ucieka. Może dlatego teraz właśnie, już po zmartwychwstaniu, Kościół - tak jak sam Jezus uczniom zmierzającym do Emaus - wyjaśnia, pokazuje palcem, jak krowie na rowie, że to nie był żaden Boży spontan, ale rzeczy i wydarzenia zapowiedziane przez Boga? 

Pytanie, kiedy do nas to dotrze. I poza zachwytem, od czasu do czasu, nad doskonałością Bożego planu, przedstawioną na kartach Biblii, zaczniemy tego Boga zauważać wokół siebie, w swoim życiu, w odniesieniu do siebie.

wtorek, 17 maja 2011

Roczek

W sumie, nie planowałem tego wpisu. Ale tak wczoraj spojrzałem, i okazało się, że dokładnie rok temu napisałem pierwszy tekst na tym blogu, pod tym adresem. Czyli dzisiaj blog jakby ma urodziny :)

I tak sobie myślę - po prawej widzę, że niby 20 osób obserwuje te moje wypociny tutaj. To łaskocze słabe ludzkie ego, przyjemnie daje poczucie docenienia. Taka prawda, słabym człowiekiem jestem. Z drugiej strony - szkoda, że tak mało osób coś komentuje. To, co piszę, to jakieś tam moje (bez)myśli, i zawsze zastanawiam się, jakie myśli powstają w głowach innych, gdy je czytają. To jest tak, jak z Biblią - masz jeden, nawet krótki tekst, ale gdy usiądzie do niego powiedzmy 5 osób, to każda z nich na coś innego zwróci uwagę, inne zdanie zwróci jej uwagę. Takie wymiany myśli ubogacają. A właśnie o to mi chodzi. 

Pewnie już kiedyś napisałem, że dla mnie blog jest formą ekspresji, wyrażania siebie. Jedni piszą o samochodach, o sportach, jedzeniu, rodzinie (ja też - gdzie indziej) czy książkach (zdarzy mi się) - a ja o Bogu, bo, jak to śpiewa odkrywana przeze mnie ostatnio na nowo Beata Bednarz - jedynie Bóg to odpowiedź

Dziękuję wszystkim, którzy mi w tym pisaniu towarzyszą. Mam nadzieję, że ten blog jakoś, choćby troszku, pomaga, podsunie jakąś ciekawą myśl, zainspiruje choćby czasami, do konstruktywnych przemyśleń. Za wszystkie wpisy dziękuję, i proszę o kolejne.

poniedziałek, 16 maja 2011

Napełnieni paszą z dobrego źródła

Miało być już coś w piątek - ale Blogger się zbiesił i nie działał na pewno środa-piątek. A z kolei - później ja nie miałem czasu. 
Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto nie wchodzi do owczarni przez bramę, ale wdziera się inną drogą, ten jest złodziejem i rozbójnikiem. Kto jednak wchodzi przez bramę, jest pasterzem owiec. Temu otwiera odźwierny, a owce słuchają jego głosu; woła on swoje owce po imieniu i wyprowadza je. A kiedy wszystkie wyprowadzi, staje na ich czele, a owce postępują za nim, ponieważ głos jego znają. Natomiast za obcym nie pójdą, lecz będą uciekać od niego, bo nie znają głosu obcych. Tę przypowieść opowiedział im Jezus, lecz oni nie pojęli znaczenia tego, co im mówił. Powtórnie więc powiedział do nich Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Ja jestem bramą owiec. Wszyscy, którzy przyszli przede Mną, są złodziejami i rozbójnikami, a nie posłuchały ich owce. Ja jestem bramą. Jeżeli ktoś wejdzie przeze Mnie, będzie zbawiony - wejdzie i wyjdzie, i znajdzie paszę. Złodziej przychodzi tylko po to, aby kraść, zabijać i niszczyć. Ja przyszedłem po to, aby owce miały życie i miały je w obfitości. (J 10,1-10)
Heh, znowu to, o czym niedawno pisałem - Jezus jako Pasterz, o którym x R. mówił na chrzcie naszego Dominika niespełna 2 tygodnie temu :) 

Jezus nie owija w bawełnę. Zaczyna od razu od zestawienie - pasterz dobry a zły, co więcej, używa bardzo dobitnych sformułowań i określeń: złodziej i rozbójnik. Kontekst? Wydaje się dość oczywisty - faryzeusze, którzy - odpowiedzialni za powierzonych im Żydów - prowadzili ich na manowce, gorszyli swoim postępowaniem, a do tego nakładali niezrozumiałe obowiązki, dokonując nadinterpretacji przepisów żydowskiego prawa. Te słowa trzeba jednak rozumieć szerzej - także w kontekście Kościoła dzisiaj. Owszem, w największym uproszczeniu pasterze to ci, którzy są szczególnie powołani do opieki nad duszami - czyli duszpasterze - ale nie tylko. Każdy z nas jest za tę wspólnotę odpowiedzialny, powinien dawać w niej świadectwo - a tym samym, świadczyć o Kościele wobec innych Jego członków, a także tych, którzy są poza Nim. To jest taka nasza - każdego z nas - odpowiedzialność za owce, które są wokół nas, i za tych wszystkich, którzy są poza owczarnią. Nikt z nas doskonałym nie jest, ale nie zwalnia to z obowiązku i odpowiedzialności za siebie nawzajem. Nie jesteśmy chrześcijanami i wierzącymi sami dla siebie - ale dla innych, tak między nimi, jak i niewierzącymi. A to zobowiązuje. 

Jak być dobrym pasterzem? Jak On, najlepszy i jedyny Dobry Pasterz, wzór - Jezus Chrystus. On nie musi nic wymuszać, wdzierać się, napadać - Jemu odźwierny sam otwiera drzwi owczarni, do Niego biegną i lgną owce, On jeden prowadzi je tam, gdzie potrzeba, właściwymi drogami, na żyzne pastwiska. Nikt drugim Jezusem nie będzie, ale pasterskie posługiwanie - czy to duszpasterzy, czy nas, świeckich, pamiętających że jesteśmy wzorami dla innych - ma sens tylko wtedy, gdy zakorzenione będzie w tym Jezusowym pasterzowaniu, z jego pasterzowania będzie czerpało i do niego nawiązywało. Każdy jest odpowiedzialny inaczej, za kogoś innego, inną grupę, i każdy dla kogoś innego ma być, stawać się autorytetem. Jak to wychodzi w praktyce?

Bardzo ciekawe jest to, jak Jezus nazywa siebie - brama. Z czym się kojarzy? Z wejściem, z początkiem, z wstępowaniem do czegoś, miasto, twierdza, co bezpieczne, solidne, wypróbowane. Do jakiejś oazy, gdzie człowiek może odpocząć. Jezus zaprasza do siebie, abyśmy przez bramę, jaką On sam jest, weszli do Kościoła, odnaleźli Boga, i tym sposobem osiągnęli zbawienie. Co ważne - to nie jest jedna z iluś tam alternatywnych, równoważnych dróg do wyboru. To jest ta prawdziwa, najlepsza. Można by dodać - nie ta wspaniała, wielka, ozdobna i rzucająca się w oczy brama - ale skromniejsza, mniej może zachęcająca i wyniosła, ale prowadząca tam, gdzie nawet podświadomie człowiek chce dotrzeć. Do domu, domu Boga Ojca. 

Mnie zaciekawiło także to zdanie - Jeżeli ktoś wejdzie przeze Mnie, będzie zbawiony - wejdzie i wyjdzie, i znajdzie paszę. Czyli to działa w obie strony. Kościół daje nam tę duchową strawę, paszę, która uzdalnia nas do tego, aby z Kościoła iść do świata, powołani aby innych sprowadzać z manowców życia do Niego, do Boga, do Kościoła. Idziemy nie inaczej, tylko po prostu napełnieni Bogiem. Zatem ta Boża brama to z jednej strony obietnica w perspektywie wieczności, życia po życiu - z drugiej zaś strony, posiłek, który umacnia na to wszystko, co czeka człowieka, zanim do bram wieczności zapuka. To jest to życie, o którym mówi Dobry Pasterz - życie, której daje, i którego każdemu pragnie ofiarować w obfitości. 

Zastanawiające jest to, co ewangelista miał na myśli, mówiąc, że oni nie pojęli znaczenia tego, co im mówił. Choć tego typu wypowiedzi można, w różnych miejscach ewangelii, znaleźć nie raz - powiedziane wprost, albo inaczej jednoznacznie: niestety, ci, którzy szli za Jezusem, nawet Apostołowie, nie zawsze rozumieli prawdziwy sens tego, co mówił. Bogiem a prawdą - najczęściej nic nie rozumieli, bo próbowali po ludzku rozumować (najlepszy przykład - jak opornie szło im ze zmartwychwstaniem, nawet gdy się już dokonało, a wcześniej ile przecież Jezus o nim mówił). Może dlatego nic nie rozumieli, bo Jezus ich do pasterzowania jeszcze wprost nie posłał? Piotr Paś owce moje usłyszy dopiero później, po zmartwychwstaniu, gdy jakby ponownie przyzna się do Jezusa po wielkoczwartkowym potrójnym zaparciu. Dlaczego? Może dlatego, że dopiero kiedy zrozumiał, że sam jest niesiony przez Jezusa, stał się zdolny nieść innych. Nikt nie stanie się pasterzem dla innych, zanim sam nie doświadczy bycia owcą prowadzoną przez Jezusa.  

czwartek, 12 maja 2011

Chleb życia na wyciągnięcie ręki

W Kafarnaum lud powiedział do Jezusa: Jakiego dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni, jak napisano: Dał im do jedzenia chleb z nieba. Rzekł do nich Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu. Rzekli więc do Niego: Panie, dawaj nam zawsze tego chleba! Odpowiedział im Jezus: Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie. Powiedziałem wam jednak: Widzieliście Mnie, a przecież nie wierzycie. Wszystko, co Mi daje Ojciec, do Mnie przyjdzie, a tego, który do Mnie przychodzi, precz nie odrzucę, ponieważ z nieba zstąpiłem nie po to, aby pełnić swoją wolę, ale wolę Tego, który Mnie posłał. Jest wolą Tego, który Mię posłał, abym ze wszystkiego, co Mi dał, niczego nie stracił, ale żebym to wskrzesił w dniu ostatecznym. To bowiem jest wolą Ojca mego, aby każdy, kto widzi Syna i wierzy w Niego, miał życie wieczne. A ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym.Nikt nie może przyjść do Mnie, jeżeli go nie pociągnie Ojciec, który Mnie posłał; Ja zaś wskrzeszę go w dniu ostatecznym. Napisane jest u Proroków: Oni wszyscy będą uczniami Boga. Każdy, kto od Ojca usłyszał i nauczył się, przyjdzie do Mnie. Nie znaczy to, aby ktokolwiek widział Ojca; jedynie Ten, który jest od Boga, widział Ojca. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto we Mnie wierzy, ma życie wieczne. Jam jest chleb życia. Ojcowie wasi jedli mannę na pustyni i pomarli. To jest chleb, który z nieba zstępuje: kto go spożywa, nie umrze. Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który Ja dam, jest moje ciało za życie świata.(J 6,30-40.44-51)
To właściwie zlepek tekstów od wtorku do dzisiaj, bo mamy ładny przykład lectio continua, więc nadaje się to do połączenia.

Ciągle w duchu zmartwychwstania, wpatrzeni w Zmartwychwstałego, mamy taką jakby retrospekcję, deja vu - bo to przecież słowa z czasu publicznej działalności Jezusa, a więc za Jego ludzkiego życia, sprzed ukrzyżowania. Ludzie małej wiary - jak w wielu innych miejscach w Starym Przymierzu - chcą, aby Bóg ich przekonał do siebie, uwiarygodnił się, udowodnił, że On Jahwe, Jest Tym, który Jest. Z jednej strony - dobra, rozmawiają z człowiekiem. Z drugiej strony - mało ów człowiek dokonał już cudów? Powołują się na przykład znany z wędrówki Narodu Wybranego do Ziemi Obiecanej, gdy nastał wielki głód, a Bóg dzień w dzień zsyłał mannę z nieba. Właśnie - Bóg, nie Mojżesz, który był tylko pośrednikiem, orędownikiem przed Bogiem.

Oni nie rozumieli słów Jezusa. Wiedzieli jedynie, że chodzi o pokarm - i w tym sensie o coś bardzo ważnego. Stąd, w czasach, gdy powszechny był głód i ubóstwo, tak gorliwe Panie, dawaj nam zawsze tego chleba! Pan mówił o sobie, mówił o zapowiedzi Eucharystii, pamiątki ofiary, jaka miała się rozpocząć w czwartkowy wieczór w zaciszu wieczernika, a dokonać ostatecznie poprzez krzyż w trzeciej godzinie dnia w piątek. Mówił o tym, co my - tutaj, dzisiaj, w Polsce - mamy na wyciągnięcie ręki, a jednak tak rzadko z niej korzystamy, nie przystępujemy do Stołu Pańskiego, lekceważymy zaproszenie do częstego doń przystępowania i tutaj - nie gdzie indziej - szukania umocnienia. W Nim, w chlebie życia, w zaspokojeniu wszystkich potrzeb ludzkich - tych głębszych przede wszystkim, ale także zawsze tych podstawowych.

To nie jest Jezusowie widzimisię. On cały czas żyje w świadomości tego, że - choć sam współistotny Bogu Ojcu, swoją egzystencję w ciele ludzkim, jako człowiek, sprowadza do wypełnienia Jego, Boga Ojca, woli. Dlatego nie odrzuci nikogo, kogo Bóg najpierw wybrał i ukochał jeszcze przed urodzeniem, przed zaistnieniem w czasie (a warto pamiętać - mamy początek, ale nie mamy końca, są tylko różne możliwości dalszego życia po śmierci); dlatego ma przykazane, aby nikogo nie stracić i wskrzesić. Każdego - bo z tych wszystkich, o których jest mowa, których Syn Boży dostał od Boga Ojca. Nie tylko sprawiedliwych, nie tylko tych, którzy choćby w ostatnim tchnieniu życia, w myślach pojednali się z Bogiem. A więc - znowu, nadzieja powszechnego zbawienia, że czeka ono na wszystkich, nawet tych, którzy dosłownie całe swoje ziemskie życie zmarnowali i do jego samiutkiego końca nie zmienili się ani trochę.

Bóg kocha dalej i bardziej, niż by to wychodziło z jakichkolwiek ludzkich kalkulacji.

wtorek, 10 maja 2011

Chrzest pierworodnego

W największym skrócie - wszystko się udało, w banku i u notariusza poszło sprawnie i bez problemów. Tak więc od piątku jesteśmy formalnie właścicielami swojego M-3 (które teraz czeka, kosztowny i szacowany czasowo na ok. 1,5 m-ca na pewno remont). W sobotę je ubezpieczyliśmy, wczoraj złożyłem odpowiednie wnioski do ksiąg wieczystych, dzisiaj potwierdzenia tych czynności zawiozłem do banku i czekamy właściwie tylko na uruchomienie kredytu. 

Wielkie dzięki za wsparcie modlitewne :) Czuliśmy je.

>>>

Zamiast liturgii niedzielnej (Łk 24,13–35 - pisałem o tym mocno niedawno, w kontekście uroczystości Zmartwychwstania bodajże) opowiem, jak wyglądała bardzo ważna uroczystość, jaka miała miejsce w naszej rodzinie w sobotę, mianowicie chrzest pierworodnego - dorodnego już prawie 2 m-cznego (kończy 2 m-ce dokładnie dzisiaj) bobasa. 

Jakoś nigdy nie chciałem, aby chrzcić dziecko w takim parafialnym ścisku i gwarze - czyli na niedzielnej Mszy, prawie w samo południe, przy pełnym kościele i kilku innych rodzinach, również chrzczących swoje pociechy. Nie wiem, może ktoś uważa, że to powód do dumy - a niech ludzie widzą itp. (stroje rodziny, wózek, strój katechumena malutkiego, no i pamiątki...), ale ja uważam, że to przerost formy nad treścią. Dlatego poprosiliśmy znajomego wikarego - nie w parafii obecnego (formalnie) miejsca zamieszkania, a już w parafii, gdzie jak tylko zrobimy mieszkanie się wprowadzimy, o bardziej kameralną uroczystość. I stanęło na sobotnim popołudniu. 

Duży i brzydki (niestety) kościół, ale jest w nim pewien klimat i taka Boża jakby aura, jak to chyba w każdym kościele, gdy stoi pusty, cichy, zamyślony. Bez Mszy Świętej, sama liturgia sakramentu, poprzedzona liturgią słowa i homilią, a potem Komunią Świętą. Ksiądz bardzo ładnie i prosto mówił, zero patetyczności, górnolotnych frazesów. Bohater dnia spisał się bardzo dzielnie i grzecznie... a po prawdzie, to spał snem sprawiedliwego :) I do tego jeszcze, ostentacyjnie prawie, ziewał całą swoją osobą, np. gdy ksiądz podszedł namaścić go olejem. Obudził - a właściwie rozbudził się - dopiero na sam moment polania wodą, czyli chrzest właściwy, ale obyło się bez ryku, który burzy ściany i rozdziera serca. Chwilę później - spał, jakby się nic nie stało. 

Cała uroczystość, z uwagi na kameralność - my, matka chrzestna (w osobie szwagierki) z narzeczonym, ojciec chrzestny (kolega) z małżonką, nasi rodzice i mój brat - odbywała się przy samej chrzcielnicy, którą właściwie otoczyliśmy takim wianuszkiem, a pośrodku ksiądz i maluszek nasz. Szałowy strój :) Błękitny garniturek, krawacik biały i biała koszulka, a do tego czapeczka. Oaza spokoju po prostu, jak nie on. A więc - jednak ten egzorcyzm wiele znaczy :) Uspokoiło się maleństwo, jak ksiądz wszelkie pogaństwo z niego wypędził :) 

I tak strasznie mocno, chyba jeden z pierwszych razy (choć od urodzenia już 2 m-ce) poczułem się ojcem, jak ksiądz nas pytał - O co prosicie dla swojego dziecka?, a potem dalej o to, czy podejmujemy się świadomie wychowania go w wierze, na porządnego człowieka. Tak, to spore wyzwanie - nie tylko troszczyć się tak o potrzeby fizyczne maluszka - jedzenie, ubranie, umycie - ale też to, co w nim w środku, o jego ducha (teraz to chyba - duszka? - takiego małego), o jego duszę, o to aby wiedział, jakie są wartości, którym trzeba być wiernym, i rozumiał, dlaczego (a nie tylko bo tak trzeba). Niesamowite uczucie - wielka odpowiedzialność za malutkiego człowieczka, który wpatruje się w ciebie całym sobą, tymi wielkimi bezdennymi oczkami, i tylko łapki wyciąga, żeby cię objąć. 

Z tego wszystkiego - wzruszenie, emocje - kompletnie zapomniałem tekstów liturgii słowa. Pamiętam tylko, że śpiewaliśmy (a capella - bo organista w osobie teścia był jako uczestnik, a nie służbowo) psalm 23. 
Pan jest moim pasterzem, niczego mi nie braknie,
pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach.
Prowadzi mnie nad wody, gdzie odpocząć mogę,
orzeźwia moją duszę.
Wiedzie mnie po ścieżkach właściwych
przez wzgląd na swoją chwałę.
Chociażby, przechodził przez ciemną dolinę,
zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną.
Kij Twój i laska pasterska
są moją pociechą.
Stół dla mnie zastawiasz
na oczach moich wrogów,
Namaszczasz mi głowę olejkiem,
kielich mój pełny po brzegi.
Dobroć i łaska pójdą w ślad za mną
przez wszystkie dni życia.
I zamieszka, w domu Pana
po najdłuższe czasy.
Prosiliśmy Boga, żeby temu maleństwu naszemu błogosławił, żeby prowadził go po tych właściwych - choć nie najprostszych ścieżkach; żeby nigdy nie brakowało mu nie tego, co popularne, tylko co najważniejsze; żeby On sam prowadził go przez to, co w życiu będzie (a będzie na pewno) mroczne, trudne, bolesne i niezrozumiałe; żeby Boża dobroć, łaska i miłość zawsze mu towarzyszyły, prowadziły go i wspierały w byciu po prostu dobrym człowiekiem - a doprowadziły go do domu, do którego wszyscy zmierzamy.

piątek, 6 maja 2011

Prośba

Dzisiaj tylko o modlitwę proszę.

Od 13:30 biegamy po banku i notariuszu - załatwiając, formalizując i dopinając kredyt mieszkaniowy. 

Żeby wszystko się udało, i żeby nas przy tej okazji nikt nie oszukał jakoś.

środa, 4 maja 2011

Niedowiarstwo czy zapobiegliwość?

W związku z beatyfikacją - niedzielnie, z lekkim poślizgiem.
Było to wieczorem owego pierwszego dnia tygodnia. Tam gdzie przebywali uczniowie, drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, Jezus wszedł, stanął pośrodku i rzekł do nich: Pokój wam! A to powiedziawszy, pokazał im ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie ujrzawszy Pana. A Jezus znowu rzekł do nich: Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam. Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane. Ale Tomasz, jeden z Dwunastu, zwany Didymos, nie był razem z nimi, kiedy przyszedł Jezus. Inni więc uczniowie mówili do niego: Widzieliśmy Pana! Ale on rzekł do nich: Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę. A po ośmiu dniach, kiedy uczniowie Jego byli znowu wewnątrz domu i Tomasz z nimi, Jezus przyszedł mimo drzwi zamkniętych, stanął pośrodku i rzekł: Pokój wam! Następnie rzekł do Tomasza: Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż /ją/ do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym. Tomasz Mu odpowiedział: Pan mój i Bóg mój! Powiedział mu Jezus: Uwierzyłeś dlatego, ponieważ Mnie ujrzałeś? Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. I wiele innych znaków, których nie zapisano w tej książce, uczynił Jezus wobec uczniów. Te zaś zapisano, abyście wierzyli, że Jezus jest Mesjaszem, Synem Bożym, i abyście wierząc mieli życie w imię Jego. (J 20, 19-31)
Bardzo lubię ten fragment - i to nie tylko dlatego, że jakby postacią pierwszoplanową jest tutaj mój imiennik. To tekst tak bardzo mój, nasz, ludzki. To słowa, które opisują sytuację jak bardzo często nam - a na pewno mnie samemu - bliską. Brak wiary, nieufność. No właśnie. Niedowiarstwo czy zapobiegliwość, dokładność? 

Bo tak, po prawdzie - kto z uczniów był takim wiarkiem, jeśli chcieć ich dzielić na wiarków i niedowiarków? Chyba tylko młody Jan - ten, który jako jedyny nie uciekł, doszedł do krzyża, wytrwał, ujrzał i uwierzył widząc tylko (nie potrzebował nic więcej) pusty grób (J 20, 9). Nie mówiąc o tym, że - gdyby chcieć być precyzyjnym - grecki tekst ewangelii posługuje się sformułowaniem apistos - co bardziej pasowało by przetłumaczyć jako niewierzący (sucho, obiektywnie, opisowo) a nie niedowiarek (emocjonalnie, subiektywnie). 

Najpierw tło. Grupka ludzi, pewnie 11 plus kobiety, którzy jeszcze tydzień wcześniej deklarowali i pewnie wewnętrznie byli gotowi do walki z Jezusem, za Jezusa, za Jego naukę i słowa. Tych deklaracji na wiele nie starczyło - jak już napisałem, pomijając jaskrawy przykład zdrady Judasza i spektakularne potrójne zaparcie się Piotra, pozostali po prostu pouciekali, i tylko najmłodszy, Jan, był z Jezusem (wyjąwszy uwięzienie) przez całą drogę krzyżową, aż do męki i śmierci na Golgocie. Nie potrafili się w ogóle pozbierać po Wielkim Piątku. Bali się, stąd pozamykali się w wieczerniku, ostatnim miejscu, gdzie byli razem z Nim. Co dalej? Tego nikt nie wiedział. Jak często tak samo ja postępuję - zwinąć się w kłębek, schować przed światem, byle dalej, ukryć wszystkie słabości, strach, ból, żal, zawiedzione nadzieje. 

Bóg jest odpowiedzią na to wszystko. Nie wyważa, rozwala drzwi, nie wparowuje na czele zastępów anielskich gotowych rozwalić i rozgonić na cztery strony świata przeciwników i zabójców Jezusa. Po prostu - stanął pomiędzy nimi, pojawił się cicho, niepostrzeżenie, nie ingerując jakoś w - napiętą, posępną i gęstą dość - atmosferę, jaka panowała w wieczerniku. Z czym przychodzi? Z odpowiedziami? W pewnym sensie - tak, w końcu taką odpowiedzią jest sam. Przynosi pokój - to, czego tamtym najbardziej chyba w owej chwili brakowało. Żeby się pozbierać, zebrać myśli, zastanowić się na chłodno, porzucić lęk i zwątpienie - i patrzeć oczami serca, widzieć to, czego On dokonał, że to naprawdę On, żyjący, zwycięski. Pokój - największy, poza zbawieniem, owoc krzyża i zmartwychwstania. Dopiero na nim można budować.

Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane. To przede wszystkim do tych, którzy negują czy to istotę spowiedzi jako takiej, czy też jej pochodzenie i uprawnienie następców apostołów do bycia jej szafarzami. To nie człowiek odpuszcza grzechy, to nie człowiek uwalnia od tego brudu i syfu - człowiek jest tylko prostym i bardzo często dalece bardziej od penitenta niedoskonałym narzędziem, jakim Bóg się posługuje, aby odnowić tego, który klęka i żałuje za grzechy. Tak, ksiądz może moralizować, może nie wiedzieć, co powiedzieć w konfesjonale - a czasami może powiedzieć jedno zdanie, które starczy więcej niż wiele innych. To przestrzeń, w której liczą się dwie sprawy - otwarte serce, skrucha i chęć zmiany penitenta, i wiara w działanie Boga bogatego w miłosierdzie. Spowiednik - raz lepszy, raz gorszy, ale jest tylko szafarzem. Warto o tym pamiętać, aby nie uprzedzać się do spowiedzi jako takiej bo ksiądz mi powiedział...

Bóg daje Ducha. Od człowieka zależy, co z tym fantem zrobi. Tamci z wieczernika otworzyli się na tego Ducha z radością. Nie dość, że okazało się, że Jezus żyje - to nie pozostawia ich samym sobie, ale zsyła Pocieszyciela, czego dopełni w dniu Pięćdziesiątnicy. Duch Boży jest w nas, w środku. Szukamy Go często naokoło, w innych, wokół siebie - a jest tuż, tuż, pod nosem. Bez względu na to, co myślę o sobie, jak bardzo wszystko wydaje mi się pesymistyczne - jestem dzieckiem Bożym. Stworzonym na obraz Boga Ojca, odkupionym przez Syna Bożego, a teraz jeszcze napełnionym Duchem Świętym. 

No i ten Tomasz. Czy to, czego żądał, było oznaką braku wiary? A może on widział, co widział, chciał uwierzyć pozostałym - ale musiał być pewny? W końcu te rany do jedyny namacalny dowód, że Jezus jest Jezusem, że to Jego przybili kilka dni wcześniej do krzyża, że to Jemu włożyli na głowę koronę cierniową, że to Jego bok został przebity na krzyżu. Może po prostu był dokładny, skrupulatny? To wszystko mogło się - jemu, ale też innym - nie mieścić jakby w głowie. Najpierw taka wielka męka, aby później jednak wielkie zwycięstwo? Krzyż prowadzi do pustego grobu, męka do zmartwychwstania. Co więcej - pusty grób tłumaczy mękę, wyjaśnia, dlaczego zaistniała, miała miejsce - Bóg-Człowiek, umęczony, zabity, poddaje się w swoim człowieczeństwie działaniu śmierci, aby raz na zawsze ją unieszkodliwić. Raz umiera, aby wszyscy inni - choć umrzeć muszą - żyli w Bogu. 

My jesteśmy w nieco gorszej sytuacji niż Tomasz. Do nas Bóg pewnie nie przyjdzie w ludzkiej postaci, nie stanie obok, nie pozdrowi, i nie podsunie pod nos swoich ran, abyśmy się przekonali. Dlatego to do nas skierowane są te słowa - błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Jemu współcześni mieli łatwiej, nie dość że znali Jezusa zmysłami, to jeszcze objawiał się im po śmierci i zmartwychwstaniu. Nam pozostawił błogosławieństwo, obietnicę dla tych, którzy uwierzą i nie zwątpią. Jesteśmy tak bardzo materialni - ale nie czeka nas koniec, naszej duszy, choć ciało ulegnie zniszczeniu. Powstaniemy jednak z martwych - nie siłą ciała, ale mocą ducha. 

Jak pięknie to Jezusowe Pokój wam! wpisuje się w słowa, jakie - już błogosławiony - Jan Paweł II uczynił kluczem do swojego pontyfikatu, na których zbudował swoją homilię inauguracyjną, a de facto cały pontyfikat. Nie lękajcie się! Otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi! 

poniedziałek, 2 maja 2011

Jan Paweł II jest błogosławiony

Już tamtego dnia (w dniu pogrzebu) czuliśmy unosząca się woń świętości, a Lud Boży na różne sposoby okazywał swoją cześć dla Jana Pawła II. Dlatego chciałem, aby – przy koniecznym poszanowaniu prawa Kościoła – jego proces beatyfikacyjny przebiegał w sposób możliwie najszybszy. I oto nadszedł oczekiwany dzień; przyszedł szybko, ponieważ tak podobało się Bogu: Jan Paweł II jest błogosławiony.
W te słowa Benedykta XVI, w tę wczorajszą uroczystość przedpołudniową na Placu św. Piotra w Rzymie wpatrywały się chyba oczy całego świata. W 6 lat i miesiąc po śmierci, po wręcz ekspresowym procesie beatyfikacyjnym - Kościół autorytetem papieża, bezpośredniego następcy zmarłego, zachowawszy wszelkie procedury i wymogi, formalnie potwierdził świętość Karola Wojtyły, polskiego papieża Jana Pawła II. 

Tymi słowami, które zacytowałem powyżej, Benedykt XVI nie tyle zadeklarował pewną prawdę, co wyraził wiarę w to, co wielu z nas (większość?) wierzyła już za życia nowego błogosławionego. Że, przy całej słabości i ludzkiej ułomności, grzeszności, w stopniu heroicznym wykazał się cnotami chrześcijańskimi, żył na co dzień Bogiem, przybliżał tego Boga w sposób niespotykany dla dotychczasowych następców św. Piotra ludziom nie tylko wierzącym, nie tylko katolikom i chrześcijanom, ale całemu światu; swoją bezpośredniością, troską o dobro, prawa i poszanowanie każdego człowieka, bez względu na kolor skóry, przekonania czy status społeczny. Że starał się być nie tylko widzialną głową Kościoła, hen, gdzieś tam na złotym tronie, w otoczeniu wielkiej i dostojnej świty - ale z ludźmi, dla nich i przy nich, niestrudzenie przemierzając świat, docierając na wszystkie kontynenty, aby nie tylko słowem nauczania, ale bezpośrednio swoją obecnością upominać się o prawa człowieka, o godność ludzką, o poszanowanie dla wiary, swobody religijne. A w tym wszystkim był tak bardzo autentyczny, ludzki, zwyczajny, normalny - zero wyniosłości, pychy, wywyższania się, dumy. Apostoł Bożego Miłosierdzia, którego orędzie - za pośrednictwem propagowania objawień s. Faustyny Kowalskiej (sam ją i beatyfikował, i kanonizował) - ogłosił światu, ustanowił II niedzielę wielkanocną Niedzielą Miłosierdzia; i tego właśnie dnia Kościół wyznał wiarę w jego świętość.

Każdy z nas pewnie mógłby powiedzieć, podzielić się jakimś swoim doświadczeniem, przemyśleniem dotyczącym Jana Pawła II. Niektórzy - i wcale tak nieliczni, dzięki jego otwartości - mieli tę łaskę i mogli się z nim zetknąć bezpośrednio. 17.02.2004 w dość niespodziewanych, nawet dla naszej grupki w Rzymie, okolicznościach byliśmy na prywatnej audiencji u papieża, w jego bibliotece w Pałacu Apostolskim. Miało być jedno wspólne zdjęcie... a skończyło się na tym, że każdy podchodził bezpośrednio do fotela, otrzymywał różaniec papieski i jego błogosławieństwo. Przytłaczał mnie tam - skrzywiony, przygnieciony chorobą, a jednak na swój sposób wielki, tytan modlitwy i wiary, z którego dosłownie biła wielka siła. Śmieję się, bo papież powiedział mi - co mogę powiedzieć teraz otwarcie - iż zostanę kapłanem (co uważam za koronny dowód - hehe - na to, że dogmat o papieskiej nieomylności to pomyłka :P), życzył wytrwałości. Niesamowita chwila - trwało to może z minutę, ucałowana dłoń, to przejmujące, świdrujące jakby człowieka na wylot spojrzenie też człowieka, ale któremu Bóg pozwolił zajrzeć do serca, do duszy tych, z którymi się stykał. 

Jan Paweł II sam podczas jednej z wizyt w Polsce prosił: "Módlcie się za mnie za życia mojego i po śmierci”. Dotychczas modliliśmy się o jego beatyfikację, i za niego. Teraz - a pewnie sporo z nas (ja też) już wcześniej - możemy modlić się do niego. Wierząc, że - nie od wczoraj, od beatyfikacji, ale od tamtego 02.04.2005, żyje w szczęśliwości wiecznej, po prawicy ojca. 

Dobrze by było, gdyby na modlitwie - wyciąganiu rękę, wypychając przed Boga Jana Pawła II - się nie kończyło. 27 lat jego pontyfikatu dało nam dużo więcej, niż tylko przykład żywej wiary i autentycznego życia chrześcijańskiego - genialne pisma, listy, adhortacje i encykliki, o tekstach zwykłych przemówień nie wspominając. To ogromne dziedzictwo, niestety, dziś zaniedbywane. Papież widział, że tłumy na pielgrzymkach - tak - ale żeby go słuchać i realizować jego naukę - już gorzej (nie bez powodu w czasie pielgrzymki w 1991 dosłownie grzmiał do Polaków, chyba jedyny raz, gdy u progu wolności zdawali się zapominać o tym wszystkim, o co za komuny walczyli). Niech więc nasza fascynacja Janem Pawłem II, a teraz już także jego kult nie kończą się na flagach, plakatach, obrazkach i innych gadżetach, Barce i kremówkach - ale sięgajmy i czerpmy z tego wielkiego dziedzictwa myśli, jakie nam pozostawił. Nie po to, aby się kurzyło na półkach, ale by do niego wracać.

Ciekawe, ile czasu upłynie do kanonizacji? Kiedy otwarcie procesu?