Heh... Dziwnie tak.
Z jednej strony - bardzo bliska przyjaciółka teściów, właściwie taka przyszywana ciotka Natuszki mojej, kiedyś mieszkająca na przeciwko ich w bloku, trafiła w zeszłym tygodniu do szpitala. Wszystkich blady strach ogarnął - najprawdopodobniej nowotwór. Właściwie to prawie na pewno. I okazało się - faktycznie. Potem jeszcze doszło - chyba są przerzuty na wiele organów... Osoba ta podłamała się, kolejne badania przyjmowała z rezygnacją, czekając tylko na wyniki i diagnozę jak na wyrok. Jakby nie patrzeć - trafiła do szpitala nie przypadkiem, a z powodu bólów, z którymi sobie nie radziła.
Przyczyna dość prozaiczna - pani ta, mieszkająca w mieście kiedyś, dobrych kilka lat temu wróciła w wiejskie rodzinne strony, by zająć się wymagającymi opieki swoimi, nieżyjącymi już dziś, rodzicami. I tak zajmowała się najpierw do śmierci ojcem, zmarł dość dawno, a potem mamą - w ostatnich latach życia w bardzo zaawansowanym Alzheimerze, niepoznającą nikogo, oderwaną jakby od rzeczywistości, jak dziecko którego z oka nie sposób spuścić, żeby sobie czy komuś innemu krzywdy nie zrobiła... A w międzyczasie niekończące się łożenie finansów na studia obydwojga dzieci (osoby już bliżej 40. niż 30. ...), które co raz studia podejmowały, i jakoś do dzisiaj żadnych nie skończyły, ani jedno ani drugie. W tym wypadku - ewidentnie, niestety, ambicja matki (wykształcona, po studiach technicznych) wzięła górę nad predyspozycjami i możliwościami dzieci, które to dzieci jednocześnie nie umiały? nie chciały? wytłumaczyć jej, że studia nie są dla nich.
W tym wszystkim - osoba ta w ogóle nie miała czasu dla siebie, nie robiąc pewnych dość prozaicznych badań, jakie kobiety robić co jakiś czas powinny. I tak to się skończyło. Teściowie jeździli do niej, na przemian z jej córką (teraz ona obok teściów mieszka z mężem), z obiadkami i wizytą - na marginesie, ci teściowie moi to ludzie naprawdę do rany przyłóż, nikt nie prosił i nie musiał ich prosić o pomoc - sami się zaoferowali i jeżdżą właściwie jak nie codziennie, to co drugi dzień.
Wszyscy siedzieli i czekali jak na wyrok faktycznie - od lekarzy teściowie dowiedzieli się, że podejmą leczenie, o ile nie będzie przerzutów. No i wczoraj - zwycięstwo! Nie ma przerzutów, będzie leczenie, chemioterapia i co tam potrzeba. Od razu osoba ta zmieniła nastawienie, bardziej optymistycznie - jest cel, jest szansa, nowa nadzieja. Jakby nowe życie.
I to jest część pozytywna. Negatywna... Dzisiaj, właściwie przypadkiem, odebrałem smsa ze spóźnionymi życzeniami na naszą rocznicę, przysłanego przez Z. - moją jeszcze koleżankę z liceum, która wspólnie z żonką i ze mną kończyła prawo. Mama Z. - zdecydowana, ale równocześnie przesympatyczna, ciepła i miła osoba - od kilku lat walczyła z nowotworem. Właściwie żyła i walczyła wbrew temu wszystkiemu, co diagnozowali lekarze, przy pierwszej diagnozie sprzed lat pewnie 6 czy 7? dający jej... pół roku. Nie dała się - walczyła. Cieszyła się strasznie, gdy 3 lata temu Z. wychodziła za mąż. Gdy Z. pod koniec studiów urodziła ślicznego synka - jej mama cieszyła się upragnionym wnukiem. Z. od razu po porodzie, w tym samym roku, obroniła magisterkę - mama była dumna. Widać po niej było - zmarniała, schudła, była jakby cieniem osoby, którą kilka razy widziałem w czasach liceum jeszcze.
Dzisiaj Z., poza życzeniami, przepraszała, że tak późno. 21 sierpnia jej mama przegrała walkę z rakiem. Aż się zdziwiłem - tydzień temu taka tragedia, a ona jest w stanie już myśleć o czymś tak przecież w kontekście tego nieistotnym jak rocznica ślubu przyjaciół? Gdy się ostatnio, albo przedostatnio, spotkaliśmy - mówiła i widać było, że ciężko jest, bo medyczne drogi i sposoby nic już mamie nie pomagały, ktoś tam sugerował rodzinie jakiś uzdrawiaczy itp...
Życie bardzo złożone jest. Jak bardzo potrafi zaskakiwać, pozytywnie a czasem negatywnie. Jak bardzo ludzkie życie jest kruche, delikatne - możesz mieć plany, marzenia, i jedna diagnoza... No właśnie. Nawet najgorsza diagnoza może albo zniechęcić i odebrać wolę czegokolwiek, albo jak nic innego zmotywować do walki o wyrwanie śmierci każdego dnia życia. Dwie historie ludzi, którzy pewnie nigdy się nie zetknęli, nie wiedzieli o sobie. Jedna osoba - widmo śmierci, brak nadziei i nagle nowa nadzieja, wola walki, szansa! Druga osoba - walka od lat, jakby życie wbrew wszystkiemu - i jednak śmierć.
Więc dzisiaj modlimy się - o siły i powrót do zdrowia dla cioci żonki z jednej strony, i o niebo dla mamy Z. i siły dla niej samej z drugiej.
Z jednej strony - bardzo bliska przyjaciółka teściów, właściwie taka przyszywana ciotka Natuszki mojej, kiedyś mieszkająca na przeciwko ich w bloku, trafiła w zeszłym tygodniu do szpitala. Wszystkich blady strach ogarnął - najprawdopodobniej nowotwór. Właściwie to prawie na pewno. I okazało się - faktycznie. Potem jeszcze doszło - chyba są przerzuty na wiele organów... Osoba ta podłamała się, kolejne badania przyjmowała z rezygnacją, czekając tylko na wyniki i diagnozę jak na wyrok. Jakby nie patrzeć - trafiła do szpitala nie przypadkiem, a z powodu bólów, z którymi sobie nie radziła.
Przyczyna dość prozaiczna - pani ta, mieszkająca w mieście kiedyś, dobrych kilka lat temu wróciła w wiejskie rodzinne strony, by zająć się wymagającymi opieki swoimi, nieżyjącymi już dziś, rodzicami. I tak zajmowała się najpierw do śmierci ojcem, zmarł dość dawno, a potem mamą - w ostatnich latach życia w bardzo zaawansowanym Alzheimerze, niepoznającą nikogo, oderwaną jakby od rzeczywistości, jak dziecko którego z oka nie sposób spuścić, żeby sobie czy komuś innemu krzywdy nie zrobiła... A w międzyczasie niekończące się łożenie finansów na studia obydwojga dzieci (osoby już bliżej 40. niż 30. ...), które co raz studia podejmowały, i jakoś do dzisiaj żadnych nie skończyły, ani jedno ani drugie. W tym wypadku - ewidentnie, niestety, ambicja matki (wykształcona, po studiach technicznych) wzięła górę nad predyspozycjami i możliwościami dzieci, które to dzieci jednocześnie nie umiały? nie chciały? wytłumaczyć jej, że studia nie są dla nich.
W tym wszystkim - osoba ta w ogóle nie miała czasu dla siebie, nie robiąc pewnych dość prozaicznych badań, jakie kobiety robić co jakiś czas powinny. I tak to się skończyło. Teściowie jeździli do niej, na przemian z jej córką (teraz ona obok teściów mieszka z mężem), z obiadkami i wizytą - na marginesie, ci teściowie moi to ludzie naprawdę do rany przyłóż, nikt nie prosił i nie musiał ich prosić o pomoc - sami się zaoferowali i jeżdżą właściwie jak nie codziennie, to co drugi dzień.
Wszyscy siedzieli i czekali jak na wyrok faktycznie - od lekarzy teściowie dowiedzieli się, że podejmą leczenie, o ile nie będzie przerzutów. No i wczoraj - zwycięstwo! Nie ma przerzutów, będzie leczenie, chemioterapia i co tam potrzeba. Od razu osoba ta zmieniła nastawienie, bardziej optymistycznie - jest cel, jest szansa, nowa nadzieja. Jakby nowe życie.
I to jest część pozytywna. Negatywna... Dzisiaj, właściwie przypadkiem, odebrałem smsa ze spóźnionymi życzeniami na naszą rocznicę, przysłanego przez Z. - moją jeszcze koleżankę z liceum, która wspólnie z żonką i ze mną kończyła prawo. Mama Z. - zdecydowana, ale równocześnie przesympatyczna, ciepła i miła osoba - od kilku lat walczyła z nowotworem. Właściwie żyła i walczyła wbrew temu wszystkiemu, co diagnozowali lekarze, przy pierwszej diagnozie sprzed lat pewnie 6 czy 7? dający jej... pół roku. Nie dała się - walczyła. Cieszyła się strasznie, gdy 3 lata temu Z. wychodziła za mąż. Gdy Z. pod koniec studiów urodziła ślicznego synka - jej mama cieszyła się upragnionym wnukiem. Z. od razu po porodzie, w tym samym roku, obroniła magisterkę - mama była dumna. Widać po niej było - zmarniała, schudła, była jakby cieniem osoby, którą kilka razy widziałem w czasach liceum jeszcze.
Dzisiaj Z., poza życzeniami, przepraszała, że tak późno. 21 sierpnia jej mama przegrała walkę z rakiem. Aż się zdziwiłem - tydzień temu taka tragedia, a ona jest w stanie już myśleć o czymś tak przecież w kontekście tego nieistotnym jak rocznica ślubu przyjaciół? Gdy się ostatnio, albo przedostatnio, spotkaliśmy - mówiła i widać było, że ciężko jest, bo medyczne drogi i sposoby nic już mamie nie pomagały, ktoś tam sugerował rodzinie jakiś uzdrawiaczy itp...
Życie bardzo złożone jest. Jak bardzo potrafi zaskakiwać, pozytywnie a czasem negatywnie. Jak bardzo ludzkie życie jest kruche, delikatne - możesz mieć plany, marzenia, i jedna diagnoza... No właśnie. Nawet najgorsza diagnoza może albo zniechęcić i odebrać wolę czegokolwiek, albo jak nic innego zmotywować do walki o wyrwanie śmierci każdego dnia życia. Dwie historie ludzi, którzy pewnie nigdy się nie zetknęli, nie wiedzieli o sobie. Jedna osoba - widmo śmierci, brak nadziei i nagle nowa nadzieja, wola walki, szansa! Druga osoba - walka od lat, jakby życie wbrew wszystkiemu - i jednak śmierć.
Więc dzisiaj modlimy się - o siły i powrót do zdrowia dla cioci żonki z jednej strony, i o niebo dla mamy Z. i siły dla niej samej z drugiej.
Palabro. Niezbadane są ścieżki Pana. W takich sytuacjach brakuje mi słów, by cokolwiek powiedzieć. Można się tylko modlić i zastanawiać nad sensem naszej wędrówki tu na ziemi. Pozdrawiam Cię z Panem Bogiem. :)
OdpowiedzUsuń+
OdpowiedzUsuńTak... Bóg prowadzi stromymi ścieżkami czasem, tylko sobie wiadomymi. Dlatego z jednej strony tak trudno Mu czasem zaufać, oddać swoje życie kiedy droga wiedzie wprost w przepaść. I uwierzyć, że tak, czy inaczej, On nas przez tę przepaść przeniesie. Bo każde doświadczenie: to dobre i to złe, prowadzi do Niego.
OdpowiedzUsuń