Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

czwartek, 31 marca 2011

Męczenniczka AD 2011 - Alina Milan - wiara ważniejsza od zdrowia

Prawdziwa męczenniczka, współczesna nam. Heroizm wiary aż do oddania życia. 
Wybrała Boga ponad wszystko
Nasz Dziennik, 2011-03-28

Po kilkumiesięcznej chorobie w izraelskiej klinice zmarła 23-letnia Alina Milan, chrześcijanka, którą już dziś nazywa się współczesną męczennicą za wiarę. Młoda Rosjanka straciła życie, gdyż odmówiła zrzeczenia się swojej wiary na rzecz judaizmu bądź ateizmu. Gdyby zaparła się chrześcijaństwa, uzyskałaby obywatelstwo izraelskie i tym samym tamtejsi lekarze przeprowadziliby operację, która miała uratować jej życie.

Kilka miesięcy temu Alina Milan, 23-letnia studentka, zapadła na poważną chorobę. Po badaniach okazało się, że dziewczynę uratować może jedynie przeszczep wątroby, ale takich operacji w Rosji się nie wykonuje. Jak opowiada cytowana przez portal Prawda.ru matka Aliny, stan córki pogorszył się do tego stopnia, że zaczęła grozić jej śmierć. Wtedy to w Tel Awiwie, w jednym z najnowocześniejszych szpitali na świecie, pojawiła się szansa na przeszczep. 11 listopada 2010 r. kobiety były na miejscu. Wyniknęły jednak problemy z finansowaniem leczenia oraz samej operacji.

Okazało się, że ze względu na swoje pochodzenie - ojciec dziewczyny był Żydem, babcia obywatelką Izraela - Alina mogła starać się o obywatelstwo izraelskie, co umożliwiłoby jej bezpłatne przeprowadzenie operacji. Ale zgodnie z prawem obywatelem Izraela może być albo żyd, albo ateista i tertium non datur. Alina stanęła więc przed dylematem: określić się jako ateistka lub żydówka i skorzystać z szansy na operację albo pozostać wierną Chrystusowi i zaakceptować śmiertelne konsekwencje takiego wyboru.

Zwróciła się wówczas do o. Aleksandra Naruszewa, dzięki któremu na forum cerkwi św. Serafina z Sarowa w Kuncewie, dzielnicy Moskwy, możemy dziś poznać historię jej trudnej drogi. Kapłan tak opisuje moment, kiedy odwiedził ją w tamtejszym szpitalu: "Kiedy wszedłem do jej sali, ujrzałem młodą, wychudzoną istotę, ledwo przypominającą 22-letnią dziewczynę. Ale jej spojrzenie było jasne, zaskakująco stanowcze i zdecydowane. "My już podjęłyśmy decyzję z mamą" - powiedziała na mój widok. "Nie zdejmę krzyża i nie wyrzeknę się wiary. (...) Bóg nas nie opuści. Będziemy szukać sponsorów"". Ojciec Aleksander zwrócił wtedy uwagę, że przecież zostało jej już mało czasu, na co ona odparła: "Przede mną wieczność".

Wielu ludzi włączyło się w akcję zbierania pieniędzy na operację, jednak nie udało się zgromadzić koniecznych 300 tys. dolarów. Dziewczyna do końca pozostała wierna Chrystusowi, więc nie przyznano jej prawa do nieodpłatnego wykonania przeszczepu. Przez kilka miesięcy leżała podłączona do respiratora w klinice w Tel Awiwie. Jak zauważył jeden z izraelskich lekarzy, do ostatniego dnia była w pełni świadoma.

Zmarła w nocy 14 marca w izraelskim szpitalu. Na wspomnianym forum internetowym w listopadzie ub. r. Rosjanka zamieściła przepiękne świadectwo:

"Mam przed sobą dokument izraelskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, (...) gdzie jest napisane: "Przyjmuję obywatelstwo/prawo/religię kraju". Tylko podpisz. Powiedzcie mi jednak: Czy mam wybór? Najważniejszy wybór to nie ten na papierze, ale w duszy... A w niej ufność Bogu jest silniejsza aniżeli jakiekolwiek dokumenty, prawa, państwa, straszne diagnozy, czas! I nawet w najtrudniejszych chwilach nie opuszcza mnie poczucie, że sam Bóg trzyma mnie za rękę. Decyzja jakiegokolwiek lekarza dotycząca przeprowadzenia operacji, niezależnie od kraju, niesie ze sobą ryzyko, więc każdy dzień i tak może być ostatnim... Jedyny wybór - jakiego dokonałam już dawno i który nie jest związany z obywatelstwem - to wybór wiary w Boga i bezgranicznej wdzięczności za to, co jest mi sądzone (...)".

Małgorzata Pabis (źródło)

środa, 30 marca 2011

Prawo wypełniać, a nie się nim podpierać

Jezus powiedział do swoich uczniów: Nie sądźcie, że przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić. Zaprawdę bowiem powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni. Ktokolwiek więc zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejszych, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszy w królestwie niebieskim. A kto je wypełnia i uczy wypełniać, ten będzie wielki w królestwie niebieskim. (Mt 5,17-19)
Krótko, a jak zwięźle i treściwie. O ile można dyskutować z obrazem Boga, jaki rysuje się na tle Starego Przymierza, Starego Testamentu - Boga groźnego, okrutnego, wręcz żądnego krwi, mściwego, o tyle trzeba jednoznacznie powiedzieć: Bóg taki nie był, nie jest i nie będzie. Tak odbierał i wyobrażał go sobie człowiek, który nie raz i nie dwa razy na kartach tegoż Starego Testamentu, nie ukrywajmy, dawał się temu Bogu we znaki, wystawiał na próbę, odwracał się od niego, składając ofiary bożkom (choćby przykład ze złotym cielcem). Czyli - gdy Bóg człowieka karał, to nie dlatego, że takie miał widzimisię, albo że lubi - tylko dlatego, że człowiek na karę zasłużył. Zresztą, żadna z tych kar permanentną nie była (i znowu, może monotematycznie, czy nie jest to dowodem, że teoria powszechnego zbawienia o. Hryniewicza jest jak najbardziej uzasadniona? Jezus nie potępia tego, który "zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejszych, i uczyłby tak ludzi", ale mówi, że będzie najmniejszy - jednak nadal w Królestwie Niebieskim).

Przykazania się nie zmieniły i nie zmienią. Na przestrzeni wieków, w samych choćby szeregach Żydów, Narodu Wybranego, pojawiały się różne stronnictwa i ugrupowania, które dokonywały różnej interpretacji tych przekazać, odczytując je w różnym duchu. Dużo przykładów mamy przecież w samych ewangeliach, gdzie raz po raz słyszymy o tym, jak ci albo inni (najczęściej faryzeusz) znowu próbują Jezusa wystawić na próbę, podkopać autorytet, podchwycić na słowie - dobrać Mu się tym samym do skóry. Ktoś może powiedzieć - no tak, ale przecież kierowali się Pismem Świętym, więc jak mogli być w błędzie? Mogli, i Jezus wiele razy to udowodnił. Pismem się nie kierowali, a co za tym idzie - Duchem Bożym, przykazaniami - ale się nimi jedynie podpierali do realizacji partykularnych interesów, pozbycia się Tego, kto punktował ich błędy, niespójność, pozerstwo i obłudę. Tu nie chodziło o szukanie i znajdowanie woli Bożej w realizacji przykazań, ale o pozbycie się przeciwnika w majestacie Bożego prawa. 

Jedno jest pewne. Kościół, w różnej kondycji, stoi od 2000 lat i pewnie jeszcze się tak szybko, wbrew nadziejom wielu, nie zawali, postoi. Przykazania w tym Kościele, ani nawet w Piśmie Świętym w zakresie Starego Przymierza, nigdy się nie zmieniały. Do dziś było i jest ich dziesięć, znane (przynajmniej z założenia) każdemu chrześcijaninowi. Przykazania Boże - żeby nie było, bo kościelne to kwestia umowna, zmieniające się (choćby w zakresie terytorium np. państwa - u nas są takie, jakie są, za granicą gdzieś mogą obowiązywać inne). Tu nie ma miejsce na nadinterpretacje. One same i duch, w jakim powinny być realizowane, są jednoznaczne. Nie można siadać do rozważania nad nimi, i po prostu zastanawiać się, jak je obejść. Nawet w prawie świeckim, cywilnym, obejście prawa (ukształtowanie treści czynności prawnej, że z formalnego punktu widzenia nie sprzeciwia się ona przepisom prawa, ale w rzeczywistości zmierza do osiągnięcia celów zakazanych przez prawo) jest zabronione i karane.

Bóg poszedł człowiekowi bardzo na rękę, dyktując przykazania. Nie bez powodu zostały wyryte na kamiennych tablicach, które spoczęły w Arce Przymierza. Bóg jest w nich, Duch Boży przez nie działa i chce zamieszkać w tych, którzy je przyjmują i wypełniają. Jeśli chcesz kombinować - z pozoru pozostać im wiernym, podczas gdy w sercu i tak naprawdę lawirować między nimi, omijając to, co niewygodne - szkoda czasu. To podstawa, fundament. Dyskutować można dalej, w kwestiach spornych (właśnie czytam "Światłość świata" papieża Benedykta - m.in. o instrumentach nowej ewangelizacji; owszem - formy nowe, ale podstawa i sedno zawsze to samo). Przykazania? Tutaj nie ma nic takiego. Albo je uznajesz, albo nie.

Wielki Post to dobry czas, aby powrócić do tych źródeł, jakimi przykazania są, postarać się je jakoś na nowo odkryć. A jeśli się okaże, że dotychczas głównie kombinowałem, zmierzałem do ich obchodzenia? Jest czas na wyciąganie wniosków. One nie mają ograniczyć, a ukierunkować i pomóc. 

poniedziałek, 28 marca 2011

Zagadywanie przez Boga

Jezus przybył do miasteczka samarytańskiego, zwanego Sychar, w pobliżu pola, które /niegdyś/ dał Jakub synowi swemu, Józefowi. Było tam źródło Jakuba. Jezus zmęczony drogą siedział sobie przy studni. Było to około szóstej godziny. Nadeszła /tam/ kobieta z Samarii, aby zaczerpnąć wody. Jezus rzekł do niej: Daj Mi pić! Jego uczniowie bowiem udali się przedtem do miasta dla zakupienia żywności. Na to rzekła do Niego Samarytanka: Jakżeż Ty będąc Żydem, prosisz mnie, Samarytankę, bym Ci dała się napić? Żydzi bowiem z Samarytanami unikają się nawzajem. Jezus odpowiedział jej na to: O, gdybyś znała dar Boży i wiedziała, kim jest Ten, kto ci mówi: Daj Mi się napić - prosiłabyś Go wówczas, a dałby ci wody żywej. Powiedziała do Niego kobieta: Panie, nie masz czerpaka, a studnia jest głęboka. Skądże więc weźmiesz wody żywej? Czy Ty jesteś większy od ojca naszego Jakuba, który dał nam tę studnię, z której pił i on sam, i jego synowie i jego bydło? W odpowiedzi na to rzekł do niej Jezus: Każdy, kto pije tę wodę, znów będzie pragnął. Kto zaś będzie pił wodę, którą Ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki, lecz woda, którą Ja mu dam, stanie się w nim źródłem wody wytryskającej ku życiu wiecznemu. Rzekła do Niego kobieta: Daj mi tej wody, abym już nie pragnęła i nie przychodziła tu czerpać. A On jej odpowiedział: Idź, zawołaj swego męża i wróć tutaj. A kobieta odrzekła Mu na to: Nie mam męża. Rzekł do niej Jezus: Dobrze powiedziałaś: Nie mam męża. Miałaś bowiem pięciu mężów, a ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem. To powiedziałaś zgodnie z prawdą. Rzekła do Niego kobieta: Panie, widzę, że jesteś prorokiem. Ojcowie nasi oddawali cześć Bogu na tej górze, a wy mówicie, że w Jerozolimie jest miejsce, gdzie należy czcić Boga. Odpowiedział jej Jezus: Wierz Mi, kobieto, że nadchodzi godzina, kiedy ani na tej górze, ani w Jerozolimie nie będziecie czcili Ojca. Wy czcicie to, czego nie znacie, my czcimy to, co znamy, ponieważ zbawienie bierze początek od Żydów. Nadchodzi jednak godzina, owszem już jest, kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie, a takich to czcicieli chce mieć Ojciec. Bóg jest duchem; potrzeba więc, by czciciele Jego oddawali Mu cześć w Duchu i prawdzie. Rzekła do Niego kobieta: Wiem, że przyjdzie Mesjasz, zwany Chrystusem. A kiedy On przyjdzie, objawi nam wszystko. Powiedział do niej Jezus: Jestem Nim Ja, który z tobą mówię. Na to przyszli Jego uczniowie i dziwili się, że rozmawiał z kobietą. Jednakże żaden nie powiedział: Czego od niej chcesz? - lub: - Czemu z nią rozmawiasz? Kobieta zaś zostawiła swój dzban i odeszła do miasta. I mówiła tam ludziom: Pójdźcie, zobaczcie człowieka, który mi powiedział wszystko, co uczyniłam: Czyż On nie jest Mesjaszem? Wyszli z miasta i szli do Niego. Tymczasem prosili Go uczniowie, mówiąc: Rabbi, jedz! On im rzekł: Ja mam do jedzenia pokarm, o którym wy nie wiecie. Mówili więc uczniowie jeden do drugiego: Czyż Mu kto przyniósł coś do zjedzenia? Powiedział im Jezus: Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który Mnie posłał, i wykonać Jego dzieło. Czyż nie mówicie: Jeszcze cztery miesiące, a nadejdą żniwa? Oto powiadam wam: Podnieście oczy i popatrzcie na pola, jak bieleją na żniwo. Żniwiarz otrzymuje już zapłatę i zbiera plon na życie wieczne, tak iż siewca cieszy się razem ze żniwiarzem. Tu bowiem okazuje się prawdziwym powiedzenie: Jeden sieje, a drugi zbiera. Ja was wysłałem żąć to, nad czym wyście się nie natrudzili. Inni się natrudzili, a w ich trud wyście weszli. Wielu Samarytan z owego miasta zaczęło w Niego wierzyć dzięki słowu kobiety świadczącej: Powiedział mi wszystko, co uczyniłam. Kiedy więc Samarytanie przybyli do Niego, prosili Go, aby u nich pozostał. Pozostał tam zatem dwa dni. I o wiele więcej ich uwierzyło na Jego słowo, a do tej kobiety mówili: Wierzymy już nie dzięki twemu opowiadaniu, na własne bowiem uszy usłyszeliśmy i jesteśmy przekonani, że On prawdziwie jest Zbawicielem świata. (J 4,5-42)
Do człowieka przychodzi Zbawiciel - jak w tym niedzielnym ewangelicznym obrazku. I co robi człowiek? Chowa się za konwenansami, stereotypami. Żyd rozmawia, prosi o coś Samarytankę? Nawet gdy mówi jakby wprost - nie wiesz, z kim rozmawiasz, kim jest rozmówca - ona dalej nie rozumie, a raczej rozumuje stricte po ludzku. Woda żywa? Jaka? Studnia - ok. Ale On nie ma czerpaka, wiadra - więc nawet, jakby chciał, nic nie zrobi, nawet nie jest w stanie nabrać dla siebie tej zwykłej wody, ze studni. A w ogóle - co to, ta woda żywa?

Coś jednak odzywa się w sercu kobiety. Pada pytanie, od razu w kontekście tego, którego Samarytanie uznają za swojego ojca, więc Jakuba - czyżby ten dziwny człowiek był większy, potężniejszy od Izraela, człowieka, który walczył z Bogiem i ludźmi, i zwyciężył (Rdz 32, 29). Jezus czyta w człowieku jak w otwartej książce - tak i w owej kobiecie. Zna pragnienia i potrzeby jej serca. Obiecuje wodę żywą, jakiej nikt inny dać nie może. Nic dziwnego, że kobieta od razu wyraża pragnienie, docieka jak ją zdobyć. Tu czeka ją próba - Jezus bada, czy potrafi ona stanąć w prawdzie o sobie samej. Potrafi - przyznaje, iż żyje w konkubinacie, a Jezus uzupełnia jej wypowiedź o szczegóły, których obcy, wędrowiec, nijak nie mógł znać - wie przecież, ilu dokładnie miała mężów, i że żyje w wolnym związku. 

Kobieta jest przekonana, że ma do czynienia z prorokiem. Dlatego pyta o szczegóły wierzeń żydowskich, docieka odnośnie formy i sposobu oddawania czci Bogu. Niby detal - dla nas, dzisiaj żyjących chrześcijan - jednak ówcześnie była to kwestia sporna także pomiędzy Żydami, do który Samarytanom nie było przecież znowu tak daleko, i z których to Żydów Samarytanie w pewnym sensie się wywodzili (wyodrębnili się przecież na skutek małżeństw mieszanych pomiędzy Żydami a tzw. ludem Kuteim, które zaistniały w sytuacji podbicia królestwa Izraela/Samarii przez króla Asyrii Sargona II i dokonanych przez niego przesiedleń Żydów w głąb Asyrii w VII w.p.n.e.). Samarytanka nawiązuje, jakby pyta niezwykłego wędrowca, jak to jest z tym oddawaniem czci Bogu - Samarytanie robią to na świętej górze Gerazim, Żydzi mają świątynię w Jerozolimie? Odpowiedź Jezusa jest zarazem wyjaśnieniem, że Żydzi to nadal Naród Wybrany, jednak ciągle błądzący, skoro skupiony na kulcie świątyni. Bóg jest bowiem wszędzie, i nie tyle znaczenie ma miejsce modlitwy, oddawania mu chwały - co stan człowieka. W duchu i prawdzie - nie w bogato zdobionych ścianach, w pięknych szatach, wzniosłych słowa, a pustym, zatwardziałym czy po prostu unuranym w grzechu sercu.

Moment kulminacyjny - kobieta wspomina na starożytne proroctwa, odnoszące się do Mesjasza. Okazuje się, że od jakiegoś czasu ona sama, grzeszna i na pewno jakoś tam pogubiona (o czym świadczy jej sytuacja, jej pytania), rozmawia z Nim twarzą w twarz. Ewangelista nie mówi o emocjach - można sobie wyobrazić jednak, jak podziałały na nią słowa Pana. Wraca do miasta i rozpowiada o tym niezwykłym spotkaniu. Staje się, de facto, sama apostołem. 

Jaka wielka zmiana! Nieświadomie jeszcze, otrzymawszy dar poznania tożsamości Boga-Człowieka, głosi prawdę o Nim w swoim mieście. Nadzieja, jaką Jezus wlał w jej serce to jedno - a powołanie do świadczenia o Nim, na podstawie tej krótkiej rozmowy przy studni, to co innego. Ta prosta, przypadkowa niby rozmowa, a odmienia wszystko. Daje nową nadzieję - bo jak inaczej można odejść z rozmowy z Bogiem, który jest niewyczerpanym źródłem wody żywej?

Wędrujemy przez życie różnymi drogami, przystając w różnych momentach przy różnych studniach. Właściwie, taką studnią okazuje się być każde spotkanie z drugim człowiekiem. W nim tak samo jest Bóg. Raz bardziej wprost, dobitnie, między oczy - a kiedy indziej bardziej dyskretnie, na zasadzie nawet wyrzutu sumienia, Bóg "zagaduje" do mnie, tak jak zagadał Samarytankę. Grunt to zauważyć to, nie minąć Go obojętnie. Czasami może zacząć bardzo prowokacyjnie - dziwną, niezrozumiałą albo wręcz nie na miejscu prośbą. Potem - podrążyć, uderzyć w jakieś czułe miejsce, dotknąć do żywego bo zapytać o coś, co ciąży, leży na sercu od dawna, wymaga uporządkowania. Inaczej się nie da. Źródło tryska dla każdego - ale nie każdy sam jest w stanie do niego dotrzeć. Żeby być w stanie - trzeba stanąć w prawdzie, nawet najtrudniejszej, o sobie samym. Wielki Post to dobry moment.

piątek, 25 marca 2011

Klapki na oczach nie są usprawiedliwieniem

Jezus powiedział do faryzeuszów: Żył pewien człowiek bogaty, który ubierał się w purpurę i bisior i dzień w dzień świetnie się bawił. U bramy jego pałacu leżał żebrak okryty wrzodami, imieniem Łazarz. Pragnął on nasycić się odpadkami ze stołu bogacza; nadto i psy przychodziły i lizały jego wrzody. Umarł żebrak, i aniołowie zanieśli go na łono Abrahama. Umarł także bogacz i został pogrzebany. Gdy w Otchłani, pogrążony w mękach, podniósł oczy, ujrzał z daleka Abrahama i Łazarza na jego łonie. I zawołał: Ojcze Abrahamie, ulituj się nade mną i poślij Łazarza; niech koniec swego palca umoczy w wodzie i ochłodzi mój język, bo strasznie cierpię w tym płomieniu. Lecz Abraham odrzekł: Wspomnij, synu, że za życia otrzymałeś swoje dobra, a Łazarz przeciwnie, niedolę; teraz on tu doznaje pociechy, a ty męki cierpisz. A prócz tego między nami a wami zionie ogromna przepaść, tak że nikt, choćby chciał, stąd do was przejść nie może ani stamtąd do nas się przedostać. Tamten rzekł: Proszę cię więc, ojcze, poślij go do domu mojego ojca. Mam bowiem pięciu braci: niech ich przestrzeże, żeby i oni nie przyszli na to miejsce męki. Lecz Abraham odparł: Mają Mojżesza i Proroków, niechże ich słuchają. Nie, ojcze Abrahamie - odrzekł tamten - lecz gdyby kto z umarłych poszedł do nich, to się nawrócą. Odpowiedział mu: Jeśli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą. (Łk 16,19-31)
To obrazek bardzo wymowny. Dwoje ludzi - więc teoretycznie tacy sami. Owszem, w tamtych czasach - a niekiedy, niestety, także i dzisiaj, uważało się, że ludzie dzielili się na lepszych, tych dobrze urodzonych, majętnych, z ważnych rodów; i gorszych - pospólstwo, biedotę, wywodzących się z nizin społecznych ludzi zazwyczaj niewykształconych, prostych, ledwo wiążących koniec z końcem. No właśnie - dwaj tacy sami ludzie. A jednocześnie - przepaść między nimi. 
Nie, nie chodzi tu o jakieś odgórne, permanentne potępienie bogactwa jako takiego. Samo to, że ktoś własną ciężką pracą, pomysłowością, wytrwałością i uporem doszedł do wysokiej pozycji, zgromadził dobra i jakiś majątek, nie może być z założenia złe. Złe jest to, gdy taki człowiek przestaje cokolwiek widzieć poza tym majątkiem, skupiając się tylko na sobie samym i pomnażaniu tego, co już ma - czy to zaniedbując rodzinę, najbliższych, czy zapominając o obowiązku wspierania tych, którzy są w gorszej sytuacji, mają mniej, a niekiedy wcale. Jak Łazarz. 

Nie każdy bogacz - jak ten, nie wspomniany z imienia - musi trafić do otchłani (wracając do świetnych tekstów i teorii o. Wacława Hryniewicza OMI [zerknij w tagi] - warto pamiętać, że ta otchłań nie musi oznaczać permanentnego potępienia, a jedynie pewien stan, bliżej nieokreślony i nieopisany w czasie, po którym dusza ludzka dostępuje zbawienia, powszechnego). Trafił tam, bo skutecznie miał klapki na oczach w życiu - opadły dopiero tam, na dole. Najpierw próbuje prosić o ulgę dla siebie - okazuje się, że jest ona niemożliwa. O dobre warunki, lepsze miejsce dla siebie, miał okazję zabiegać i walczyć w życiu. Gdy tu nie udaje mu się nic wskórać, przypomina sobie o żyjących dalej dzieciach - prosi o przestrogę dla nich, aby nie skończyły jak on. 

Tu jest właśnie problem. Mają Mojżesza i Proroków, niechże ich słuchają. Nie błądzimy po omacku. Nie jest tak, że jesteśmy pozbawieni tu, w życiu, punktu odniesienie, drogowskazów i wskazówek - jak żyć, czym się kierować, co wolno, czego należy unikać (nie bo tak, tylko znając uzasadnienie, wiedząc czym jest grzech, zło). Mamy to wszystko pod nosem, pewnie większość w domu. Gdzie? Na szarym końcu zakurzonej półki z tymi najrzadziej używanymi książkami. Taka ładnie wydana, twarda, spora. Biblia się nazywa. Tam jest wszystko. Tylko trzeba ją znać, żeby o tym wiedzieć - a żeby znać, czasami zaglądać, czytać, prosić Boga o słowo na dany dzień, dany moment i sytuację. Ktoś może popukać się w czoło i wyśmiać - ale wystarczająco dużo jest świadectw ludzi, którym nawet takie na chybił-trafił otwieranie Pisma Świętego pomogło, podpowiedziało właściwy wybór. 

Zresztą, na Biblii trop się nie kończy. Biblia to wstęp, takie jakby vademecum. Po nim mamy przeszło 2000 lat świata, pełne ludzi, którzy tą naprawdę dobrą i jedyną niezawodną drogą przeszli. Niektórych Kościół formalnie proklamował świętymi (żyjącymi u Boga), wielu innych - także dzisiaj, znamy ich i podziwiamy - żyje cichą codzienną świętością, przekuwając słowa Pana w swoje własne czyny. Nie trzeba do tego być biedakiem i chorym, jak Łazarz. Można być człowiekiem o stabilnej pozycji, dobrej pracy, jakimś tam dorobku finansowym. Ważna jest optyka - w kierunku czego jestem zwrócony, co jest dla mnie najważniejsze, i czym się w tym życiu kieruję. Jeśli wartościami, o jakich nauczał Jezus - to jestem na dobrej drodze, aby dołączyć do Łazarza. Jeśli kasą, zyskiem i niczym więcej - to nawet sytuacja materialna i położenie takie, jakie miał Łazarz, nic mi nie pomogą. 

Na tym przysłowiowy dowcip polega. Mamy podane na tacy wszystko, co jest potrzebne. To, co dzieje się dalej - wczoraj, dzisiaj, jutro, przez całe moje życie - to kwestia zastosowania tego do siebie. Albo to zrobię, albo odrzucę. Jak odrzucę - to pretensje mogę mieć tylko do siebie, w Piśmie Świętym wyraźnie jest napisane, że los takich ludzi nieciekawym jest. Miał rację Abraham, nieco sarkastycznie może, ale z pewnością trafnie, puentując: Jeśli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą. Jeśli ktoś nie wierzy w to wszystko, o czym mówi Kościół, Biblia, Jezus - to niby uwierzyć, jak mu się objawi jakiś święty? Gdzie tam - stwierdzi, że to jakiś omam, przemęczenie, że trzeba zrobić sobie przerwę, żeby później jeszcze efektywniej gromadzić to, co naprawdę nieistotne i zbędne. 

Jesteśmy kowalami swojego losu, i żadne wykrętne tłumaczenie tego nie zmieni. Wiara jest nam dana od Pana jako dar i łaska - które możemy odrzucić. Na nikogo nie można wtedy zwalić winy, jeśli taką decyzję się podejmie. 

środa, 23 marca 2011

Pełne zanurzenie

Obiecywałem ostatnio, więc wklejam - moim skromnym zdaniem najlepsze myśli z książki Marcina Jakimowicza (z załogi GN) Pełne zanurzenie. O czym jest ta książka? O Bogu, na pewno. Ale przede wszystkim o człowieku, o którego ten Bóg walczy - a głupi człowiek się broni, ucieka czy za wszelką cenę próbuje pokazać, że da sobie radę sam (podczas gdy nie da). Bardzo prawdziwa - trudne i bolesne słowa o naszej ludzkiej małości, ale przedstawione w zestawieniu z nadzieją, która nie zna końca, przyniesioną przez Jezusa. 
Czasem trzeba czasu ciemności, by dostrzec, jak ogromnie brakuje nam światła. Sytuacje, które przeklinamy, okazują się zbawienne. Jezus odkupił nas w najbardziej przeklętej sytuacji, jaka mogła Go spotkać. Gdyby nie niewola Babilonu, Izraelici nie zatęskniliby za Bogiem.

Czy Bóg wyrwała Szadraka, Meszaka i Abed-Nego z tej przeklętej sytuacji przenosząc ich w bezpieczne miejsce lub gasząc rozpalony ogień? Nie. On do nich zstąpił. Bóg nie wyrwie cię z cierpienia. On do niego zejdzie. Będzie tam z tobą. Towarzyszyć ci będzie powiew Jego wiatru.

Modląc się do Niego, wołamy: „W pracy Tyś ochłodą, w skwarze żywą wodą, w płaczu utuleniem”. W płaczu, w skwarze, w pracy. Nie po płaczu, po skwarze. On jest „w”. Bóg zstępuje do przeklętych sytuacji naszego życia i przemienia je. 

Kto tu walczy. Ja czy Bóg? Dlaczego każda modlitwa tak wiele ostatnio mnie kosztuje? Bo biorę jej ciężar na siebie. Tymczasem Bóg zaprasza: złóż swój ciężar na Mnie. Oddaj mi swój czas. Usiądź, odetchnij, zaufaj. To nie ty jesteś zbawicielem swojej rodziny. Oddaj mi swoje problemy. Otwórz bramy! Ja wejdę.

Już dawno zrozumiałem, że to, co po ludzku rzecz biorąc jest mocne, imponujące, fascynujące, wcale nie musi być takim dla Boga – mówi Adam Szewczyk. – Im bardziej jesteśmy przekonani, że Boga w czymś nie ma, tym bardziej prawdopodobne, że On tam jest. Patrz: nędzna stajenka, krzyż hańby.

W słynnym traktacie „Noc ciemna” Jan od Krzyża pisze: „Bóg jest podobny do ognia, do którego wrzuca się drewno. Jeśli drewno było mokre, pod wpływem ognia staje się czarne, ciemne i brzydkie, oraz wydziela swąd. W miarę jednak osuszania ogień  coraz bardziej je ogarnia płomieniem i usuwa zeń wszystkie ciemne i brzydkie przypadłości, które są jego przeciwieństwem. W końcu, ogarnąwszy je od zewnątrz, rozpala je, zamienia w siebie, czyni je tak pięknym, jak on sam.

Pogarda jest początkiem klęski.

W modlitwie nie chodzi o modlitwę – przekonywał Abraham Joshua Heschel. – W modlitwie chodzi o Boga.

Nie potrafimy przyjąć bezinteresownej Bożej miłości. Kombinujemy, oczekujemy od Boga jakieś formy zemsty. Niemożliwe, by nie wracał do naszych grzechów. Mój przyjaciel jest facetem „po przejściach”. Kilka lat temu spotkał Boga i Jego uzdrawiającą miłość. Zobaczył wyraźnie, że jego grzechy zostały przebaczone. (…) Dlaczego Bóg tak często uzdrawiał trędowatych? Bo nieustannie rozdrapywali swoje rany.

Ciarki przechodzą mi po całym ciele, czuję dziwnie znajome ciepło. Nie mam wątpliwości – Bóg do mnie przemówił. Święta bezczelność. Sam Jezus mówi do setnika: Przyjdę i uzdrowię twojego sługę, a on odmawia, wzbrania się: Panie, wystarczy Twoje słowo. Ono ma moc uzdrowienia.

Nawet jeśli zamiary nieprzyjaciół są zdradliwe, Bóg posłuży się nimi, by nas oczyścić. (…) Bóg na naszej drodze zbawienia może posłużyć się nawet złem. W samym centrum ogrodu Eden umieścił drzewo, na którym siedział… wąż. Demon w sercu raju? Czy Pan Bóg się pomylił?

Spójrz w niebo, jak małe dziecko wznieś ręce do góry i krzyknij: Jezu, ufam Tobie! Przyjdzie tak samo, jak odszedł. Będzie miał wzniesione ręce. Do błogosławieństwa, nie do uderzania. Wzniósł je już raz na krzyżu, gdy przyciągnął ziemię do nieba. Teraz każdy, kto wznosi ręce, naśladuje ten najważniejszy gest świata. Błogosławieństwo. 

Biegamy, szukamy, napinamy mięśnie, pożeramy duchowe książki. A skarb jest na naszym polu. Zakopany pod grubą warstwą brudnej ziemi. Niektórzy z nas, przeorani cierpieniem, już rozpoznają pod bruzdami jego kształty.

Błogosławiona samotność pozwalająca zbliżyć się do Boga. Słowo określające Stwórcę jako Jednego (Ehad) można przetłumaczyć też jako „Sam”, „Samotny”. To Bóg, który opuszczony krzyczy na krzyżu: „Pragnę”; Stwórca, który staje na rozstajach dróg i bezradnie woła: Tutaj jestem, Izraelu, tutaj jestem.

Żyjemy w kulcie produktywności. Chcemy być Wincentymi Pstrowskimi Kościoła. A może spróbujmy potracić dla Boga czas? Poświęcać go – konsekrować.

Wieczność czeka. Tuż za progiem. Czekamy na nią, jak na coś bardzo, bardzo odległego. Zrywamy setki kartek z kalendarza. Tymczasem św. Tereska z Lisieux woła: „Każda chwila to wieczność. Czas jest tylko złudzeniem, snem. Bóg widzi nas już w chwale i cieszy się z naszej wiecznej szczęśliwości”. Teraz jest chwila naszego zbawienia. Nie jutro, za tysiące lat. Teraz. 

Jeśli zejdziesz z Jego ścieżek, to sam odwrócisz się do Niego plecami. A odwracając się tyłem do słońca, skupisz się na swoim długim, szarym cieniu. Pan nigdy nie przestanie być Bogiem, ale może przestać być „Bogiem dla ciebie”. Jeśli przegra konkurencję z telewizją, pracą, rozrywkami. Nawet oderwana od Niego pobożność i religijność może odsunąć Go w cień.

To nie był rachunek sumienia, ale rozpędzający się ciąg samooskarżania się. Siedziałem wypełniony goryczą, zamknięty w sobie, rozżalony, zły. I w tym wszystkim kompletny brak akceptacji swojego życia. Pułapka, na którą wpadam nieustannie. I wtedy przyszło delikatne światło. Poczułem, że Maryja szepcze mi do ucha: te oskarżenia nie pochodzą ode mnie. Nie katuj się nimi. Wejdź w modlitwę. 

Chrześcijanin to człowiek, który stoi w wyłomie muru. Jedną nogą w świętym mieście Jeruzalem, drugą na zewnątrz, w zanurzonym w grzechu świecie. Jedna decyzja, jeden mały kroczek. Albo się modlę, albo się podlę. 

Albo męka Jezusa jest prawdą o mnie o mogę to udowodnić, albo niewiele mam wspólnego z tym przedsiębiorstwem z krzyżem na dachu. I chodzę na Msze jak do sklepu. Wypełniam obowiązki jak w urzędzie. Jestem lojalny. 

Krzyż jest prawdą o mnie, o moich grzechach. Skoro Bóg wybaczył mi zdradę, to jak mógłbym milczeć?

Bez dotknięcia Ducha i zanurzenia w wody chrztu, Biblia jest dla nas „Mitologią” Parandowskiego. Czytamy, ale nie rozumiemy. Cóż z tego, że widzimy przed sobą drogę, skro jest Ona pusta? Nie widzimy na niej Jezusa, błądzimy w niezrozumiałych biblijnych cytatach, korytarzach ksiąg i proroctw. Nie widzimy Tego, który sam o sobie powiedział: „Jestem drogą”.

Rozumiem, Jezus dotknął i uzdrowił, ale dlaczego kazał wziąć ze sobą łoże? Czy wszyscy wokół muszą znać moją grzeszną, chorobliwą przeszłość? Po co? Na świadectwo. Ks. Jerzy Szymik opowiadał: Przypominam sobie jedną z ważniejszych spowiedzi mojego życia. Miała miejsce w kaplicy KULowskiego konwiktu. Spowiednik mówi: Pan Bóg ci przebaczył, zostaw już to wszystko. Nie zostawiaj tego tylko pod jednym względem: zapamiętaj doskonale te doświadczenia, ponieważ już za chwilę przyjdą do ciebie ludzie z tym samym typem trudnego doświadczenia. Być może Pan Bóg przeprowadził cię przez nie po to, byś mógł służyć wiedzą innym. Weź łoże. Na świadectwo, że Bóg uzdrawia.

Zmartwychwstały pan młody nie wypomina zbrodniarzom dramatu, lecz ponownie… zaprasza ich na wesele. Jaka jest Jego wizja nieba? „Przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc będzie im usługiwał”. Pokora Boga zapiera dech w piersiach. Czy przy takim Panu Młodym można nie świętować?

Pan działa „pięć pod dwunastej”. Gdy już zawiodą absolutnie wszystkie ludzkie powiązania, znajomości. Wiele razy doświadczyłem tego na własnej skórze. Działał, gdy już zniechęcony machnąłem ręką. Wtedy wiedziałem, że to Jego ręka. Nie mogłem niczego przypisać sobie.

Ile razy już upadałem przez ten sam grzech? Ile razy znów dałem się nabrać? Chorowałem na „swoją chorobę”. Historia uczy nas tego, że niczego nas nie nauczyła – kręcą głową sceptycy. Mają sporo racji.

Brać węże do ręki to łapać szatana na gorącym uczynku. Laska, którą Mojżesz dokonał cudów, zamieniła się w węża. Pan rozkazał: chwyć go! I jadowity gad powtórnie stał się punktem oparcia. Ileż to osób wyprowadza innych z grzechów, w których wcześniej sami tonęli! Bernard Natanson, zanim stał się obrońcą życia, zabił tysiące nienarodzonych. Złap węża. Uderzysz nim w skałę. Wytryśnie woda. 

Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. 

„Kiedyś to było dobrze. Jezus przechodził, uzdrawiał” – marudzimy. Jezus nie wszedł do domu urzędnika. Uzdrowił jego syna „na odległość”, dotknął go słowem. Dlaczego narzekasz? Przecież słyszałeś w niedzielę Ewangelię. Uwierzyłeś Bogu na słowo? Wracaj, syn twój żyje. 

Skandal. Bóg schodzi z tronu, by na kolanach umyć stopy tym, którzy za kilkanaście godzin uciekną, zaprą się Go, stchórzą. Aniołowie zasłaniali skrzydłami swe oczy przed Jego pokorą. Bo On nieustannie chce im służyć.

Co zrobił Jezus cudownie rozmnażając chleb? Wzniósł oczy do nieba i zaczął błogosławić. Co u ciebie? Stara bieda. Wciąż źle ci się wiedzie? Ciągle spuszczasz wzrok na ziemię i przeklinasz?

„Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego”. Piotr, który złożył takie wyznanie, niedługo potem krzyknął: nie znam tego człowieka. To ciekawe. Nie widział już wtedy w Jezusie „Mesjasza, Syna Bożego”, ale nawet zwykłego człowieka. Upadł bardzo nisko. Ale jest skałą. Pan buduje świątynię, zbierając odrzucone kamienie. 

Przynosili chorych pod sam koniec dnia, gdy było ciemno. Gdy lekarze bezradnie rozkładali ręce. „Pięć po dwunastej”, gdy człowiek nie potrafił już niczego zmienić. Zaszło słońce, pojawił się Bóg. Wielu moich znajomych sporo straciło: zdrowie, rodzinę, pieniądze. Znaleźli Boga. Za nic nie oddadzą tej perły. Pan położył na ich głowach rękę i uzdrowił ich. Późnym wieczorem.

Wolałbym sam umrzeć, niż widzieć śmierć syna. Domyślam się, co czuł samotny Bóg widząc agonię Golgoty i rozpiętego między niebem a ziemią niewinnego Baranka. Od dwóch tysięcy lat żyjemy w czasach ostatecznych. Bóg przyszedł na świat. Ale nie spodobał się ludziom. Zabili go, wyrzucając poza miasto. Powróci. 

Działacz katolicki – reaguję na te słowa alergicznie. Pasują do najemników, nie synów. Całe życie będę zapracowywać na Bożą miłość, żonglować zasługami, w końcu domagać się nagrody. A synowie siądą na kolanach Ojca. Początkowo nie będą mieli śmiałości, ale zaprowadzi ich tam ogromna tęsknota. Jaką świętą bezczelność miała Mała Tereska, która chciała stanąć przed Bogiem z pustymi rękami!

Łatwo jest pisać o śmierci. Trudniej umierać z dnia na dzień. Bóg daje mi niesłychaną obietnicę: otworzy mój grób i krzyknie: Wstawaj. Już teraz woła: wyjdź na zewnątrz! Ale ja bronię się: Po co? Czy wszyscy muszą widzieć, że jestem martwy? Że nie ma we mnie wiary?

Scenariusz każdego grzechu. Szept: Spróbuj, na pewno nie umrzesz! Widzę, że zakazane drzewo „jest rozkoszą dla oczu”. Zrywam owoc. Dostrzegam swoją nagość, a w tym samym czasie Bóg przechadza się po ogrodzie, w porze powiewu wiatru (Ruah). Jest pełen błogosławieństwa. Ja nie mogę złapać tego wiatru w żagle, otworzyć się na łaskę, bo ukrywam się w zaroślach i odwracam twarz. Znów dałem się nabrać.
 Zachęcam do poczytania :)

poniedziałek, 21 marca 2011

Błogosławieństwa i przemiana

Dzisiaj sporo - bo całość niedzielnej liturgii słowa jakaś taka wyjątkowa. 
Pan rzekł do Abrama: Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę. Uczynię bowiem z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem. Będę błogosławił tym, którzy ciebie błogosławić będą, a tym, którzy tobie będą złorzeczyli, i ja będę złorzeczył. Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi. Abram udał się w drogę, jak mu Pan rozkazał, a z nim poszedł i Lot. (Rdz 12,1-4a)
W pierwszym czytaniu Bóg mówi, każe Abramowi wyjść z majątku jego ojca, porzucić to wszystko, i iść w bliżej nieokreślonym kierunku. Coś, co szczególnie w tamtej kulturze, w tamtych czasach w głowie się nie mieściło - bo nie miało sensu. Rolą mężczyzny było dorośnięcie i przejęcie majątku po ojcu, jego tożsamość była określona tym, kim był ojciec, jaki i gdzie posiadał majątek. Jednak - Bóg jest zdecydowany. Dobrze trafił, bo Abram podejmuje to wyzwanie, porzucając de facto wszystko, co mogło mu zapewnić bezpieczeństwo, stabilizację - i wychodzi tam, dokąd wskazuje drogę Bóg.

Gdyby dzisiaj zapytać przypadkowe osoby, jak im jest, czy czują się dobrze w swojej skórze, w swoim miejscu, czasie i roli - większość pewnie by powiedziała, że nie. To taki nasz problem. W narzekaniu jesteśmy mistrzami świata, w podsumowywaniu innych i ocenianiu także. Tylko ze sobą rzadko potrafimy zrobić porządek, w ogóle uznać, że jest coś do zrobienia.
Co zrobił Jezus cudownie rozmnażając chleb? Wzniósł oczy do nieba i zaczął błogosławić. Co u ciebie? Stara bieda. Wciąż źle ci się wiedzie? Ciągle spuszczasz wzrok na ziemię i przeklinasz?
Idealnie oddane i sformułowane. I tak chodzimy w kółko, jak Izraelici na pustyni te 40 lat, i źle nam jest, i nie możemy się odnaleźć. Bo za mało w nas błogosławieństwa, a za dużo złości, pogardy, pewności siebie, egoizmu, materializmu, i tylu innych rzeczy. Pójście za Bogiem, tą czasami dziwną i w ogóle bez sensu po ludzku drogą nabiera innego wymiaru i celu dopiero w kontekście tego, co Bóg obiecuje. Błogosławieństwa.
Spójrz w niebo, jak małe dziecko wznieś ręce do góry i krzyknij: Jezu, ufam Tobie! Przyjdzie tak samo, jak odszedł. Będzie miał wzniesione ręce. Do błogosławieństwa, nie do uderzania. Wzniósł je już raz na krzyżu, gdy przyciągnął ziemię do nieba. Teraz każdy, kto wznosi ręce, naśladuje ten najważniejszy gest świata. Błogosławieństwo.
Żeby błogosławieństwo otrzymać, trzeba go pragnąć. Bóg kieruje je do każdego z nas - nie każdy jednak chce je przyjąć. Warto wznieść ręce, wyjść ku Bogu i pójść za Nim tam, dokąd prowadzi. Każdy z nas ma swoje Ur chaldejskie, swój Charan - i gdzieś tam, na horyzoncie, ziemię obiecaną, Kanaan. Pytanie tylko - czy zdajemy sobie z tego sprawę, czy chcemy zaryzykować i postawić wszystko, aby do niego dotrzeć, odnaleźć je?
Weź udział w trudach i przeciwnościach znoszonych dla Ewangelii według mocy Boga! On nas wybawił i wezwał świętym powołaniem nie na podstawie naszych czynów, lecz stosownie do własnego postanowienia i łaski, która nam dana została w Chrystusie Jezusie przed wiecznymi czasami. Ukazana zaś została ona teraz przez pojawienie się naszego Zbawiciela, Chrystusa Jezusa, który przezwyciężył śmierć, a na życie i nieśmiertelność rzucił światło przez Ewangelię. (2 Tm 1,8b-10)
Kto choć raz miał okazję wziąć udział w koncercie formacji 2 Tm 2, 3 - z pewnością zna te słowa, które oni obrali za swoje motto. I te słowa mają nas w pewien sposób - podobnie jak tekst I czytania - ukierunkowywać. Nie swoimi siłami - a według mocy Boga! Tu nie chodzi o to, aby wszystko zrobić samemu, aby być samodzielnym ponad wszystko i przede wszystkim, pokazać coś komuś (głównie sobie). Tak się nie da. Człowiek ma swoje ograniczenia - zbawić się nie da rady, choćby nie wiem jak chciał. Zbawienie do wielki dar Boga, który trzeba umieć przyjąć, na który trzeba chcieć się otworzyć.

Mnie ten tekst jakby uderzył z innej strony. Od niespełna 2 tygodni jestem tatą malutkiego Dominika. Wszystko się przestawiło - akcenty, priorytety. Pewnie, człowiek się w czasie ciąży żony do tego przygotowywał, oswajał - ale tak naprawdę to się stało, gdy maluszek się urodził. Staramy się z żonką, poświęcamy cały czas dla synka praktycznie (ona - dosłownie; ja - poza pracą). Ciężko jest, bo człowiek nienawykły do tego, że co 1,5-2 h w nocy wstawać musi, uspokoić, przewinąć, pomóc żonie przy karmieniu, a potem jeszcze uśpić; jak potrzeba - wstając po x razy. Do tego, w naszym wypadku, dochodzą pewne problemy natury logistycznej - kwestia za małego mieszkania, które musi nam się udać sprzedać - co gdzieś tam wisi, choć teoretycznie powinno się udać dość sprawnie zrobić, i z uzyskanych pieniędzy dostać kredyt na większe. Ale na razie to założenia i spora droga do ich realizacji.

Widzę, jak bardzo - mimo, że wydaje mi się, że jakoś tam jestem człowiekiem wierzącym - zmienia to nastawienie do Boga. Kilka tekstów temu, na krótko po urodzeniu synka pisząc o tym wydarzeniu, kiedy napisałem, że nigdy się tak mocno nie modliłem, jak w czasie porodu - nie wiedziałem, że wiele się zmieni w mojej relacji z Bogiem. Jak często - o ile częściej niż dotychczas - będę się do Niego zwracał. Możesz stawać na głowie, robić niby wszystko dobrze, a i tak są problemy, niepewność. Żeby się odnaleźć w tej sytuacji, żeby nie zwariować z powodu (zupełnie zrozumiałych) wątpliwości w nowej rzeczywistości. Modlitwa dotąd też była istotnym elementem mojego życia - ale dopiero teraz widzę, co to znaczy właściwie modlitwa ciągła, modlitwa która jest obecna właściwie we wszystkim, co robisz; taka permanentna prośba skierowana do Boga, aby uzupełnił to, czego brakuje moim działaniom, i im błogosławił.
Kto tu walczy. Ja czy Bóg? Dlaczego każda modlitwa tak wiele ostatnio mnie kosztuje? Bo biorę jej ciężar na siebie. Tymczasem Bóg zaprasza: złóż swój ciężar na Mnie. Oddaj mi swój czas. Usiądź, odetchnij, zaufaj. To nie ty jesteś zbawicielem swojej rodziny. Oddaj mi swoje problemy. Otwórz bramy! Ja wejdę.
Z Bogiem nie ma ciężarów nie do udźwignięcia. Nawet, gdy jest to nowa rzeczywistość, do której człowiek niby to przygotowany i z którą oswojony. A jednak.
Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego Jana i zaprowadził ich na górę wysoką, osobno. Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. A oto im się ukazali Mojżesz i Eliasz, którzy rozmawiali z Nim. Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: Panie, dobrze, że tu jesteśmy; jeśli chcesz, postawię tu trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza. Gdy on jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos: To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie! Uczniowie, słysząc to, upadli na twarz i bardzo się zlękli. A Jezus zbliżył się do nich, dotknął ich i rzekł: Wstańcie, nie lękajcie się! Gdy podnieśli oczy, nikogo nie widzieli, tylko samego Jezusa. A gdy schodzili z góry, Jezus przykazał im mówiąc: Nie opowiadajcie nikomu o tym widzeniu, aż Syn Człowieczy zmartwychwstanie. (Mt 17,1-9)
Jakie musiało być zdziwienie trzech wybranych uczniów. Znali Jezusa w tej ludzkiej naturze, w ludzkiej formie, w ludzkim wyglądzie. Naraz jednak zobaczyli Go takim, jakim jest, co wyznajemy, mówiąc: Bóg z Boga, Światłość ze Światłości, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego. Bóg-człowiek po raz pierwszy namacalnie ukazał swoje bóstwo, pozwolił aby górę wzięła Jego boska natura. Zastanawia mnie - czemu jakby ukrył to wydarzenie, dopuszczając do niego tylko tę trójkę: tego, który się Go zaprze, a później stanie na czele wspólnoty Kościoła; tego, który jako jedyny wytrwa do końca przy krzyżu; i tego, który stanie na czele wspólnoty w Jerozolimie.

Skąd te słowa Piotra - dobrze, że tu jesteśmy? One w kontekście tej sytuacji nie miały sensu. Człowiek Bogu do szczęścia nie jest potrzebny (choć Bóg zatraca się, dosłownie, dla zbawienia człowieka). Bóg bez człowieka byłby tak samo Bogiem, poradziłby sobie. Jednak wypowiedź ta mówi o czymś innym, bardzo ważnym, co jakby wychodzi z Piotra mimochodem. O potrzebie Boga w człowieku, o potrzebie bliskości człowieka względem Boga. Przyczyn można szukać daleko - tak jednak ma być docelowo, w niebie. Bóg z człowiekiem, bez tego, co słabe, małe, złe. Pełnia szczęścia.

Cały ten obrazek nabiera jednak znaczenia dopiero w kontekście tego, co dalej. Życie i misja uczniów nie skończyła się na Taborze tamtego dnia. To było wydarzenie, moment - a potem powrót do rzeczywistości. Dalsze wydarzenia (zaparcie Piotra) pokazały, że może nie od razu i nie zupełnie zrozumieli to, co się dokonało, czego stali się świadkami. Przedsmak nieba, kwadrans z przebóstwionym Jezusem - aby, zachowując to w pamięci, zejść do doliny codziennego życia nie tyle z nową nadzieję, co nadzieją na nowo i trwale ożywioną. Może tylko o to chodziło - aby zachować w pamięci to wydarzenie. Właśnie z Nim w sercu powrócić do tego, co codzienne, nigdy nie tracąc z oczu widoku Przemienienia.

(wszystkie cytaty - poza biblijnymi - pochodzą z książki Marcina Jakimowicza Pełne zanurzenie, o której napiszę następnym razem)

piątek, 18 marca 2011

Nie "jak" - a "o co"

Miałem już wczoraj - bo tekst z wczoraj - napisać, ale nie było jak. 
Jezus powiedział do swoich uczniów: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą. Gdy którego z was syn prosi o chleb, czy jest taki, który poda mu kamień? Albo gdy prosi o rybę, czy poda mu węża? Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec wasz, który jest w niebie, da to, co dobre, tym, którzy Go proszą. Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie! Albowiem na tym polega Prawo i Prorocy. (Mt 7,7-12)
No właśnie. Pół przysłowiowej biedy więc, gdy człowiek się nie modli - po czym postanawia spróbować i zaczyna z Bogiem nawiązywać jakąś relację, stawiając pierwsze, nawet i nieporadne kroki w modlitwie. Co wtedy, gdy modlitwa jest szczera, a jednak Bóg jakby nie tylko był na jej głos głuchy, co nawet działał jakby z premedytacją wbrew woli i prośbie modlącego się? 

Bo nie znamy swoich potrzeb. Bo prosimy o to, co wydaje się potrzebne - a zwykle to nam się źle wydaje. Patrzymy na świat ze swojej, bardzo często materialnej, perspektywy - więc nic dziwnego, że prosimy o typowo materialne rzeczy i sprawy: powodzenie w szkole, awans w pracy, zaliczenie semestru, uzyskanie podwyżki, zdrowie i dobrobyt, załatwienie kredytu. Krąg spraw, które najczęściej omadlamy jest bardzo wąski. Jakby człowiek żył tylko tym, co namacalne. Nic dziwnego, że Bóg tak wybiórczych próśb nie wysłuchuje tak samo jak modlitw tych, którzy potrafią pamiętać o wszystkich potrzebach - tak materialnych, jak i duchowych - i o nie wszystkie prosić. Żyjemy przecież w świecie materialnym, a jednak wyraźnie przez wiarę ukierunkowani ku górze, ku zbawieniu, jakie wysłużył na krzyżu Jezus. Dopiero, gdy o tym pamiętamy i staramy się tak żyć, aby tego finalnego celu nie tracić z oczu, można myśleć o sprawach dalszych, typowo ludzkich. 

Trzeba powiedzieć wyraźnie - nie jest złym, że człowiek troszczy się o kwestie związane z codziennością, tzw. życiem, czyli regulowanie płatności, dach nad głową, sprawy bytowe, jedzenie, opłaty itp. Bez tego nie da się żyć w świecie - a my w nim, tu i teraz żyjemy, więc trzeba sobie radzić. Chodzi o to, aby umieć właściwie rozłożyć akcenty - także w modlitwie - i prosić Boga nie tylko o to, co namacalnie przyda się w tym ziemskim życiu tutaj (jakieś, takie czy inne, dobro, przeliczalne na korzyści materialne), ale także łaski gołym okiem niewidoczne, a o znaczeniu bardzo ważnym dla człowieka wierzącego, który kroczy ku zbawieniu - wytrwałość w wierze, niechęć do grzechu, miłość, bezinteresowność, miłosierdzie; dużo by wymieniać. 

Można być człowiekiem najbardziej nawet wierzącym, a błądzić w modlitwie, szczerej do bólu, bo kierując ją od czegoś, co ma marginalne znaczenie, a pomijając sprawy istotne. Można być zagubionym, daleko od Boga, i jednym prostym westchnięciem Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną wyprosić dla siebie łaski, co do których potrzeby człowiek w ogóle nie zdawał sobie sprawy. 

>>>

Dygresja. W dzisiejszym tekście znajdujemy słowa Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie! W firmie dzisiaj - nieprzyjemna sytuacja. Pewien dziwak znalazł zdjęcia jednej z nowych koleżanek, i w firmowej liście dyskusyjnej porozsyłał jej zdjęcia (żadne sprośne - po prostu dorabiała wcześniej jako modelka do reklam), i z bardzo niskich lotów komentarzem rozesłał do wszystkich. Oczywiście, do samej zainteresowanej także to dotarło. 

Jak często ludzie, dla głupiej chwilowej radochy (bo nie można mówić o radości), robią rzeczy po prostu podłe i zupełnie nieprzystające. Jedno dobre - o ile tolerancja na różne rzeczy na owej liście dyskusyjnej jest zwykle bardzo (jak dla mnie - za) duża, to tym razem reakcja większości była zdecydowanie pozytywna.

poniedziałek, 14 marca 2011

Regulowanie optyki - iluzje i PR Złego

Dziękuję bardzo za wszystkie ciepłe słowa :) Cały czas gęba mi się szczerzy z radości - i czekam, aż te moje dwa skarby do domku wrócą. Może jutro.
Duch wyprowadził Jezusa na pustynię, aby był kuszony przez diabła. A gdy przepościł czterdzieści dni i czterdzieści nocy, odczuł w końcu głód. Wtedy przystąpił kusiciel i rzekł do Niego: Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz, żeby te kamienie stały się chlebem . Lecz on mu odparł: Napisane jest: Nie samym chlebem żyje człowiek, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych. Wtedy wziął Go diabeł do Miasta Świętego, postawił na narożniku świątyni i rzekł Mu: Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się w dół, jest przecież napisane: Aniołom swoim rozkaże o tobie, a na rękach nosić cię będą byś przypadkiem nie uraził swej nogi o kamień. Odrzekł mu Jezus: Ale jest napisane także: Nie będziesz wystawiał na próbę Pana, Boga swego. Jeszcze raz wziął Go diabeł na bardzo wysoką górę, pokazał Mu wszystkie królestwa świata oraz ich przepych i rzekł do Niego: Dam Ci to wszystko, jeśli upadniesz i oddasz mi pokłon. Na to odrzekł mu Jezus: Idź precz, szatanie! Jest bowiem napisane: Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz. Wtedy opuścił Go diabeł, a oto aniołowie przystąpili i usługiwali Mu. (Mt 4,1-11)
Jaki jest największy sukces Złego? Poza tym, że ludzie się nim w ogóle nie przejmują, że w niego nie wierzą. Taki, że mami ludzi iluzjami. Tak samo, jak w tym, wczorajszym niedzielnym obrazku. Wiedział, że Jezus na pewno był wyczerpany - tyle dni postu na pustyni? Po ludzku - zmęczenie, poszukiwanie wytchnienia, spokoju - ale duch umocniony, silniejszy. Co więcej - jaki podstęp od razu. Nie mówi Skoro jesteś Mesjaszem... tylko ciągle Jeśli jesteś. Kwestionuje naturę, posłannictwo i mesjanizm Jezusa.

Sprytny ten Szatan jest. Bo kusi. Skoro, albo o ile jesteś Bogiem - to zrób to czy tamto. Bo przecież możesz. Zmienić kamień w chleb, rzucić z wysokości i przeżyć - żaden problem dla Syna Bożego.Tylko po co? Takk jakby Zły chciał sprawdzić, czy Syn Boży ma Bożą moc, czy jest de facto Bogiem. Upewnić się. To nie jest jakaś naprawdę niskich lotów, prymitywna i prostacka sztuczka. Zły działa delikatnie, niezauważalnie - i to nie na zasadzie, że to, co wydaje się dobre, jest złe; ale on proponuje coś, co przedstawia jako lepsze od tego dobrego, bardziej zachęcające i interesujące. 

Łatwy chleb Pierwsza pokusa to kwestia priorytetów między tym, co materialne, a duchowe. Nie od dziś wiadomo, że ludziom do szczęścia potrzeba panem et circenses, chleba i igrzysk. Wiara? Bóg? No, może potem. Tylko że jak dostaną to, co im się wydaje, że już jest potrzebne, to z lenistwa palcem nie kiwną ponadto. Owszem - człowiek musi jeść i bez jedzenia daleko nie zajdzie. Pytanie - czy jemy tylko tyle, ile potrzebujemy? Czy nie grzeszymy obżarstwem, czy nie marnujemy pokarmu? Pożywienie dla ciała to sprawa podstawowa - ale co da najbardziej nakarmione i wytrzymałe dzięki temu ciało, kiedy duch słaby? Słowo Boże jest kreatywne, napełnia nadzieją i pozwala człowiekowi wytrwać, gdy tego chleba brakuje, i znaleźć siłę do uczciwego walczenia o ten chleb. Bez Boga - można opływać w dostatki, mieć pełno chleba, i nawet dzielić się nim niby z innymi, faktycznie rozdając kamienie. 

Faryzejska interpretacja Druga pokusa zahacza o faryzeizm. Przecież Zły wykazuje się niczym innym, jak znajomością Pisma - w czym także faryzeusze byli biegli. A przecież i oni, i on, pobłądzili zupełnie. Może się wydawać - przecież jestem wierzący, Biblię czasem otworzę, poczytam, cytatów sporo znam, więc jestem obeznany w tych sprawach. Pozorna wiedza może się jednak bardzo łatwo okazać przywłaszczeniem i zmanipulowanym wykorzystaniem - w tym wypadku słów Biblii - w zupełnie innym celu, posługując się po prostu wyrwanym z kontekstu fragmentem. Zły nie mylił się - przytoczone przez niego słowa znalazły się w Piśmie Świętym. Czy to znaczy, że miał rację? To zabrzmi paradoksalnie - ale Boże Słowo może być, jak widać, używane przeciwko samemu Bogu. Nie mówiąc, że zahacza to o łamanie III przykazania - nie będziesz brał imienia Pana Boga twego nadaremno. Czym innym jest podpieranie swoich pokrętnych teorii fragmentami Biblii? Słowo Boże jest do zasłuchania się w nim, a nie do kombinowania na jego podstawie. 

Inna władza, inna perspektywa Trzecia pokusa dotyka tego, co fundamentalne, podstawowe i kluczowe - pozycji Boga jako Pana, Stworzyciela i Władcy świata. To brzmi dość zabawnie - Zły proponuje Synowi Bożemu coś, co Bóg i tak posiada. Władza może być różna. Zły nie posunie się do zakwestionowania Bożego zwierzchnictwa nad światem - ale próbuje pokazać dużo zbytku, bogactwa, dostatku, żeby zanęcić. Dalsze losy Jezusa pokażą - nie taka jest jego władza. Żadne pałace, majątki, dobra i włości - cierpienie, biczowanie, męka, krzyż, korona owszem ale cierniowa. Król, i to jedyny prawdziwy, w przeciwieństwie do Złego - ale w inny sposób. 

Ten obrazek pokazuje, że Wielki Post to dobry moment, aby pewne sprawy sobie uświadomić. Jak choćby to, że w życiu wiele (większość?) nie jest tym, na co wygląda, czym się z pozoru zdaje. Nie chodzi o jakąś teorię spiskową - ale świadomość, że ładne opakowanie, plakaty i neony wrzeszczące o promocji, nie oznacza, że to jest cokolwiek nawet nie fajnego, ale choćby przydatnego. Idąc dalej - Bóg nie jest złotą rybką, ale nie oznacza to, że działa jakoś przeciwko nam, choć coraz częściej jest obwiniany, dosłownie i w przenośni, za (prawie) całe zło świata. On widzi o wiele dalej i bardzo często prowadzi do sytuacji, które my jesteśmy w stanie zrozumieć i docenić z jakiejś tam perspektywy czasu (o ile w ogóle).

Bóg jest po naszej stronie, zawsze. Jeśli ktoś, nawet tak podstępnie jak Zły w przypadku Adama i Ewy, próbuje twierdzić, że jest inaczej, powinna się od razu zapalić w głowie lampka alarmowa. Niestety, Zły podstępny jest i pomysłowy - więc często kończy się to łatwowiernością ludzką, która prowadzi do tragedii. Bo skoro Bóg daje coś, a ten tutaj coś w sposób oczywisty (oczywiście, ale z pozoru) lepszy, to trzeba brać. Tylko że potem za późno już jest. 

Jak często człowiek - ja - daję się oszukać, że moim przeciwnikiem jest Bóg. A kwestia jest podstawowa - komu wierzę. Jeśli jestem pewien, gdy wiara jest głęboka, to podejmę dobrą decyzję. O ile nie dam się iluzji złego. O ile nie dam wyrosnąć ziarnu niepewności, które umiejętnie sformułowaną myślą, przekazem, Zły zasieje w sercu. Jeśli ziarenko wpadnie w dobrą glebę - reszta toczy się szybko, bo lubimy wszystko zawdzięczać sobie, móc powiedzieć, że sam to zrobiłem, a nie otrzymałem od kogoś. Skądś to znamy? Tak, sam Zły - Szata, Lucyfer - chociaż był w szeregach anielskich pierwszy przed Bogiem, odrzucił to wszystko i stanął w opozycji wobec Niego, bo chciał sam władać. 

Nie potrafimy przyjmować nic za darmo, także miłości - wszystko chcemy nawet nie tyle zawdzięczać, co po prostu móc przypisać samemu sobie. Warto zrozumieć, że tak się nie da funkcjonować, że nie wszystko można i da się samemu. Człowiek sam się nigdy nie zbawi - może pozwolić, aby zbawił go Bóg. Dużo zależy od tego, czy i jak stawimy czoło pokusom, co i jak zrobimy, gdy się pojawią. A pojawią się na pewno. Jeśli wydaje mi się, że ich nie ma - to jest do najlepszy dowód na pierwszy sukces Złego, udaną iluzję. Zatem - czas najwyższy na pustynię, żeby wyregulować optykę.

piątek, 11 marca 2011

Zostałem tatą

Tak po prostu. 
 
Na skutek dość złożonych wydarzeń dnia wczorajszego, z początku dość niepokojących, zakończonych cesarskim cięciem, urodził się nasz Dominik. 2490 g i 50 cm szczęścia. Malutki, ale zdrowy. Oboje z mamą czują się dobrze.

Chyba nigdy się tak mocno nie modliłem, jak właśnie wczoraj, gdy żona trafiła do szpitala.

I znowu - nadzieja nie zawiodła.

czwartek, 10 marca 2011

Zacznij post z nadzieją

Jezus powiedział do swoich uczniów: Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli; inaczej nie będziecie mieli nagrody u Ojca waszego, który jest w niebie. Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Gdy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy. Oni lubią w synagogach i na rogach ulic wystawać i modlić się, żeby się ludziom pokazać. Zaprawdę, powiadam wam: otrzymali już swoją nagrodę. Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Kiedy pościcie, nie bądźcie posępni jak obłudnicy. Przybierają oni wygląd ponury, aby pokazać ludziom, że poszczą. Zaprawdę, powiadam wam: już odebrali swoją nagrodę. Ty zaś, gdy pościsz, namaść sobie głowę i umyj twarz, aby nie ludziom pokazać, że pościsz, ale Ojcu twemu, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. (Mt 6,1-6.16-18)
Czas płynie swoim rytmem. Który to już raz staję u progu Wielkiego Postu? Wychodzi, że 26. Pytanie trudniejsze - który raz świadomie? I jakby jeszcze drążąc - ile razy ten post był owocny, udany, coś mi dał? To pytania trudne, ale ważne. Jeśli człowiek chce się za coś brać, i ma to mieć sens - trzeba do tego podejść poważnie. Udawanie nie ma sensu, można próbować oszukiwać siebie i ludzi naokoło - Boga nie oszukasz. 

Niektórzy mówią, że post to czas, w którym człowiek ma uporządkować siebie, postarać się bardziej żyć z Bogiem, i samym Bogiem, uporządkować z Nim relację. Generalnie - racja. Bo Wielki Post ma być czasem, kiedy my z własnymi zachciankami, swoim przerośniętym często-gęsto ego, mamy ustąpić pola - właśnie Bogu. To jest podstawa. Dopóki - czy to w Poście, Adwencie, czy kiedykolwiek - będziemy widzieli tylko siebie i skupiali się jedynie na sobie, nic nie zdziałamy. Pierwsza sprawa to dopuszczenie Boga do głosu. Jeśli coś zmieniać - to trzeba wiedzieć najpierw, co. Dalej - trzeba wiedzieć, jak - i tutaj też kreatywność jest mile widziana, natomiast Bóg podsuwa wypróbowane sposoby. Czyli przewartościowanie - chociaż spróbuję, aby to On był na pierwszym miejscu, i On sam wskazał, jak te porządki ze sobą zrobić.

Kiedy uda się poprzesuwanie tego wszystkiego, co we mnie, żeby zrobić Bogu trochę miejsca - trzeba zacząć działać. Dałem coś z siebie, okazałem dobrą wolę i chęć zmian - i na pewno widzę, że to, co wymaga zmian, na tle tego lekkiego przewartościowania staje się widoczne, jakby bardziej jaskrawe. Teraz, na spokojnie, jakby bardziej rzuca się w oczy, nie pasuje do tego, co jako wierzący, chrześcijanin, deklaruję; do tego, jak moje życie, decyzje, postępowanie powinno wyglądać w świetle tego, co twierdzę, że wyznaję. Z natury jesteśmy dobrzy - więc to, co tak do końca dobre nie jest po prostu odstaje. Teraz najtrudniejsze - trzeba się zabrać i zmienić ten stan rzeczy, żeby całość tego, co się składa na mnie, była spójna, jednolita, żeby nic nie odstawało. 

To jest trudne. To jest bolesne. To może zdawać się ponad moje siły - im trudniejsza, bardziej delikatna materia; im więcej zaniedbań, im dłuższe było pielęgnowanie jakby w sobie, czy w najlepszym wypadku po prostu tolerowanie tego, co niewłaściwe. Mniejsza o detale - jakiś nałóg, coś co uderza w zdrowie (więc i życie), czy coś w sposobie bycia; a może jakaś nieuleczona relacja, która gdzieś ciągle uwiera. Bóg jest Panem wszystkiego - nie ma dla Niego rzeczy, które nie dały by się poskładać, nawet gdy coś rozsypało się w drobny mak, dawno temu, i po ludzku nie ma nadziei na poskładanie tego. Tutaj wychodzi bardzo ważna kwestia - poza działaniem potrzeba wiary w możliwość tej przemiany. Bóg zadziała i pomoże - ale gdy ty uwierzysz, że przemiana może się dokonać, zaistnieć. 

Jezusowi także było bardzo trudno, gdy uświadamiał sobie, co Go czeka. Czy o tym wiedział? Wydaje mi się, że nigdy nie zwątpił w to, że Bóg Ojciec ma w stosunku do Niego konkretny plan, który On musi za wszelką cenę wykonać. Postawa w Ogrójcu dobitnie pokazuje - Jezus, przecież człowiek, bał się, gdy stało się jasne, dokąd Jego droga prowadzi. Ojcze, jeśli możliwe, oddal ode mnie ten kielich. Ale nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie. Wiedział, że czeka Go męka po ludzku praktycznie nie do zniesienia - biczowanie, przesłuchania, lżenie, ciosy, chłosta - i to napawało Go przerażeniem. Ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że innej drogi nie ma. Że tą, najtrudniejszą nawet z dróg, ale Jego własną, musi dojść do końca. I zrobił to, z miłości do człowieka, do każdego z nas. Tak samo jest z pracą, która u progu Wielkiego Postu czeka na każdego, kto ten czas bierze na serio, chce dobrze wykorzystać - trud, wysiłek i wyrzeczenia. Ale warto. 

Bardzo ważne jest uświadomienie sobie - nic nie muszę. Bo tak to naprawdę wygląda. Wyrzeczenia postne to żaden obowiązek. Tego, tak samo jak wiary, Boga, nie można narzucić. One tylko wtedy mają sens, i tylko wtedy w ogóle zaistnieją, można o nich mówić, gdy wynikają ze świadomości człowieka, który dochodzi do momentu, gdy zdaje sobie sprawę, że bez Boga ani rusz, i aby z Bogiem żyć, trzeba pewne rzeczy zmienić lub co najmniej uporządkować. Post nie jest sam w sobie celem - bo i nie każdy może zawsze pościć. Cytowany już kiedyś o. Leon Knabit OSB powiedział:
Jeśli post - na przykład dwa razy w tygodniu o chlebie i wodzie - miałby mi zaszkodzić i uniemożliwić normalne życie, to znaczy, że nie jest dla mnie. Mogę wtedy pościć od czegoś innego, choćby od głupiego gadania. (...) Post jest po to, aby stać się wolnym, a nie udręczonym. 
Post, ten zewnętrzny, to forma (nawet ostatnio o tym pisałem). Tylko forma. Musi być jeszcze treść, żeby całość była spójna i wiarygodna. Treścią może byś samo tylko uświadomienie sobie - Panie Boże, bez Ciebie nie dam rady, pomóż, wskaż drogę, poprowadź. Czasami może się okazać, że w konkretnym przypadku człowieka samo uświadomienie sobie tego i wypowiedzenie takich słów, czyli de facto modlitwa, będzie jedynym efektem dobrze przeżytego Wielkiego Postu. To wystarczy. Czasami nie o spektakularne formy postu czy jałmużny chodzi. Wielki Post to nie czas poszczenia dla poszczenia, przymusowego dawania jałmużny. To czas, który ma nas odmienić, uczynić lepszymi, pomóc zrozumieć prawdę o sobie i uświadomić słabości, a także powalczyć z nimi.

Jedno jest bardzo ważne. W tym wszystkim nie można tracić z oczu celu, ukoronowania rozpoczynającego się Wielkiego Postu - a więc Niedzieli Zmartwychwstania z najbardziej dobitnym chyba symbolem zwycięstwa Jezusa, czyli pustym grobem. Bo Wielki Post ma być pięknym przygotowaniem do celebrowania zwycięstwa NADZIEI. Tak się złożyło, ja akurat książkę Nad przepaściami wiary - wywiad-rzekę Elżbiety Adamiak i Józefa Majewskiego z o. Wacławem Hryniewiczem OMI, wielkim zwolennikiem i propagatorem teorii powszechnego zbawienia. Niby przypadek, a wydaje się to pięknym wstępem do refleksji wielkopostnej - przeżywania tajemnicy męki, krzyża, ale zawsze mając w pamięci to, do czego doprowadziły. Do nadziei, która się nie kończy. Zacytuję zakończenie tej książki, swoiste wyznanie o. Hryniewicza:
Chciałbym być człowiekiem nadziei i umieć dzielić się nadzieją. Chciałbym być w jakimś sensie także współpracownikiem Boga nadziei. (...) W swoim życiu szukam teologii bardziej wyrozumiałej, bardziej ludzkiej, bliższej doświadczeniu ludzi. Czy jest to chodzenie nad przepaściami wiary? Osobiście nie mam takiego odczucia. Boję się teologii wpędzającej ludzi w rozpacz. Boję się teologii serwującej ludziom beznadzieję, trwogę, lęk przed Bogiem. Boję się teologii tak mówiącej o sprawach ostatecznych, że ludzie ze strachem i grozą odchodzą z tego świata, tak żegnają ziemię swojego dzieciństwa, swoich lat dojrzałych, swojej starości. Nieraz z poczuciem daremności i niespełnienia. Czy mają odchodzić bez nadziei? Boję się teologii lamentującej nad ludzkimi grzechami, zestawiającej katalogi grzechów, osądzającej ludzi, tworzącej atmosferę osądu. Boję się teologii płaczliwej, która nie ma słów pocieszenia dla ludzi. (...) Przez lata powtarzałem sobie: nie proszę o to, abym widział odległe sceny. Zostawiam je zdumieniu na później. Starczy mi ten jeden krok. One step enough for me. A jeżeli był to krok nadziei, to mogę być tylko wdzięczny Bogu, że prowadził mnie taką drogą. Jeżeli pobłądziłem, to skoryguje mnie wspólnota wierzących. Jestem w długim szeregu ludzi, którzy tę nadzieję wyznawali, głosili, pisali o niej, czasami może z drżeniem i lękiem. A jednak z wewnętrznego imperatywu sumienia. Jeżeli chodzę nad przepaściami wiary, to unoszą mnie nad nim skrzydła nadziei. Ona mówi: Bóg jest większy niż nasza wiara. Bóg jest większy niż nasza nadzieja.
Na marginesie - książka jest dla mnie swoistym objawieniem. Choć autor miał problemy z Kongregacją Nauki Wiary, niektóre myśli w niej zawarte dotarły do mnie jako coś bardzo oczywistego, a jednak sam nigdy na to nie wpadłem. Książka tchnie zdrowym optymizmem i jest po prostu rzeczowym wyjaśnianiem teorii, w której zbawienie staje się udziałem wszystkich ludzi. Nie chodzi bynajmniej o negowanie piekła czy czyśćca - co o próbę zrozumienia tego, czym one są, wbrew temu, co się przyjęło o nich mówić. Książkę bardzo serdecznie, choćby w ramach lektury postnej, każdemu polecam - bo poza wyjaśnieniem, co i jak z tym powszechnym zbawieniem chodzi, dotyka bardzo wielu ciekawych innych kwestii.

Zatem ruszamy. Wchodzimy do izdebek swoich serc, aby je ogarnąć, stawić im czoło, posprzątać i uporządkować. Może to wiele kosztować, wysiłku, zaparcia, ale warto. Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Wielki Post to wspaniały czas nowej nadziei, nowej możliwości danej przez Boga - i tylko takie przeżycie go, oczywiście w zadumie nad tajemnicami męki i śmierci Jezusa, ma sens. Tylko wtedy przez tę pustynię można dojść na drugi brzeg - do pustego grobu.

wtorek, 8 marca 2011

Czepianie się słówek

Uczeni w Piśmie i starsi posłali do Jezusa kilku faryzeuszów i zwolenników Heroda, którzy mieli podchwycić Go w mowie. Ci przyszli i rzekli do Niego: „Nauczycielu, wiemy, że jesteś prawdomówny i na nikim Ci nie zależy. Bo nie oglądasz się na osobę ludzką, lecz drogi Bożej w prawdzie nauczasz. Czy wolno płacić podatek Cezarowi, czy nie? Mamy płacić czy nie płacić?”. Lecz On poznał ich obłudę i rzekł do nich: „Czemu Mnie wystawiacie na próbę? Przynieście Mi denara, chcę zobaczyć”. Przynieśli, a On ich zapytał: „Czyj jest ten obraz i napis?”. Odpowiedzieli Mu: „Cezara”. Wówczas Jezus rzekł do nich: „Oddajcie więc Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga”. I byli pełni podziwu dla Niego. (Mk 12,13-17)
Boga nie ma co wystawiać na próbę. Ewangelista zapisał wprost to, co z pewnością kierowało tymi, którzy przyszli do Jezusa i pytali Go. Nie chodziło o uzyskanie odpowiedzi na nurtujące ich pytanie, ale uczepienie się jakiegoś słowa, zwrotu czy sformułowania, aby móc zarzucić Jezusowi niezgodność postępowania w kontekście przepisów prawa żydowskiego. 

Jeśli wierzyć, że dosłownie takie słowa padły z ich ust - już na pierwszy rzut oka widać, jak bardzo są w błędzie. Czy Jezusowie na nikim nie zależy? Czy Jezus nie ogląda się na osobę ludzką? Przecież dokładnie na odwrót. Prawda - Jezus mówi wprost, że ani kreska, ani jota w prawie nie zostanie zmieniona, aż się wszystko wypełni (Mt 5, 18); że nie przyszedł On sam jako Mesjasz aby prawo znieść, lecz aby je wypełnić (Mt 5, 17). Jezus szanuje prawo i przestrzega go, ale rozumie, że prawo nie jest celem samym w sobie, ale środkiem, który służyć ma człowiekowi. Człowiek powinien je wypełniać, zachowywać, ale nie można - jak to prezentowali i narzucali innym faryzeusze - uznawać prawo de facto jako wartość najwyższą, samą w sobie. Dał temu przykład choćby wtedy, gdy On i Jego uczniowie łuskali kłosy w szabat (Mt 12, 1-8). 

Tam też padają znamienne słowa - chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Nie forma jest najważniejsza, a to, co formę wypełnia, czyli treść. Prawo ma prowadzić człowieka, proponować pewne ramy. Nie na zasadzie ograniczeń bo tak ale aby ułatwić, nakierować - tędy pójdziesz, a dojdziesz do celu. Więc w centrum jest człowiek i troska o jego zbawienie, a nie uczynienie zadość przepisom prawa. Naprawdę, trudno o coś głupszego, niż twierdzenie, że Bogu na nikim nie zależy. To najlepiej pokazuje, jak bardzo człowiek może zbłądzić - i to człowiek, który z założenia wydawał by się wykształcony w materii religijnej, a do tego praktykujący, modlący się, utrzymujący relację z Panem. Czy to tylko kwestia złego rozłożenia akcentów - środek a cel - czy też zła wola? 

Zastanawiające jest - kto był pełen podziwu dla Jezusowej odpowiedzi, i dlaczego? Czy ludzie, którzy pewnie obserwowali sytuację, czy sami faryzeusze? Ci ostatni - z pewnością byli pełni podziwu, ale jeszcze bardziej zirytowani tym, że Ten, którego chcieli przecież zdemaskować jako fałszywego mesjasza, po raz kolejny wymknął im się z rąk. Co więcej - praktycznie publicznie ośmieszył ich wiedzę - skierowany przeciwko niemu podstęp odwracając przeciwko im samym.

Na marginesie już - z tym oddawaniem to też wybiórczy jesteśmy. Jak przychodzi do oddawania cezarowi (fiskus, państwo, ubezpieczenie) czy na swoje zachcianki - to pomarudzimy i oddajemy; w końcu idzie to na konkretny cel, na coś, co wymiernie widzimy, odczuwamy, co ma widoczne efekty w postaci stanu posiadania, miejsca zamieszkania, świadczeniach czy wygodach. Lubimy to, chcemy żeby tak było nadal - więc ciułamy i oddajemy. A Bogu? On jakoś się tak bardzo nie narzuca. I jeszcze tylu mówi, że Go nie ma, że po śmierci to nic nie ma. Więc... Jaki to interes? Wydawało by się - niepewny. E, pomyślę o tym później. Nawet mimo tego, że po ludzku - w przeliczeniu na dobra, środki - utrzymywanie relacji z Bogiem, modlitwa, nic nie kosztuje (pewien skrót myślowy - przekonania religijne mogą prowadzić do tego, że osoba je wyznająca nie podejmie się czegoś opłacalnego, co stoi w sprzeczności z jej przekonaniami; to się nazywa konsekwencja). Skoro więc oddajemy - to oddawajmy uczciwie: każdemu to, co się należy. Bogu też.

sobota, 5 marca 2011

Wy-trwajcie

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Trwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna. To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego. Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili i by owoc wasz trwał, aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje. To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miłowali. (J 15,9-17)
Ten tekst jest mi bardzo bliski. Nie tylko dlatego, że jest piękny sam w sobie. To słowa, które wybraliśmy z żoną do naszej liturgii ślubnej. Czas leci szybko, niebawem 2 lata miną od tamtej sierpniowej soboty. 

Bo miłość ludzka to nie tylko chemia, motyle w żołądku czy zwierzęcy magnetyzm i sama przyjemność - choć wielu tak dzisiaj chce miłość rozumieć, coś takiego miłością nazywać. Prawdziwa miłość między dwojgiem ludzi to przede wszystkim miłość miedzy mężczyzną a kobietą. Niby oczywiste? Dla mnie, i zakładam że dla większości, tak - ale to, co widać naokoło pokazuje, że nie dla wszystkich, i niektórzy uważają, że miłość jest możliwa w konfiguracji każdy z każdym.  

Prawdziwa miłość ludzka to odzwierciedlenie miłości Boga do człowieka, jakby obraz tej miłości. Jezus mówi wprost - jak Ojciec, jak ja, tak i wy macie się miłować. Mamy trwać w tej miłości - nie tylko miłości samych siebie, co w miłości, która jest następstwem i twórczą realizacją miłości Bożej. Miłość między ludźmi może przetrwać tylko, gdy jest zakorzeniona w miłości Bożej. Tylko taka miłość będzie prawdziwa. Co więcej - tylko taka miłość będzie niosła prawdziwą radość, nie tylko gdy jest lekko, łatwo i przyjemnie, ale także gdy pojawią się w życiu trudności i problemy, co jest naturalne i normalne (a udawanie, że zawsze będzie kolorowo to po prostu nieodpowiedzialność i oderwanie od rzeczywistości).

Jaka jest prawdziwa miłość? Przede wszystkim trwała. Miłość to oddanie życia i ofiarowanie samego siebie dla drugiego, ukochanego, człowieka. Spalanie się dla niego w codziennym życiu. Miłość to fascynacja, ciągły zachwyt, zdobywanie się nawet w małżeństwie każdego dnia (zamiast monotonii) - ale także przyjaźń, która miłość po prostu ubogaca. 

Miłość to wybór drogi miłości i wierność wyborowi - bodajże św. Augustyn tak powiedział. Jesteśmy powołani do miłości - niektórzy miłości realizowanej w powołaniu zakonnym lub kapłańskim, ale większość poprzez zakładanie rodziny, gdy odnajdziemy ukochaną osobę. To jest wybór, jaki proponuje nam Bóg. On nie narzuca osoby, nie narzuca czasu. Mamy pełną wolność i swobodę - niektórzy dopiero u schyłku życia odnajdują drugą połówkę. Bóg wybiera nas do tego, abyśmy byli szczęśliwi w swojej drodze, w swoim unikalnym i wyjątkowym życiu. A owoc tej miłości między dwojgiem ludzi? Nowy człowiek, ukochane dziecko, które w miłości rodziców wzrasta i dojrzewa, otoczone ich opieką i troską.

Tak, może upraszczam - bo mówię tylko o miłości w kontekście relacji między dwojgiem ludzi, między docelowo małżeństwem. Ten tekst tylko do takiej płaszczyzny i takiego rozumienia się nie ogranicza - mówi o najważniejszym przykazaniu, przykazaniu miłości drugiego człowieka, bezwarunkowym, nie tylko w kontekście małżonka czy miłości życia. Jednak w tej chwili w moim życiu najbardziej odczytuję to znaczenie. W końcu, już pewnie jakoś w przeciągu tygodnia, nasza rodzina się powiększy - a do tego tekst ewangelii ślubnej...

Zastanawiam się tylko, czemu zapamiętałem kawałek tego tekstu w formie Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej!?

czwartek, 3 marca 2011

Błogosławiony upór ślepca, który wierzył dalej niż inni

Gdy Jezus wraz z uczniami i sporym tłumem wychodził z Jerycha, niewidomy żebrak Bartymeusz, syn Tymeusza, siedział przy drodze. Ten słysząc, że to jest Jezus z Nazaretu, zaczął wołać: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!”. Wielu nastawało na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: „Synu Dawida, ulituj się nade mną!”. Jezus przystanął i rzekł: „Zawołajcie go!”. I przywołali niewidomego, mówiąc mu: „Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię”. On zrzucił z siebie płaszcz, zerwał się i przyszedł do Jezusa. A Jezus przemówił do niego: „Co chcesz, abym Ci uczynił?”. Powiedział Mu niewidomy: „Rabbuni, żebym przejrzał”. Jezus mu rzekł: „Idź, twoja wiara cię uzdrowiła”. Natychmiast przejrzał i szedł za Nim drogą. (Mk 10,46-52)
Na początku - niuans językowy. Bartymeusz, a dokładniej bar Tymeusz to nic innego jak syn Tymeusza. Więc chyba tak nie do końca znamy imię tego człowieka - coś bardziej na kształt nazwiska, jak w wypadku Szymona, syna Jony czyli Piotra. Tłumacząc dosłownie zatem pierwsze zdanie - wyszło by coś na kształt syn Tymeusza, syn Tymeusza :) 

Co nam mówi, na co zwraca uwagę ten obrazek? Na to, że Bóg zawsze wsłuchuje się i wyłapie głos człowieka, który się do Niego zwraca, prosi z wiarą. Nawet, gdy ta prośba innym ludziom wydaje się z jakiegoś powodu nie na miejscu, dziwna, niepotrzebna czy po prostu niewłaściwa (szczególnie w sytuacji, gdy w samej prośbie nie ma nic złego - a po prostu w danym kontekście sytuacyjnym ktoś powie ale to nie wypada tak...). 

Bartymeusz to przede wszystkim przykład wielkiej wiary, i to wiary głęboko zakorzenionej, wytrwałej, która nie zwraca uwagę na przeciwności i nie poddaje się im. Był niewidomy - więc mógł kierować się co najwyżej słuchem, więc zasłyszanymi o Jezusie opowieściami, a przede wszystkim nie tyle o Nim samym, co o Jego cudach i niewytłumaczalnych wydarzeniach, jakie dokonywały się z Jego udziałem. Niejednego chorego uzdrowił. Nie dość to, dodatkowo jeszcze można sobie wyobrazić, że był uciszany w tym swoim wołaniu do Boga przez tych, którzy byli wokół niego, a którzy pewnie tłumnie otaczali Jezusa, odprowadzając Go, gdy wychodził z miasta. 

Potencjalnie więc, jaka była jego siła przebicia? Żadna. Nie widział, więc nie mógł po prostu podejść sam z siebie do Jezusa. Szukał Go, zwracał się do Niego - i wielu, jak czytamy, miało mu tę śmiałość i odwagę za złe. Wnikanie w przyczyny nie ma sensu - może po prostu zazdrościli Bartymeuszowi tej bezpośredniości, z jaką publicznie on, kaleka, wołał do tego cudotwórcy? Ewangelista nie opisał szczegółów, ale można sobie wyobrazić, że nie obyło się tam bez kuksańców, przepychanek - jak to w tłumie. Sam Bartymeusz był jakby na przegranej pozycji, ze swoim kalectwem, nawet w zakresie kwestii tak prostej jak dojścia do Jezusa. Bardzo tego pragnął, chciał zamienić z Nim słowo, prosić o uleczenie - ale potrzebował do tego pomocy osoby trzeciej, która by go poprowadziła, a zamiast tego miał przeciwko sobie wrogość tych, którzy wokół Jezusa się zgromadzili. 

Co Jezusa urzekło w tym bartymeuszowym wołaniu? Zwróć uwagę - on nie prosił o zdrowie. On prosił o litość nad sobą, nad swoim życiem, nad dramatem swojego kalectwa. Synu Dawida, ulituj się nade mną! Głęboka prośba człowieka przekonanego, że Ten, do którego kieruje swoje słowo, ma moc, aby zaradzić jego sytuacji, pomóc mu. 

Zastanawiająca, w ludzkiej przewrotności, jest zmiana, jaka zachodzi w tłumie. Przed chwilą uciszali niewidomego żebraka, pewnie znanego ludziom z widzenia. Teraz, gdy sam Jezus zauważył Bartymeusza i przywoływał go - całkowita odmiana, on sam znalazł się w centrum uwagi, inni poklepują go więc,  pomagają, pewnie nakierowując na Jezusa, wskazując, gdzie znajduje się Pan. Jestem przekonany, że tutaj także nie wszystko było szczere, na pewno była zazdrość innych, którym zabrakło czegoś - odwagi? wiary w proszeniu?- aby wyartykułować swoją prośbę. W tej jednak chwili wszystkie oczy zwracają się na Bartymeusza - w końcu Pan go wzywa. 

Piękny przykład interakcji, tego jak relacja na linii Bóg-człowiek powinna wyglądać. Podstawa - człowiek w tego Boga musi wierzyć. Wtedy proszenie Go ma sens. Wtedy Bóg na prośbę odpowiada, tak jak Jezus zwrócił się do Bartymeusza. Nawiązuje się dialog - człowiek zwraca się ku Bogu, zmierza do Niego, przedstawia swoją prośbę, konkretyzuje ją. Tak to ma działać, i tak to działa. Jeśli nie - to znaczy, że coś w tej relacji nie gra, czegoś brakuje. 

Piękne jest zakończenie tej historii. Znowu - ważne są słowa. Jezus nie mówi idź, oto cię uzdrawiam czy idź, bądź uzdrowiony. Jezus jakby podsumowuje postawę Bartymeusza. W innym miejscu, do setnika,  powie - według twojej wiary niech ci się stanie (Mt 8, 3). Bóg ma moc, Jezus może uzdrawiać, obdarzać łaską. Co dokonuje cudu? Współpraca tej łaski z wiarą człowieka. Albo na odwrót - wiary z łaską, bo łaski Bogu nie brakuje, za to człowiekowi wiary bardzo często, niestety. Idź, twoja wiara cię uzdrowiła. W tym jest rzecz. Aby przyjść do Boga i prosić, będąc zdolnym do przyjęcia Jego łaski. Samo proszenie - nieszczere, bez wiary - psu na budę.

wtorek, 1 marca 2011

Modlitwa obecności

Modlitwa - obecność. (o. Andrzej Madej OMI, Pamiętnik wiejskiego wikarego)
Krótka myśl. Nawet nie zdanie. Zamiast tego myślnika - mógłby być znak równości.

Modlę się, bo wierzę. Skoro wierzę, to staram się przebywać z Tym, w którego wierzę. Skoro wierzę, to wiem, że Bóg sam we własnej osobie, nie pozostawiając w tym samym momencie samym sobie innych, jest w wyjątkowy i indywidualny sposób, tu i teraz, właśnie ze mną. Nigdy nie jestem sam. 

Modlitwa to obecność. Modlitwa to radosna świadomość Jego obecności, ciągłej, permanentnej, podtrzymującej na duchu, towarzyszącej bez względu na okoliczności, sytuację, emocje. 

Jaka jest zatem doskonała modlitwa? Modlitwa obecności właśnie. Modlitwa, która jest ciągłą świadomością Jego obecności, takim świadomym z Nim przebywaniem, cały czas, bez względu na to, co w danej chwili robię, czym się zajmuję. Modlitwa jak oddech - myśli i porywy serca skierowane do Niego, czy odpoczywam, pracuję, uczę się, spędzam czas z bliskimi. Serce i myśli w tym, co robię, zwrócone zawsze do Niego. Stojąc zawsze w świadomości Jego obecności.