Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

środa, 29 czerwca 2011

Wywracanie łódek na własne życzenie

Gdy wszedł do łodzi, poszli za Nim Jego uczniowie. Nagle zerwała się gwałtowna burza na jeziorze, tak że fale zalewały łódź; On zaś spał. Wtedy przystąpili do Niego i obudzili Go, mówiąc: Panie, ratuj, giniemy! A On im rzekł: Czemu bojaźliwi jesteście, małej wiary? Potem wstał, rozkazał wichrom i jezioru, i nastała głęboka cisza. A ludzie pytali zdumieni: Kimże On jest, że nawet wichry i jezioro są Mu posłuszne? (Mt 8,23-27)
W tym tekście uderza kilka rzeczy.

To, co dobre - uczniowie idą za Jezusem, i nie zastanawiają się nad konsekwencjami. Wielu z nich było rybakami, na pewno umieli przewidzieć burzę, zauważyć na niebie i w powietrzu jej symptomy. To ta dobra część obrazka ewangelicznego, pozytywna. Człowiek nigdy nie zginie, jeśli zawierzy Bogu i podąża po Jego śladach. Gubimy się, giniemy na różne sposoby i niszczymy siebie wtedy, gdy Bogu pokazujemy... plecy i idziemy swoją drogą. Bo najczęściej niestety okazuje się, że nie jest to droga dobra, choć wąska, a droga łatwa, ładna, zachęcająca - choć prowadząca zupełnie gdzie indziej niż byśmy się chcieli znaleźć. 

Jest także to, co mniej właściwe, co dowodzi ludzkiej słabości. Ta bardziej nasza, ludzka natura. Zaczyna się burza, i ci sami rybacy po prostu truchleją, boją się, przewidując najgorsze - utonięcie. Nikt nie zwraca uwagi na postawę Jezusa - po prostu śpi. Nie widzi problemu, przechodzi nad nim do porządku dziennego. Tak? Chyba jednak nie. Po prostu wie, że dla Niego to nie jest problem. Ludzie nie mogą znieść tego stoickiego spokoju, więc Go budzą. Sytuacja wydaje się dość dziwna - oni, rzekomo wierzący w Niego jako Pana i Boga, w Jego obecności panicznie się boją i proszą o uchronienie przed śmiercią. Mimo, że wszyscy razem - On i oni - są w tej samej łódce, na środku tego samego jeziora, w tej samej burzy. 

Czemu bojaźliwi jesteście, małej wiary? To pytanie także do mnie. Strach bez Boga, obawy człowieka który Boga odtrącił - ok, zrozumiałe. Ale strach człowieka, który to - jak tamci - dosłownie siedzi z Bogiem w jednej łodzi, czy - jak wierzący także dzisiaj - z Bogiem stara się iść przez życie, wsłuchując się w Jego głos, kierując się wartościami, jakich ten Bóg nauczał? Na taki strach nie ma miejsca. On po prostu nie ma sensu. Z Bogiem żadna burza ani żaden sztorm nie są straszne. 

To my sami jesteśmy mistrzami w wywracaniu łódek swojego życia. I najczęściej nie ma co próbować zrzucić winę - a to na pogodę, a to na niekorzystny zbieg okoliczności, itp. To tak, jak podczas kursu na patent żeglarski - ćwiczy się także wypłynięcie łódką, kontrolowany przewrot, a potem postawienie z powrotem łodzi. Dobry żeglarz musi to umieć. A każdy człowiek - dobry czy zły, wierzący czy nie - powinien wiedzieć, że Bóg jeszcze nigdy nie odmówił komukolwiek pomocy, gdy jego łódka - pierwszy, drugi, dziesiąty - raz z rzędu się wywaliła. Albo gdy człowiekowi taka wywrotka groziła. Trzeba tylko wyciągnąć rękę i uwierzyć, że On jest rozwiązaniem.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Twórcze tracenie

Jezus powiedział do apostołów: Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. Kto was przyjmuje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał. Kto przyjmuje proroka, jako proroka, nagrodę proroka otrzyma. Kto przyjmuje sprawiedliwego, jako sprawiedliwego, nagrodę sprawiedliwego otrzyma. Kto poda kubek świeżej wody do picia jednemu z tych najmniejszych, dlatego że jest uczniem, zaprawdę powiadam wam, nie utraci swojej nagrody. (Mt 10,37-42)
Dziwne te słowa. Wymagające. No tak, znowu. Tak, znowu. Boimy się, gdy ktoś od nas zbyt wiele - albo w ogóle cokolwiek - wymaga. Faktycznie, często słowa Jezusa mają drugie dno - czy jednak nie jest tak, że zbyt łatwo sięgamy po nie, szukamy go? Bezpieczna przenośnia, asekuracja, coś co pozwoli się usprawiedliwić. 

Jedno trzeba powiedzieć jasno - Jezus nigdy nie wzywa do czegoś, co ma zniszczyć (chyba że zło, grzechy, słabości), ale do twórczego działania. Tak jest i w tym przypadku. Jeśli człowiek zatrzyma się tylko na miłości drugiej osoby - małżonka, dziecka, rodzica - to łatwo może wytłumaczyć przed swoim sumieniem, a później tłumaczyć przed Bogiem, że właściwie ta miłość do Niego nie jest potrzebna. Tylko jak to ma być wszystko spójne, gdy w innym miejscu jest napisane, że miłość Boga jest wzorem każdej miłości? (na marginesie - pięknie o tym słyszeliśmy na ślubie szwagierki - dzięki za modlitwę - w jednej z prefacji na msze z udzieleniem sakramentu małżeństwa) 

Pan Bóg dał nam tyle, ile dał, takie spektrum sił i możliwości, abyśmy je wykorzystywali w sposób twórczy, a nie marnowali. Co więcej - to twórcze wykorzystanie to nic innego, jak właśnie... tracenie z powodu Jezusa. Tak jak miłość - mnoży się przez dzielenie - tak i my mamy rozdawać to, co dobre, co piękne i wartościowe, aby tym samym ubogacać nie tylko siebie, ale i innych. Szkoda czasu na marazm, bylejakość, tkwienie w miejscu. Jak to mówią - zdolności nie wykorzystywane zanikają. Z talentami też tak bywa - a każdy z nas ma ich sporo, czy to widzi, czy nie. Bóg po prostu wzywa nas do odwagi podjęcia ryzyka zrobienia czegoś, co może się wydawać niezrozumiałe, dziwne albo nawet bezsensowne.

Mamy kochać i rodziców, rodzeństwo, małżonka, dzieci. Tu nie ma żadnej sprzeczności. Bóg zwraca uwagę na kolejność, na hierarchię. Kochasz sensownie i naprawdę pięknie - gdy ta miłość do człowieka czerpie i pochodzi z miłości Boga do ciebie. Wtedy można mówić o miłości, a nie o zakochaniu czy zauroczeniu jakimś (nie są złe - są etapami, które człowiek przechodzi na drodze do miłości; i dramatem, kiedy ktoś myli je z miłością, i pod ich wpływem zawiera małżeństwo). Jesteśmy i mamy być godni Boga, gdy pamiętamy o Nim także - a może przede wszystkim - w kontekście naszej miłości do drugiego człowieka. 

Życie tracimy bardzo często - nie dosłownie, ale prawie. Nieświadomie - używki, uzależnienia, błędne decyzje, zapalczywość, upór, głupota. Bardziej świadomie - gdy ten cały brud, syf i rozpacz nas dopadają, gdy uświadamiamy sobie, w jakim bagienku tkwimy, gdy przytłacza ilość bezsensownych decyzji, krzywdzących wypowiedzianych słów i nieprzemyślanych gestów. Wtedy nie wolno się poddać - choć to najprostsze wyjście. Można się obrazić - na świat, ludzi, Boga jako głównego winowajcę wszelkiego zła :) - zabrać zabawki i sobie pójść. Można się zaprzeć, spróbować nie wszystko stracić pod Bożą kontrolą, i podjąć ryzyko wprowadzenia zmian. Bardzo łatwo obrazuje to sytuacja spółki, której grozi bankructwo - można ją rozłożyć zupełnie, można podjąć postępowanie naprawcze i wyjść na prostą. 

To nie jest tak, że Bóg tu coś zawinił. No może tyle, że nie chce ze mnie rezygnować, mimo kolejnych głupot z mojej strony. Tak to wygląda właśnie. To jest jedyna Boża wina. O ile by miał mniej roboty, gdyby postawił kreskę na tych, którzy z uporem maniaka wracają do grzechu... czyli praktycznie wszystkich, a na pewno większości. On tylko czasem zasadzi kopa, kiedy sami staczamy się po równi pochyłej. Po co? Bo bez niego byśmy się zakopali być może po uszy - a tak, kop pomaga otrzeźwieć, spojrzeć sensowniej na całość. I podjąć tę trudną decyzję - walczę, straciłem wiele, ale mam siłę i dwie ręce, dam radę.

Są tacy, którzy tracą życie z powodu Boga - nie ominie ich nagroda. Tak, to jest pewnego rodzaju wyrachowanie - ale w tym jednym wypadku, Bożej kalkulacji, człowiek się nie przejedzie i nie zawiedzie. Kiedy kombinujemy po ludzku - zamiast zyskiwać, tracimy; życie też. Dlatego Bóg przed tym przestrzega. Można zapytać - ale skoro kombinowanie jest złe, to czemu kombinowanie po Bożemu jest w porządku? A no temu, że to kombinowanie de facto przestaje być kombinowaniem, a staje się twórczym przewartościowywaniem, porządkowaniem człowieka. Może i na początku są jakieś kalkulacje, partykularne interesy i chęć zysku - ale na końcu, gdy w tym wszystkim jest Bóg, okazuje się, że to On sam we mnie posprzątał. I, choć moje kalkulacje w łeb wzięły, wyszedłem na tym tak, że lepiej nie mogłem. Z Bogiem nigdy nie stracisz.

piątek, 24 czerwca 2011

Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo...

Gdy Jezus wszedł do Kafarnaum, zwrócił się do Niego setnik i prosił Go, mówiąc: Panie, sługa mój leży w domu sparaliżowany i bardzo cierpi. Rzekł mu Jezus: Przyjdę i uzdrowię go. Lecz setnik odpowiedział: Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój, ale powiedz tylko słowo, a mój sługa odzyska zdrowie. Bo i ja, choć podlegam władzy, mam pod sobą żołnierzy. Mówię temu: Idź! - a idzie; drugiemu: Chodź tu! - a przychodzi; a słudze: Zrób to! - a robi. Gdy Jezus to usłyszał, zdziwił się i rzekł do tych, którzy szli za Nim: Zaprawdę powiadam wam: U nikogo w Izraelu nie znalazłem tak wielkiej wiary. Lecz powiadam wam: Wielu przyjdzie ze Wschodu i Zachodu i zasiądą do stołu z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem w królestwie niebieskim. A synowie królestwa zostaną wyrzuceni na zewnątrz - w ciemność; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów. Do setnika zaś Jezus rzekł: Idź, niech ci się stanie, jak uwierzyłeś. I o tej godzinie jego sługa odzyskał zdrowie. Gdy Jezus przyszedł do domu Piotra, ujrzał jego teściową, leżącą w gorączce. Ujął ją za rękę, a gorączka ją opuściła. Wstała i usługiwała Mu. Z nastaniem wieczora przyprowadzono Mu wielu opętanych. On słowem wypędził złe duchy i wszystkich chorych uzdrowił. Tak oto spełniło się słowo proroka Izajasza: On wziął na siebie nasze słabości i nosił nasze choroby. (Mt 8,5-17)
O czym są te słowa, ten tekst? O wierze. Tej prawdziwej. Może to zabrzmi (za) mocno, ale uważam, że to żadna sztuka uwierzyć w sytuacji, gdy coś się dokonuje na twoich oczach. O, na przykład taki mój jeden z ulubionych obrazków, przykład przerostu formy nad treścią, gdy w Ogrodzie Oliwnym Piotr ucina ucho żołnierzowi Malchusowi. Jezus piętnuje zapalczywość Kefasa, podchodzi do rannego - i nagle jego ucho jest zdrowe. I weź tu, człowieku, nie uwierz Temu, kto coś takiego dokonał. To nie było by już nawet niedowiarstwo, ale głupi upór. Widzisz, nie potrafisz tego wytłumaczyć po ludzku - więc?

Ten z kolei obrazek dzisiejszy, a właściwie jutrzejszy, jest o tyle piękny, że to jeden z nieewielu przypadku, dowodów na to, że w Jezusa wierzyli nie tylko ci malutcy, ubodzy, uciemiężeni, ale także, nazwijmy to, władza. Co więcej - ten tutaj był dobrym człowiekiem. Z kontekstu można wywnioskować, że nie był dla niego problemem sam tylko fakt tego, że sługa chory = bezużyteczny, generuje koszty a nie ma z niego pożytku. Gdy przyszedł prosić o pomoc, nie tylko opisał dolegliwość, ale w pewnym sensie użalił się nad chorym - bardzo cierpi. Troszczył się o niego, chciał mu pomóc, choć pewnie znane medykamenty nie zdziałały wiele. 

Postąpił bardziej niż słusznie. Jak to się mówi, jak trwoga to do Boga - ludzie zwracają się do Pana zwykle w sytuacjach ewidentnie podbramkowych, pomimo tego, że w codzienności potrafią Go ignorować całymi latami, udawać że Go nie ma, lekceważyć przykazania. Co dziwniejsze - nawet gdy modlitwa wydaje się być ostatnią deską ratunku, ludzie potrafią zamiast uklęknąć, zgiąć kark i prosić, po prostu Bogu... złorzeczyć. Że niby winien temu dramatowi, który ich dotyka. Setnik we właściwym momencie przyszedł do Tego, który pewnie jako jedyny mógł naprawdę zaradzić problemowi sługi. 

Nie ma znaczenia, skąd wiedział o Jezusie. Wierzył, że to właśnie On mu pomoże. Wiedział o tym, czuł to w sercu. Co więcej, był tak pewny Jego mocy, że nie chciał Pana fatygować, aby szedł z nim do chorego. Świadomy własnej władzy nad powierzonymi mu żołnierzami, zdawał sobie sprawę z tego, o ile więcej może człowiek, przed którym stanął. Sam Jezus zaproponował, że pójdzie i uzdrowi - setnik jednak odmówił. Wierzył tak, że wystarczyło tylko słowo, znak władzy Jezusa i woli wykorzystania jej w tym konkretnym wypadku, w ten konkretny sposób - żeby uleczyć sparaliżowanego. Tutaj żadne gesty nie były potrzebne. 

Ta wypowiedź następna, słowa uznania dla wiary setnika, to też gorzka prawda o Narodzie Wybranym. Narodzie, który idąc właściwą drogą, nie odkrył, nie zauważył na niej Tego, na kogo naprawdę czekał i którego poszukiwał. Wiara jest darem, na który żaden naród, grupa etniczna czy jakakolwiek zamknięta wspólnota nie ma wyłączności. Bóg przychodzi do każdego, jeśli tylko ta osoba pragnie Go przyjąć. Uprzedzenia i obiekcje to nasza, ludzka, domena.

Nawiązując do wczorajszego Bożego Ciała - nie jesteś godzien? To masz konfesjonał w każdym kościele. Słaba wymówka, właściwie to żadna, żeby odmówić Bogu zapraszającego do stołu Eucharystii. U setnika to była skromność - u nas najczęściej po prostu wykręt. Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo... Panie, uczyń mnie godnym. Bo chcę przyjść. Bo tego potrzebuję.

Prośba mała - jutro szwagierka wychodzi za mąż. Na pewno będzie wdzięczna za modlitwę.

środa, 22 czerwca 2011

Kroki na piasku za Chlebem Życia

Jezus powiedział do Żydów: Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który Ja dam, jest moje ciało za życie świata. Sprzeczali się więc między sobą Żydzi mówiąc: Jak On może nam dać /swoje/ ciało do spożycia? Rzekł do nich Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie. Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym. Ciało moje jest prawdziwym pokarmem, a Krew moja jest prawdziwym napojem. Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim. Jak Mnie posłał żyjący Ojciec, a Ja żyję przez Ojca, tak i ten, kto Mnie spożywa, będzie żył przeze Mnie. To jest chleb, który z nieba zstąpił - nie jest on taki jak ten, który jedli wasi przodkowie, a poumierali. Kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. (J 6,51-58)
W takim dniu, jak ten - w uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Pańskiej - warto zwrócić uwagę na pierwsze z czytań, ze ST. To słowa napomnienia, jakie Mojżesz kieruje do Narodu Wybranego, aby nie zapomniał on o wędrówce i drodze, jaką Bóg przeprowadził ich z Egiptu do Ziemi Obiecanej. Tak po prawdzie, gdy spojrzeć na mapę - generalnie nawet przy marszu pieszo, mogli ją przebyć w pewnie 3-4 miesiące, wzdłuż morza, mając pod dostatkiem wody i pokarmu. Wędrowali jednak bite 40 lat. Dlaczego? Taki był Boży zamysł. 

Nie żadne widzimisię. Taką drogę musiało przejść serce każdego z Izraelitów - wyjść na pustynię, pozbyć się wszystkiego, co sztuczne i udawane, zmierzyć się z trudnościami, walczyć o przetrwanie, stawi czoło niebezpieczeństwom. Do obiecanego kraju prowadzi droga pełna wybojów, utrudnień i zagrożeń. Aby rozpoznać wielkie i naprawdę ważne wartości, trzeba przebyć trudną drogę, która człowieka ogołaca z wszelkich masek, strojów i póz, aż w końcu stajemy się prawdziwi i autentyczni. Dopiero wtedy możemy rozmawiać z Bogiem. Przed Nim nie ma sensu udawanie - On widzi wszystko i wszystkich takimi, jacy są. Wszystkie problemy tych, którzy przed Bogiem grają polegają na braku szczerości i autentyczności właśnie - bo jak miałby wyglądać dialog, jakikolwiek, gdy jedna ze stron jest szczera, a druga udaje?

My dzisiaj też wędrujemy, i to czasem nawet dłużej niż tamci Izraelici. Niektórzy potrzebują całego życia, aby odnaleźć się w relacji z Bogiem, zrozumieć co jest ważne i warte poświęcenia czasu i sił. A nawet, gdy nie próbujemy grać, wodzić Boga za nos i kombinować, to coś w tym naszym codziennym wędrowaniu z pustyni jest. Jedno na pewno - nie jesteśmy w tej wędrówce pozostawieni samym sobie. Pan jest tuż obok; kiedy się dobrze przyjrzeć - widać na piasku Jego kroki (jak mówi pewna opowieść - gdy człowiek widzi za sobą tylko jedne ślady stóp, to nie znaczy, że idzie sam, ale że opadł już tak z sił, że to Bóg go niesie na ramionach, i to Jego ślady widać). Czym jest ta pustynia? Czasami to uzależnienie, nieczułość, egoizm, brak szczerości, zdrada małżeńska, przestępstwo. Ilu ludzi - tyle pustyń. Dowcip i sztuka polegają na tym, że z pustyni można wyjść cało tylko ryzykując i zawierzając Bogu. Z Nim wyjście jest bliżej niż dalej.

Ile już lat tak wędrujesz po pustyni swojego życia za tym Chlebem żywym, który zstąpił z nieba? A może tak naprawdę to tylko wolę tej wędrówki deklarujesz, a idziesz będąc sam sobie panem i tylko sobie znanymi ścieżkami? Ale to w ogóle nie ma sensu. Niewiele jest fragmentów, gdzie Jezus tak dobitnie i jednoznacznie się wypowiada - tylko tak, a nie inaczej. Kto spożywa TEN chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który JA dam, jest moje ciało za życie świata. Bierzcie i jedzcie, TO jest Ciało moje Żaden inny pokarm, żaden innych chleb, choćby najpiękniej wyglądał i kusząco pachniał. Ten chleb, który staje się Ciałem na ołtarzu. 

Tu nie ma miejsca i czasu na zastanawianie się - a jak to możliwe? Tak, po ludzku to niemożliwe. Ale od 2000 lat dokonuje się w tylu tysiącach czy milionach świątyń, codziennie, o każdej porze dnia. Ludzie przychodzą i karmią się, aby mieć życie w sobie - nie tylko tutaj, namacalnie, po ludzku, ale mieć w sobie życie, które wraz z ludzkim życiem się nie skończy; życie, które raz rozpoczęte, zaistniałe w czasie, nie ma końca. To jest ta obietnica. Obietnica Jezusowego Ciała i Jego Krwi. Bóg, który trwa na ołtarzach świata, aby mógł umacniać serca ludzkie do ciągłej walki z pustynią. 

Niektórzy mówią, że kolęda - wizyta duszpasterska - to jedyna w ciągu roku okazja, aby większość rodzin zgromadziła się na wspólnej modlitwie. Przykre, ale chyba coraz częściej prawdziwe. A dzisiaj, Boże Ciało, to pewnie jedyny dzień i jedyna okazja w roku, aby swoją wiarę w Jezusa Eucharystycznego, tę największą tajemnicę naszej wiary, wyznać naprawdę otwarcie. Oczywiście, mam nadzieję, że ją wyznajemy co tydzień podczas niedzielnej Eucharystii (niektórzy pewnie częściej), gromadząc się w kościołach. Dzisiaj Jezus we własnej Osobie, pod postacią Chleba, wychodzi na ulice miast i wsi do ludzi, którzy sami nie chcą przyjść do Niego. Trudno o piękniejsze świadectwo i wyznanie wiary, niż po prostu pójście właśnie za Nim. 

Z Nim i tylko z Nim pustynia naszego życia pięknieje, staje się mniej uciążliwa. A może takie spotkanie - przychodzący Pan i ja - to wreszcie początek drogi w dobrym kierunku, kroczenia tam, dokąd chciałbym bardzo dojść, ale nigdy nie wiedziałem, jak się za to zabrać? Chleb Życia wychodzi na ulice właśnie dla ciebie.

wtorek, 21 czerwca 2011

Z ludzi wzięci, dla ludzi posłani

Pan Bóg ciekawie prowadzi po swoich drogach. Wczoraj, zupełnie przypadkiem, wpadłem w rodzinnej parafii na mszę wieczorną. Ot, załatwiałem pewną sprawę nieopodal, i - na dobieg - ale zdążyłem, rzutem na taśmę. Z uwagi na ilość zajęć dawno już nie miałem okazji być na Mszy w tygodniu - tym lepiej.

Patrzę - pełno księży. Co się okazało? Rocznica - dość komiczna liczba - święceń, no i się prawie cały rocznik zjechał (2 za granicą - jeden misjonarz, jeden ekskardynowany do diecezji niemieckiej). Mieszanka dość ciekawa. Najmłodszy prałat w diecezji, specjalista od walki z sektami, ojciec duchowny seminarium, duszpasterze młodzieży, hokeiści i kajakarze. Co ciekawe - jeden z nich, do tego parafianin nasz, świętujący tego dnia 50 urodziny (powiedzmy, mocno spóźnione powołanie). 

Ostatni powiedział bardzo fajne kazanie. Mówił o kapłaństwie, o wdzięczności za ten dar. Powiedział wprost, że rozumie, że ludzie czasami krzywo patrzą na księży, bo niektórzy z nich nie dają dobrego przykładu. Opowiadał o swoim dziecięcym zauroczeniu kapłanami - tym, że uważał ich za takich świętych, prawie nadludzi. A przecież kapłani to ludzi - z ludzi wzięci, dla ludzi posłani. Zwykli, słabi, grzeszni, upadający. Normalni, aż do bólu. Nie jacyś supermeni, z których święcenia zrobiły herosów. Ludzie, którzy dość wyjątkową drogą idą - jak my - ku Królestwu Bożemu, tylko że mają nieco inną rolę. Co ważne, nie tylko rola ta sprowadza się do nauczania - bo wiele znaczy sam przykład życia, być może nawet więcej niż słowa. 

Padły bardzo mądre słowa - że ludzie mają takich kapłanów, jak się o nich modlą. Bóg słucha - ale trzeba go poprosić. A że się często nie modlą - to jest, jak jest. Co ważne - kapłani nie są gdzieś oderwani od rzeczywistości, wiszący pomiędzy niebem a ziemią. Kościół to wspólnota i kapłaństwo sprowadza się do bycia w tej wspólnocie, stanowienia jej razem z wiernymi. Ujął to tak - jak ksiądz byłby sam, to co by robił? Sam do siebie gadał? Sam siebie spowiadał? No nie. To by było bez sensu. 

Czerwiec to czas, gdy Kościół w swoich diecezjach wzbogaca się o nowych diakonów i prezbiterów, którzy przyjmują święcenia. Warto szczególnie w tym czasie pamiętać o nich - tych nowych, i tych już od wielu lat wśród nas pracujących. Aby Bóg darzył ich zdrowiem, siłami, swoim światłem i radością z posługiwania. Aby owocnie przybliżali Boga ludziom i prowadzili ludzi do Boga.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Odrębność, która nie oddala - a łączy

Jezus powiedział do Nikodema: Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony. Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu; a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w imię Jednorodzonego Syna Bożego. (J 3,16-18)
Ktoś pięknie powiedział - Trójca Święta to takie równanie, które nijak się ma do zasad matematycznych - bo 1 + 1 + 1 = ... 1. Bóg w trzech Osobach pozostaje wciąż Jednym, jedynym i tym samym Bogiem. Coś tajemniczego i niezgłębionego, a zarazem w głębi serca bliskiego. Odrębność osób, która nie oddala ich od siebie; bliskość, która szanuje różnice; miłość doskonała – taki jest Bóg w niepojętej wieczności. Bóg w trzech Osobach. Miłujący Ojciec, który posyła Syna dla zbawienia świata, a potem - za Nim - Ducha Świętego, który ma rozbudzić wiarę w to życie wieczne, wysłużone na krzyżu przez Syna.

Tak samo jest z człowiekiem - jak Trójca Święta między sobą współpracuje w tym samym dziele, tak samo człowiek musi zacząć współpracować z Bogiem, aby jego życie nabrało sensu. My nic nie możemy - poza tym, że możemy uwierzyć. To jest to, co możemy dać od siebie, ten nasz wkład, który jest konieczny. Bóg wskazuje kierunek, a ja mam po prostu w tym kierunku pójść. Tylko tyle? Niby tak. Więc czemu tak wiele osób zawsze postępuje inaczej, rzekomo idąc pod prąd? Prawdziwe pójście pod prąd to właśnie chrześcijaństwo - bo nie po to, żeby komuś coś pokazać, wylansować siebie, ale po to, aby nie bacząc na idiotyzmy i pokusy świata, nie stracić punktu odniesienia i się nie pogubić. 

Może ktoś powie, że się powtarzam - trudno - ale tu największa rola należy do Bożego Duszka. On teraz działa. Nie ma wiary bez Niego - i tylko z Nim można naprawdę szczerze wyznać wiarę, ponieważ do Jezusa zawsze On prowadzi, nawet gdy ten, którego prowadzą, nie zdaje sobie z tego sprawy. Można to nazwać przeczuciem, instynktem, szóstym (czy którymś tam...) zmysłem - jak kto woli. To Jego powiew, Jego tchnienie. Tego najbardziej aktywnego, choć może często pomijanego (Ojciec - mądry starzec; Syn - pełen werwy młodzieniec; a Duch? gołąbek...) z Trójcy Świętej. My tego nie doceniamy, że Bóg jest tak blisko, i do tego w trzech Osobach. Naród Wybrany, wydaje mi się, był w gorszej sytuacji. Dla niego dowodem na obecność i opiekę Boga były 2 kamienne tablice z 10 przykazaniami. Bóg konkretny tak, że bardziej się nie da.

Zastanawiałem się kiedyś, dlaczego akurat ten fragment Ewangelii czytany jest w uroczystość Trójcy Przenajświętszej. Chyba innej odpowiedzi nie ma - Bóg znowu chce pokazać, jaki by nie był, jedna czy trzy Osoby, że Jego definicja sprowadza się do miłości. Aby miłować, kochać - trzeba mieć drugą osobę. Bóg stworzył ludzi, bo chciał się podzielić miłością, jaką ma w sobie. To jest wzór dla nas - bo tak samo my mamy siebie nawzajem kochać. Nie aby zginąć - ale by żyć. Nie, aby zostać potępionym - ale by osiągnąć zbawienie. W Bogu, który jak na obrazie Rublowa, siedzi w swoich trzech Osobach przy stole - zgadnij, dla kogo jest to wolne miejsce?

piątek, 17 czerwca 2011

Ecce homo - uganianie się za człowiekiem, nie kasą

Jezus powiedział do swoich uczniów: Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza niszczą i gdzie złodzieje włamują się i kradną. Gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną. Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje. Światłem ciała jest oko. Jeśli więc twoje oko jest zdrowe, całe twoje ciało będzie w świetle. Lecz jeśli twoje oko jest chore, całe twoje ciało będzie w ciemności. Jeśli więc światło, które jest w tobie, jest ciemnością, jakże wielka to ciemność! (Mt 6,19-23)
Czyli - Jezus wprost powiedział, że bez sensu jest to, czemu niektórzy, a wręcz, o zgrozo, większość oddaje się przez praktycznie całe życie, dopóki starczy im sił. Zbieractwu, gromadzeniu, kolekcjonowaniu. Szkoda, że nie tego, co trzeba. Bo my lubimy kasę, dobra przeliczalne na pieniądz, kontakty mogące w przyszłości zaowocować intratnymi posadami czy kontraktami, okazjami biznesowymi. Zaniedbując sfery dalece ważniejsze - rodzinę, kochanych ludzi, przyjaciół - poświęcamy czasami wszystko dla tych materialnych pobudek, czasami podpierając to niekiedy i usprawiedliwiając w stylu Przecież ja tego nie robię dla siebie, tylko dla rodziny, małżonka, dzieci. Aha.

Przyjmijmy, że to jest spójne (choć najczęściej nie jest). Tylko po co? Jezus mówi wprost - nie róbcie tego, nie zajmujcie się tym, nie traćcie na to czasu! Potrafimy i chcemy się wsłuchiwać w głos Boga, gdy wszystko się wali i grunt się nam pali pod nogami - a takie mniej wygodne zalecenia, w tym wypadku wprost zakazy, omijamy szerokim łukiem. No jak tak, bez ciułania, zbierania, żeby nade wszystko mieć, zapominając o być?

Bóg nigdy nikomu nie miał za złe, że troszczył się - dla siebie, rodziny, dzieci - o to, co faktycznie potrzebne, podstawowe, konieczne, o środki do życia. W sensownej skali. Skoro masz rodzinę, dzieci na utrzymaniu - zrozumiałe, że musisz im pewne minimum zapewnić, to jest obowiązek. Chodzi o to, aby z realizacji tego obowiązku nie robić jedynego celu w życiu poprzez przesadne akcentowanie potrzeby posiadania i zwiększania stanu tego posiadania. Można zrobić bardzo wiele, można wielu ludziom pomóc, nawet nie mając zbyt wielu środków. 

Idealny przykład - patron dnia dzisiejszego, Adam Chmielowski, którego świat i Polska poznały bardziej jako św. Brata Alberta. Tak, założyciela męskich i żeńskich zgromadzeń albertynów (polecam - piękne klasztorki w polskich Tatrach - warto zobaczyć). Artystę, inwalidę wojennego, człowieka czynu, który miał przed sobą bardzo przyzwoitą i obiecującą przyszłość, mimo kalectwa - zapowiadał się jako bardzo zdolny malarz. Rzucił to wszystko i po krótkim epizodzie w jezuickim nowicjacie, założył ogrzewalnię dla ubogich i bezdomnych w Krakowie. Co było jego szczególnym charyzmatem? Dar widzenia w drugim - nawet najbardziej sponiewieranym człowieku - oblicza cierpiącego Chrystusa. 

Ecce homo, oto człowiek - tu i teraz. Oto Człowiek, który z drzewa krzyża, cierpiący, a jednak z nieskończoną miłością patrzył na świat, marząc pewnie o tym, abyśmy choć trochę tej Jego miłości potrafili dzielić między sobą, darzyć nią siebie nawzajem. To dzieło podejmował przed przeszło 100 lat św. brat Albert. I to dzieło dzisiaj pozostaje aktualne, czeka na ludzi, którzy je podejmą. Zamiast gonić za kasą - zaczną uganiać się za potrzebującymi wokół siebie, więcej dając niż biorąc, dzieląc się tym, co posiadają. Którzy ciemność choćby niektórych cierpiących oświecą światłem Chrystusa zmartwychwstałego, działającego przez ich ręce.

środa, 15 czerwca 2011

Warto znaleźć swoją izdebkę

Jezu powiedział do swoich uczniów: Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli; inaczej nie będziecie mieli nagrody u Ojca waszego, który jest w niebie. Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Gdy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy. Oni lubią w synagogach i na rogach ulic wystawać i modlić się, żeby się ludziom pokazać. Zaprawdę, powiadam wam: otrzymali już swoją nagrodę. Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Kiedy pościcie, nie bądźcie posępni jak obłudnicy. Przybierają oni wygląd ponury, aby pokazać ludziom, że poszczą. Zaprawdę, powiadam wam: już odebrali swoją nagrodę. Ty zaś, gdy pościsz, namaść sobie głowę i umyj twarz, aby nie ludziom pokazać, że pościsz, ale Ojcu twemu, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. (Mt 6,1-6.16-18) 
Tacy już chyba jesteśmy, że lubimy być zauważani, podziwiani, w centrum, karmiąc swoją pychę. Z czego to wynika? A bo ja wiem... Początków ludzkiej pychy i megalomanii chyba należało by szukać już Edenie, w tym pierwszym ogrodzie, gdzie nasi protoplaści Adam i Ewa z boskiego nadania urzędowali. Bo czym innym było to, że dali się zwieźć Złemu? Najpierw ona połakomiła się na jabłko z zakazanego drzewa (ciekawe, czy nazwa drzewo poznania dobra i zła ma jakąś historię, czy tak się po prostu przyjęło? w każdym razie - pasuje), potem on wziął je z jej ręki i też zjadł. Dlaczego? Bo wąż obiecał, że będą jak Bóg. Źle im było? Nie. Brakowało im czegoś? Nie. Ale perspektywa, złudna obietnica. Wystarczyło.

Modlitwa, jałmużna, prośba. Dwie pierwsze, można powiedzieć, pewnie szeregowy katolik skojarzy gdzieś tam mgliście z Wielkim Postem. No tak, bo pewnie dzisiaj najczęściej wtedy się o nich pamięta, starając się jakoś uczynić zadość tej pięknej praktyce wsparcia, a do modlitwy przykładać się jakby bardziej. Tylko że na Wielkim Poście ani jałmużna, ani tym bardziej modlitwa - nie bez powodu nazywana oddechem życia kończyć się nie może. A że w praktyce tak bywa... Potrzebujący ciągle są wokół - fakt, sporo naciągaczy - a i intencji modlitewnych bez liku. Jak wiele człowiek mógłby u Boga wyprosić, gdyby raz dziennie poświęcił Mu chwilę i pogadał z Nim! Nie chodzi o recytowanie formułek - modlitwa liturgiczna to jedno, ale modlitwa prywatna, jak sama nazwa wskazuje, ma być bardziej osobista, nawet gdy miała by być wykłócaniem się z Panem. Byle szczerze, uczciwie, z potrzeby serca.

Z jałmużną to jeszcze jest trudniej. Czemu? Bo nie chodzi o danie dla samego dania. To ma być świadoma i dobrowolna rezygnacja, odmówienie sobie czegoś, i przekazanie środków na zbożny cel. Są instytucje charytatywne - Caritas, stowarzyszenia, fundacje - ale pewnie każdy, gdyby się postarał, znajdzie we własnej okolicy, środowisku potrzebujących, może niezbyt się w oczy rzucających, nie afiszujących się ze swoim ubóstwem (bo im wstyd - najczęściej takie osoby są niewidoczne), którym sam na własną rękę, i przede wszystkim w formie długofalowego działania, a nie pojedynczego zrywu mógłby pomóc. Bo rzucenie jak ochłap nawet wielkiej dla jednego, zaś dla dającego być może małej sumy - to nie jałmużna, jeśli ma to być tylko uspokojenie wyrzutów sumienia. To ma być gest serca i coś, co spowoduje, że człowiek sam sobie czegoś odmówi. Dla jednego - jak tej ewangelicznej ubogiej wdowy - taką jałmużną było by, w przeliczeniu na nasze dzisiaj, ofiarowanie 5 zł. Dla innego - darowanie 1000 zł na noclegownię dla bezdomnych, albo rezygnacja z zakupu jakiegoś gadżetu/kolejnego ciucha/pary butów. 

Pomysłów jest bardzo wiele - jeśli tylko się zechce pomóc. Z tym właśnie jest największy problem. Statystyki wyliczają, że milionerów jest wokół nas coraz więcej - gdyby tylko zechcieli, pewnie ze swoich środków mogli by zaradzić nie tyle wszystkim, co naprawdę wielu potrzebom tych najmniejszych, mających najmniej. Zresztą, nie trzeba być milionerem, aby skutecznie pomagać, czasami wręcz ofiarowując swoje życie, spalając się dla bliźnich. Przykład świętości uznanej przez Kościół - bł. Albert Chmielowski, m. Teresa z Kalkuty. Bardziej nam współczesny, z polskiego podwórka - s. Małgorzata Chmielewska i jej Fundacja Chleb Życia. Owszem, nie każdy jest powołany do tego, żeby rzucić wszystko i zajmować się ubogimi - człowiek z rodziną wręcz nie może tego zrobić, bo było by nieodpowiedzialnym pozostawieniem na pastwę losu rodziny, dzieci; co nie znaczy, że nie może włączyć się w pomoc w inny sposób. Trzeba chcieć. 

Na modlitwę także jest wiele sposobów. Bo modlitwa to taka rzeczywistość, taki skrawek ludzkiego życia, w którym każdy musi czuć się dobrze. I to jego indywidualna sprawa, kwestia dalsza, jaka będzie forma, gdzie mu się będzie i jak modlić najlepiej. Jedno jest pewne - odstawianie faryzejskich przedstawień, modlitwa na pokaz czymś takim, a tym bardziej sprawą miłą Bogu nie będzie. To ma być czas między tobą a Bogiem. Pewnie najbardziej intymna relacja, jaką człowiek może nawiązać - bo tylko z Nim. Spróbuj. Może się okazać, że poukładanie tej sprawy i znalezienie czasu i miejsca na tę swoją izdebkę okaże się rozwiązaniem i punktem wyjścia do uporządkowania bardzo wielu (wszystkich?) spraw.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Po prostu bądź - mocą Ducha Świętego

Przychodzisz Panie mimo drzwi zamkniętych.
Jezu Zmartwychwstały ze śladami męki.
Ty jesteś z nami, poślij do nas Ducha.
Panie nasz i Boże, uzdrów nasze życie.
Dwie piękne wersje tego utworu - jazzowa (moja ulubiona) i bardziej klasyczna
Wieczorem w dniu Zmartwychwstania, tam gdzie przebywali uczniowie, gdy drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, przyszedł Jezus, stanął pośrodku i rzekł do nich: Pokój wam! A to powiedziawszy, pokazał im ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie ujrzawszy Pana. A Jezus znowu rzekł do nich: Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam. Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane. (J 20,19-23)
No właśnie. Nad Zesłaniem jako takim, czy też nad Duchem Świętym w ogóle zastanawiałem się wiele razy, w różnych sytuacjach. I żaden tekst nie trafił do mnie w taki sposób, jak ta krótka, czterowersowa piosenka. Dlatego od tych słów, nie od Ewangelii, chcę wyjść. 

Dlaczego my się tak zamykamy? Nie wiem. Ale to fakt. Pisałem o tym nawet nie tak dawno - choćby w kontekście tego, że dla nas radość Zmartwychwstania właściwie kończy się wraz ze świątecznym obżarstwem, piciem i leżeniem przed telewizorem - a co dalej przez bite 7 tygodni liturgicznego okresu wielkanocnego, nie mówiąc o dalszym życiu i tym, co prawda o Bogu Zwycięzcy winna w nie wnieść? (gra słów niezamierzona) Siedzimy sobie w tych swoich skorupkach, pozamykani na cztery spusty. Dlaczego? Bo jesteśmy mali i słabi. Bo wiemy, jak wiele nam brakuje. Bo wiemy, że bardzo łatwo nie tyle my kogoś możemy zranić - co sami możemy zostać zranieni, szczególnie gdy żyjemy w sposób uczciwy, mając kręgosłup moralny i zasady nie tylko deklarowane, ale przede wszystkim wyznawane. 

Po to jest właśnie Duch Święty Pocieszyciel. Ten, który ma rozrywać kajdany, i najpierw wyzwolić tych wszystkich, którzy chcą wierzyć i żyć Ewangelią, bo dopiero wtedy i w takim stanie mogą sami wyzwalać dalej innych. To On, jak Jezus w wieczerniku, przychodzi mimo tych pozatrzaskiwanych drzwi naszych serc, potrząsa nas, gdy trzeba - strzela kuksańca, otrzeźwia i dodaje sił. Musimy tak naprawdę uwierzyć, żeby przejść z tego wielkopiątkowego zapatrzenia na krzyż w to wszystko, co stało się dalej. Krzyż jest symbolem zwycięstwa - ale na nim chrześcijaństwo się nie kończy, a zaczyna. Krzyż nie może stanowić usprawiedliwienia dla zamykania się i ucieczki przed tym, co trudne, ryzykowne, bolesne i wymagające - a tak bardzo często bywa. Paraklet to kolejny, wyjątkowy dar od Zbawiciela, który ma to potwierdzić, podkreślić i wyraźnie zaznaczyć - stając się dla wierzących początkiem nowego, dojrzałego życia ochrzczonych Duchem i Mocą.

To ważne, szczególnie w kontekście zarzutu, że Kościół chowa się w zakrystii. Niestety, zarzutu nierzadko trafnego. Na to nie ma i nie powinno być miejsca. Kościół to już nie tamta grupa przerażonych Jedenastu, przemykających cichcem i gromadzących się w ciągłym strachu przed Żydami. Ten Pokój, który przyniósł Zbawiciel, to nie tylko dar, ale przede wszystkim zadanie i misja. Bo to pokój, który uzdalnia do stania się człowiekiem na miarę człowieczeństwa, na miarę swoich możliwości. Tu już nie ma miejsca na użalanie się nad sobą, taplanie się w bajorku swojej małości i beznadziei, która czasami ogarnia. 

Duch Święty to żaden substytut Zbawiciela. Jezus przychodzi, i przekazując ten pokój - uwiarygadnia się jednoznacznie. To On, ten sam, który umarł, i cały czas - Zmartwychwstały - nosi znaki tamtego wydarzenia na swoim zmartwychwstałym ciele. Kolejny dowód na to, że te wydarzenia - krzyż, zmartwychwstanie - nie mają sensu jedno bez drugiego; stanowią sensowną całość i logiczną kontynuację, jedno po drugim. Widać to jednoznacznie i w tekście pieśni, i w Ewangelii. 

Co zatem zrobić? Jak żyć? Tak, jak tamci - z radością. Rozradować się! Tylko ta prawdziwa radość jest odpowiedzią i postawą człowieka, który cieszy się ze zbawienia, które na niego czeka. Tak, nie zawsze musi być do śmiechu, pięknie, wspaniale, idealnie. Czasami życie daje kopa - normalka. Sztuką jest to, aby owej radości także w takich okolicznościach przyrody nie tracić. Jest trudno? Żal się Bogu. Masz problem? Módl się o pomyślne rozwiązanie, o wskazanie drogi. Uważasz, że zostałeś skrzywdzony? Wykrzycz to Panu - w sersu, albo dosłownie - i bądź w tym jak najbardziej naturalny, a nie tylko w formie Oj, Boziu... Po prostu bądź - mocą Ducha Świętego. Tak jak tamci w wieczerniku byli - tacy sami, pełni wątpliwości, ale obdarzeni Duchem, w świetle którego cała reszta schodziła na dalszy plan, stawała się nieistotna. I to jest właśnie wyzwanie dla nas. 

Nie można siedzieć z założonymi rękami, wpatrywać się w niebo i czekać, aż odpowiedź na każde pytanie i wątpliwość przyjdzie sama. Bo nie przyjdzie. Bo to strata czasu. Bo te odpowiedzi masz w zasięgu ręki - o ile w Duchu Świętym zaczniesz ich szukać. Wykorzystaj dary Ducha.

piątek, 10 czerwca 2011

Słowa na wiatr. Baran, który dorósł do roli pasterza

Gdy Jezus ukazał się swoim uczniom i spożył z nimi śniadanie, rzekł do Szymona Piotra: Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci? Odpowiedział Mu: Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham. Rzekł do niego: Paś baranki moje. I znowu, po raz drugi, powiedział do niego: Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie? Odparł Mu: Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham. Rzekł do niego: Paś owce moje. Powiedział mu po raz trzeci: Szymonie, synu Jana, czy kochasz Mnie? Zasmucił się Piotr, że mu po raz trzeci powiedział: Czy kochasz Mnie? I rzekł do Niego: Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham. Rzekł do niego Jezus: Paś owce moje. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci: Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz. To powiedział, aby zaznaczyć, jaką śmiercią uwielbi Boga. A wypowiedziawszy to rzekł do niego: Pójdź za Mną! (J 21,15-19)
Zastanawiające mocno są te słowa. Najczęściej w liturgii można usłyszeć, że te trzykrotne pytanie to taki sprawdzian, jakiemu Jezus poddał Piotra. Oczekiwanie deklaracji, która miała ostatecznie determinować tego, który miał być pierwszym między apostołami. Deklaracji, która miała raz na zawsze wyjaśnić i rozwiać wątpliwości, które pojawiły się - bo trudno inaczej - w związku z trzykrotnym zaparciem się Jezusa tamtego feralnego (a może błogosławionego?) czwartkowego wieczora. 

Słowa na wiatr. Taka prawda. Gadać to potrafimy, zarzekać się, obiecywać. Piotr też umiał. Nie dalej niż tego samego dnia deklarował, że nigdy Jezusa nie opuści, będzie przy Nim, a w razie walki - zginie za Niego. Aha. Nie dość, że gdy doszli do Getsemani - pospali wszyscy, zamiast czuwać, jak to Jezus prosił; to jeszcze dodatkowo później, gdy Piotr skradał się za pojmanym Zbawicielem, trzykrotnie miał okazję dać świadectwo o tym, kim jest. I co? I nic. Zaparł się Jezusa. Wprost, jednoznacznie, bez cienia wątpliwości. Nic tu nie dały wielkie słowa i obietnice. To zachowanie, czyn, konkret, przekreśliły je całkowicie. To, że w Ogrodzie Oliwnym pomachał mieczem, raniąc żołnierza Malchusa, nic nie zmieniło (co więcej - Jezus, lekko, ale zdecydowanie go zganił za to - samego Malchusa uzdrawiając).

W tym kontekście można się zastanowić - skoro Piotr już raz się zarzekał, po czym postąpił zupełnie inaczej, to po co Jezus - teraz już zmartwychwstały - ponownie pytał go, jakby wystawiając na próbę? W sumie - jeszcze raz mógł zadeklarować cokolwiek, wszystko - i znowu postąpić w inny sposób niż to, co zadeklarował. Myślę, że Jezus wiedział, że Piotr dojrzał. Te wszystkie wydarzenia, bardzo dynamiczne - począwszy od momentu pojmania Pana w Ogrodzie Oliwnym, poprzez wydarzenia męki, śmierci i prawdę o zmartwychwstaniu, która do apostołów z każdej strony docierała - zmieniły Piotra. Pozwoliły mu dojrzeć do trudnej, niewdzięcznej i prowadzącej na krzyż (tyle, że odwrócony) roli, jaka była mu pisana w Bożych planach. Wiedział, że nie może po prostu uciec, wrócić do swojego dawnego rybackiego fachu - bo na pewno takie myśli kłębiły się nie tylko w jego głowie, ale i głowach innych, gdy Jezus oddał życie. Ale On żyje. Kto inny, jeśli nie oni - on sam - ma objawiać i głosić ludziom tę prawdę?

Te słowa, co trzeba powiedzieć jasno, wyjaśniają i stanowią kolejny z wielu dowodów na prymat Piotra pomiędzy apostołami, co wiele innych niż Kościół wspólnot chrześcijańskich kwestionuje. To jemu Jezus chciał powierzyć owczarnię Kościoła - te owce i barany wszystkich pokoleń. Może to dziwnie zabrzmi, ale mnie to określenie bardzo pasuje - jeden z baranów dorósł do roli pasterza. I może szczególnym dowodem na tę dojrzałość są słowa, choć wypowiedziane w smutku spowodowanym powtarzaniem przez Jezusa swojego pytania - Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham. Kwintesencja. Boże, nie ma znaczenia, co gadam, co obiecuję - Ty widzisz dalej i głębiej, wiesz co siedzi we mnie, i ile to jest warte.

Bóg zaprasza do pójścia za Nim. Nie jako supermana, człowieka-kryształu, ideału bez skazy - ale człowieka konkretnego, zdecydowanego i radykalnego, z jednoczesną świadomością swoich słabości i kruchości. Jako tego, który kocha. Szczerze. 

środa, 8 czerwca 2011

Szukanie wspólnego mianownika

W czasie ostatniej wieczerzy Jezus podniósłszy oczy ku niebu, modlił się tymi słowami: Ojcze Święty, zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno. Dopóki z nimi byłem, zachowywałem ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, i ustrzegłem ich, a nikt z nich nie zginął z wyjątkiem syna zatracenia, aby się spełniło Pismo Ale teraz idę do Ciebie i tak mówię, będąc jeszcze na świecie, aby moją radość mieli w sobie w całej pełni. Ja im przekazałem Twoje słowo, a świat ich znienawidził za to, że nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata. Nie proszę, abyś ich zabrał ze świata, ale byś ich ustrzegł od złego. Oni nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata. Uświęć ich w prawdzie. Słowo Twoje jest prawdą. Jak Ty Mnie posłałeś na świat, tak i Ja ich na świat posłałem. A za nich Ja poświęcam w ofierze samego siebie, aby i oni byli uświęceni w prawdzie. (J 17,11b-19)
Jedność. Piękna rzeczywistość i prawda - a jednocześnie jak bardzo odległa. Można powiedzieć - problemu nie było, dopóki On sam być pomiędzy nimi. Spory zaczęły się właściwie już w kilka lat później - wystarczy wspomnieć spory pomiędzy Piotrem i nawróconym Szawłem vel Pawłem, czyli spór pomiędzy tym, czy chrześcijaństwo ma być skierowane tylko do Narodu Wybranego, czy do wszystkich ludzi, bez względu na pochodzenie, wyznanie. Można by powiedzieć - Paweł, co sam mówił wprost, Jezusa jako człowieka nigdy nie spotkał, zaś przez całe 3 lata chodzili z Nim ci, którzy stali po stronie Piotra. I co? I nic. Kościół ukształtował się taki, jaki znamy dzisiaj, uniwersalny, a nie jako sekta żydowska, właśnie dzięki natchnionemu uporowi Pawła właśnie. 

Później już było tylko gorzej. Setki herezji, mniejszych lub większych rozłamów, które apogeum osiągnęły pewnie w dwóch miejscach historii - 1054 roku, w momencie wzajemnych ekskomunik pomiędzy patriarchami Wschodu (Konstantynopol) i Zachodu (Rzym), i później zapoczątkowanej przez Lutra (niestety, nie bez racji były jego tezy) w 1517 roku reformacji. Dzisiaj, można powiedzieć, od ok 50 lat - czyli od Soboru Watykańskiego II - Kościół szuka jedności i działa w kierunku jej odzyskania, utrzymując stosunki z pozostałymi wspólnotami chrześcijańskimi, pracując nad tym, co pomiędzy wspólnotami łączy, a nie dzieli. Do odzyskania tej jedności jest jeszcze daleko, ale liczy się to, że wszystkie strony próbują ją osiągnąć. 

Tu nie chodzi o to, aby nagle wszyscy stworzyli jeden uniwersalny Kościół, bo to raczej jest niemożliwe. Chodzi o to, aby szukanie wspólnego mianownika było celem nadrzędnym, i aby tej jedności szukać nie tyle za wszelką cenę - ale aby te poszukiwania były spójne, ciągłe i uczciwe. Aby były w tej prawdzie właśnie, o której Jezus mówi. Bo tylko prawda może pomóc odnaleźć utraconą jedność.

Idźmy przez świat, pamiętając, że Prawda ma się w nas uświęcać. Prawda - nie jakiś chwilowy interes czy widzimisię.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Mistrzowie cierpiętnictwa wezwani do wolności

Jedenastu uczniów udało się do Galilei na górę, tam gdzie Jezus im polecił. A gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili. Wtedy Jezus podszedł do nich i przemówił tymi słowami: Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata. (Mt 28,16-20)
Piękny tekst. Pełen - czego? Moim zdaniem - nadziei. Tej nadziei, o której tak często zapominamy, klucząc i wikłając się w nasze codzienne problemy, zmartwienia i troski. Nadziei i wolności, żeby być precyzyjnym. Bo to ich tak często nam, rzekomo wyznawcom Jezusa - zabitego, zmartwychwstałego i żyjącego na wieki - brakuje. Wystarczy spojrzeć, ile ludzi jest w kościołach, i przypatrzeć się ich minom. W najlepszym wypadku - jałowa rutyna i monotonia, a w najgorszym - podsypianie i totalne znudzenie. 

Bo w tym wszystkim, co nam Jezus przyniósł, nie wiem, czy wolność nie jest najważniejsza. Oczywiście - miłość, radość, nadzieja - one też. Ale chyba trudno do nich dojść, zdobyć je bez wolności. Wolności, której tak często i długo, czasem bezowocnie przez całe życie szukamy. Szukamy - i mamy ją na wyciągnięcie ręki. A mimo to - utyskujemy, jęczymy, użalamy się nad sobą, zamartwiamy się mniej lub bardziej ważnymi sprawami. Bo władza nie taka. Bo pieniędzy za mało (tak naprawdę, ile by ich nie było, zawsze będzie źle). Bo pogoda brzydka. Bo mi się nie chce. Bo za stary jestem. Bo strzyka w kolanie. Każdy pretekst dobry - mistrzowie cierpiętnictwa.

Dzisiaj w tych słowach Jezus po prostu daje nam obuchem w łeb. Pobudka! Tęsknisz do tej wolności, to zrób coś, aby ją osiągnąć. Tym bardziej, że jest bliżej niż by się mogło wydawać. Na wyciągnięcie ręki wręcz. Tylko musi mi się zachcieć być wolnym. Prawdziwa wolność to ta, która bierze się od Jezusa - tylko ta. Dla Niego nie ma granic - mówi to wyraźnie: Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Bez wyjątków, bez dopisków drobnym druczkiem. Bez wątpliwości - chociaż, jak czytamy, także uczniowie mieli z nimi problem. Bo nasze ograniczenia - tak, mamy je, ale mam na myśli te faktyczne, a nie urojone - mają nas kształtować, umacniać i budować. W ramach tej formy, jaka jest nam dana, a może przede wszystkim zadana. Jak to powiedział x Edward Staniek: "Chrześcijaństwo to radość nie tylko czekania na wolność, ale radość twórczego przeżywania każdego dnia".

Tak w ogóle, to mobilizacją dla apostołów było właśnie to Jezusowe wniebowstąpienie. Nie samo zmartwychwstanie. Bo po nim, kiedy się im objawił, cały czas -  bliżej lub dalej - ale był, czuwał. Co mogło skutkować i pewnie jakoś tam skutkowało tym, że nie poczuwali się do odpowiedzialności, nie czuli się na siłach sami decydować. Z ich punktu widzenia - Jezus wykonał swoją misję i po prostu odsunął się, odszedł. Nadszedł czas - Jego wspólnota dorosła do wolności, nawet gdy nie byli tego świadomi. Każdy z nas w jakimś momencie życia idzie na swoje, zaczyna życie na własny rachunek. Nie znaczy to, że nie może liczyć na pomoc ze strony rodziców, bliskich - po prostu bierze sprawy w swoje ręce. Tak samo było z Kościołem - aby mógł być tym, którego bramy piekielne nie przemogą, musiał być samodzielnym. 

Jezus zawsze pozostaje źródłem, centrum i pierwszym punktem odniesienia dla Kościoła i wszystkich wierzących. To nigdy nie może się zmienić, ponieważ wtedy Kościół by nie był Kościołem, a nasza wiara nie była by nic warta. Kościół musiał się rozwinąć, musiał stać się silny ludźmi, którzy Go tworzyli. Wolność, jaką dał nam Pan, wzywa do odwagi i kreatywności. Tym właśnie jest odkrywanie, przyjmowanie i realizowanie powołania przez każdego z nas - takim też było odkrywanie powołania Kościoła przez tych, którzy Go pierwotnie tworzyli.

Ta wolność wzywa też do dojrzałości relacji z Bogiem. Zaczynami, jako dzieci, uczeni przez rodziców i dziadków, od paciorków i wzdychania do Bozi. I dramat polega na tym, że sporo ludzi na tym etapie pozostaje - i dochodzi do absurdów w stylu tego, gdy trzydziestolatek spowiada się z tego, że nie odmówił paciorka. Tak być nie może. Człowiek dorasta, dojrzewa w tym, czym się zajmuje - więc także relacja z Bogiem nie może pozostawać w tyle. Bo może dojść do sytuacji, niestety, niedorozwoju wiary i sumienia. I tak się zastanawiam - czym było to stanie i gapienie się w niebo? Chyba właśnie takim brakiem zdecydowania, inicjatywy. Może czekali na cud? Niestety - a może stety - miał się już nie wydarzyć. To ich wiara miała dokonywać cudów. Wszystko pozostało w ich rękach. 

Tu nie ma na co stać, na co czekać. Jezus, wstępujący do nieba, wskazał nam cel i kierunek. Teraz nie pozostaje nic innego, jak tylko zabrać się do roboty. Od patrzenia w niebo nic się samo nie zrobi. Nie raz i nie dwa  razy Jezus udowadniał, że liczy na inwencję, na kreatywność tych, z którymi się spotykał. Bóg nie ma gotowej odpowiedzi na wszystko i liczy, że własnymi rękami zagospodaruję to, co od Niego otrzymałem. I to nie jest nic ponad moje siły - mam tylko wykorzystać to, co mi dał. Nie oglądając się na prawo czy lewo, próbując podpatrzeć jakiś gotowy sposób czy ściągnąć go od kogoś. To życie było, jest i będzie moje. On był, jest i będzie z nami. Dla takiego duetu - człowiek współpracujący z Bogiem, nawet będącym w niebie - nie ma rzeczy niemożliwych. 

No to idźcie.

piątek, 3 czerwca 2011

Radość - niby jest, a tak naprawdę?

Jezus powiedział do swoich uczniów: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Wy będziecie płakać i zawodzić, a świat się będzie weselił. Wy będziecie się smucić, ale smutek wasz zamieni się w radość. Kobieta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, już nie pamięta o bólu z powodu radości, że się człowiek narodził na świat. Także i wy teraz doznajecie smutku. Znowu jednak was zobaczę, i rozraduje się serce wasze, a radości waszej nikt wam nie zdoła odebrać. W owym zaś dniu o nic Mnie nie będziecie pytać. (J 16,20-23a)
Ten tekst mnie zastanawiał zawsze. Bo bardzo, niestety, dobitnie pokazuje i dowodzi, jak wybiórczo bierzemy do serca i realizujemy to, czego Jezus uczył. Bo chrześcijaństwo powinno cechować się radością, uśmiechem, pełnią nadziei i wiary. Tak? Jakoś w kościołach tego nie widzę. Bo zakładam, że do kościoła przychodzą wierzący, a nie ludzie przypadkowi. Ja rozumiem - skupienie w modlitwie, zaduma itp. Ale tej radości brakuje bardzo często także w tym przeżywanym teraz czasie, okresie wielkanocnym! Najważniejszy czas, świętowanie tryumfu Zbawiciela - i co? Przelatuje I i II dzień świąt wielkanocnych - wraca monotonia pracy/nauki, zaczyna się maraton komunijno-bierzmowaniowy. Radość i wesele? Panie, a kto ma na to czas...

Tu nie chodzi o głupi uśmiech, śmianie się jak przysłowiowy głupi do sera. Chodzi o radość wewnętrzną, która promieniuje, emanuje na to wszystko, z czym i z kim stykam się na zewnątrz. Teoretycznie - radość, o której nie powinno się mówić, bo powinna być po prostu widoczna i oczywista. Chodzi o tę radość, która zawsze pozostaje, choćby na drugim planie, ale jest i przenika, nie pozwala aby zły cień położył się nawet na najtrudniejszych momentach życia - gdy boli, gdy ktoś cię rani, gdy coś znowu nie wychodzi, gdy zawaliłeś. Radość - bo ciągle jest czas, od Boga dany, bo jutro wstanie kolejny dzień, w który mam wejść pełen zapału i pomysłów, a nie z przymusu, bo nie mam innego wyjścia.

To porównanie z kobietą rodzącą - nie da się ukryć, mocno do mnie przemawia. Pomimo porodu poprzez cesarskie cięcie, widziałem ile żona się nacierpiała, ile ją to kosztowało. Ale już po 2 dniach nie miało to znaczenia, bo liczył się tylko ten przerażony, zawinięty w beciku maluszek, który swoimi wielkimi oczami po raz pierwszy oglądał świat. 

My jesteśmy stworzeni do radowania się, i powołani do tej radości. Jeśli siedzisz i użalasz się nad swoim losem - nie dość, że marnujesz czas, to jeszcze przeciwstawiasz się Bogu. On nie po to nas zbawił, żebyś ty był wiecznie nieszczęśliwy. My już otrzymaliśmy tę obiecaną przez Pana radość, i co z nią robimy? Pewnie mało kto, zapytany, w ogóle by powiedział - radość? Jaka radość? Przecież on wygląda, jakby tu był za karę. 

No właśnie. To jak ktoś miałby odebrać nam radość, z której albo nie zdajemy sobie w ogóle sprawy, albo nawet jeśli zdajemy sobie sprawę - w ogóle nie okazujemy? Trudno zabrać coś, czego praktycznie nie ma.

środa, 1 czerwca 2011

Wzór Ducha Świętego i kilka gorzkich słów o małżeństwie

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz jeszcze znieść nie możecie. Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy. Bo nie będzie mówił od siebie, ale powie wszystko, cokolwiek usłyszy, i oznajmi wam rzeczy przyszłe. On Mnie otoczy chwałą, ponieważ z mojego weźmie i wam objawi. Wszystko, co ma Ojciec, jest moje. Dlatego powiedziałem, że z mojego weźmie i wam objawi. (J 16,12-15)
Kiedy ktoś mówi, że dogmat o Trójcy Świętej nie ma sensu albo jest to kwestia drugoplanowa, o mniejszym (lub żadnym znaczeniu) - warto, aby sięgnął m.in. do tego tekstu. Bo wynika z niego jasno, że tak nie jest - Jezusa, Jego misję i Jego słowa zrozumieć można jedynie przez pryzmat prawdy o Bogu Trójjedynym - Ojcu, Synu i Duchu. 

Ważny jest kontekst, sytuacja - to tzw. mowa pożegnalna, jaką Jezus wygłosił podczas Ostatniej Wieczerzy, a zatem w wieczór Wielkiego Czwartku. Zaryzykowałbym - streszczenie, podsumowanie i sedno tego, co głosił, nauczał przez całe 3 lata swojej działalności. Znamienne - znajdujemy ją tylko u Jana. Długi i piękny tekst, ciągnący się bodajże od 13 rozdziału ewangelii janowej. Tekst, który liturgia Kościoła w częściach serwuje nam od jakiegoś czasu (o niektórych jego częściach pisałem ostatnimi czasy) - i dobrze, bo jego bogactwo jest wielkie.

Ktoś może zapytać - czego takiego znieść nie mogli ci, do których Jezus mówił tamte słowa? Odpowiem może nieco przekornie - nie tyle, czego znieść nie mogli, ale dlaczego znieść nie mogli. W kontekście tego, co działo się dalej, jakie było zachowanie uczniów od momentu pojmania Jezusa w Ogrodzie Oliwnym (zatem praktycznie bezpośrednio po wygłoszeniu tej mowy) do chwili Zesłania Ducha Świętego, można powiedzieć - nie mogli znieść, bo nie byli uzbrojeni przez Jezusa mocą z wysoka, nie posiadali daru Parakleta-Pocieszyciela. Tego Ducha im brakowało. Tak jak w matematyce - mieli wszystkie dane pod nosem, wypowiedziane słowa i obietnice, po prostu nie potrafili podstawić ich do odpowiedniego wzoru. Tym wzorem było tchnienie Bożego Ducha. Tylko z Jego pomocą równanie prawdy o życiu człowieka, o tym dokąd prowadzi i jaką drogą winien iść, można rozwiązać prawidłowo, prawdziwie. 

To nie będzie już żadna nowa nauka, kolejne nowe przykazania, reguły - Duch Święty zstąpi, aby ugruntować, uporządkować i usystematyzować w sercach wierzących to wszystko, co przyniósł i dał im Zbawiciel, który podąża do Ojca. Misja Jezusa w momencie zmartwychwstania de facto została zakończona spektakularnym sukcesem. Pozostają jednak ci, którzy uwierzyli, najczęściej bardzo skonsternowani, nie wiedzący, co myśleć, co robić, jak żyć. Po to te objawienia Pana po zmartwychwstaniu, to kilkakrotne Pokój wam! i Nie bójcie się, to Ja jestem!, wspólne posiłki i dialogi. Żeby na nowo poznali Go, rozpoznali w Nim Tego, za którym poszli, który ich uwiódł i któremu uwieźć się pozwolili. 

Ten Duch to kolejny dar, przejaw miłości Boga. Niesamowite. Nie wystarczyło, że z miłości stworzył świat i człowieka na swoje podobieństwo. Gdy człowiek pogubił się tak, ze trudno było pogubić się bardziej, wysłał światu swojego Syna, który dla tych ludzi umarł i zmartwychwstał. I na tym nie kończy - chcąc, aby dzieło Syna trwało, posyła Pocieszyciela, Ducha Prawdy, by z Jego tchnieniem ludzie tą prawdą przyniesioną przez Syna Bożego żyli. 

>>>

Ja rozumiem - stwierdzenie, że rozwiodło się przeze mnie pół firmy jest powodem do dumy z zawodowego punktu widzenia dla prawnika. Ok, zgoda. Doprecyzowując - rozwiodło pokojowo, bez wieloletnich procesów, publicznego (z udziałem dzieci) prania brudów itp. Tym lepiej. Sukces zawodowy - skądinąd kolejni przychodzili po pomoc w tym zakresie nie z innego powodu jak z uwagi na polecenie przez wcześniejszego klienta. 

No tak. Tylko czy rozwód w ogóle może być powodem do dumy? Moim zdaniem, z punktu widzenia człowieka naprawdę wierzącego, katolika - nie. I nie bardzo wyobrażam sobie siebie, o ile uda mi się uzyskać uprawnienia korporacyjne, jako pełnomocnika w sprawie rozwodowej. Chyba, że w roli tego, który - wbrew woli czy partykularnemu interesowi klienta - będzie za wszelką cenę starał się doprowadzić do zgody i uniknąć orzeczenia rozwodu. 

To cytat z jednej z osób z pracy. Druga - w rozmowie, aż zdziwiłem się, szczerej, choć znamy się krótko - właśnie przeprowadza się do świeżo wynajętego mieszkania. Żeby była jasność - jest to osoba w związku małżeńskim, młoda zresztą, staż małżeński lat powiedzmy ze 3. Powód? Bo już nie daje rady. Bo ma dość, bo się ciągle kłócą. Pociągnięta za język - bo ma nadzieję, że to zmotywuje drugą stronę, aby zgodzić się (albo wręcz zainicjować samemu) starania w kierunku rozwodu. Masakra. Brakuje odwagi, aby usiąść i porozmawiać - trudno, jeśli tak uważa, to taka szczerość zawsze będzie lepsza niż takie pokrętne podpuszczanie czy niedomówienia - i powiedzieć wprost, że czas się rozstać; co więcej - próbuje spowodować, aby działania podjęła druga strona. Brak cywilnej odwagi to minimalne określenie. 

Czy dzisiaj już nikt nie traktuje serio tego, czym ma być małżeństwo? Na dobre i na złe - w życiu, a nie w nazwie średniej jakości serialu w TVP. Do śmierci. Żadną sztuką jest być razem, jak kolorowo, ładnie, wszystko się układa, same sukcesy - to chyba każdy potrafi. Sztuką jest wytrzymać ze sobą w miłości kilkadziesiąt lat, przez problemy, kłótnie, spory, znoszenie własnych słabości, przebaczanie. Dzisiaj, o zgrozo, małżeństwo traktowane jest jako zwykły kontrakt, czyli praktycznie tylko z punktu widzenia prawa cywilnego - umowa. Składasz oświadczenie woli - wstępujesz w związek. Coś nie wyjdzie - zbieram zabawki, rozwód, i po sprawie. Bo przestaliśmy do siebie pasować, bo trzeba umieć przyznać, że coś się zmieniło. A może po prostu trzeba umieć, a przede wszystkim chcieć, zawalczyć o drugą osobę? Ale stawiając na pierwszym miejscu swoje potrzeby i zachcianki - fakt, raczej się nie uda.