Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

środa, 30 czerwca 2010

NOWY NUNCJUSZ

Jedna z nieposkładanych notek - o tym, co miałem napisać, a jakoś we właściwym momencie z głowy wyleciało. Może nieważne?

>>>

Znam całe tabuny księży. Tak to jest. Nic w tym złego - z wieloma z nich wiele się zrobiło w parafii na przestrzeni lat, kiedy się w niej działało - mowa o rodzinnej parafii. Pozostały fajne wspomnienia, do tego kojarzone jeszcze z innymi osobami. Dużo tego dobrego.

Kalendarzyk posiadam, i staram się pamiętać o rzeczach dla niektórych tak nieistotnych, jak imieniny, urodziny. A w wypadku duchownych - rocznice święceń. Dlatego wkurzam się, i jest mi przykro, gdy wysyłam smsem życzenia, i nic. Zero "dzięki za pamięć" chociaż. Wiem, że numery są aktualne. Czy tak trudno odpisać? Albo maila wysłać. 

Mało to przyjemne. I mobilizuje do tego, aby pod koniec roku - jak zagospodarować trzeba będzie kolejny kalendarz - usunąć niektórych i nie zapisywać ich rocznic. Ile w końcu policzków można nadstawiać? Mam tylko dwa. 

>>>

Zdziwiłem się, bo wczoraj w skrzynce znalazłem list. 
 
Odręcznie zaadresowany - z nazwiska, bo tylko ono widnieje na domofonie przy numerze mieszkania (late motive - może czas przejść się do administratora, żeby to nazwisko zniknęło? bo mam do tego prawo). Bez adresu nadawcy - jedynie nazwisko.

A w środku - odręczny, 3-stronnicowy list. Od pani, która przekonywała - a może raczej starała się przekonać mnie - że depozyt wiary i nauki Jezusa Chrystusa posiada... kto? No jak to, kto... Ci, którym już koniec świata x razy się nie sprawdził. Tak, Świadkowie Jehowy, ci sami. 

Zastanawia mnie to. Na pewno taki sam list dostali pozostali sąsiedzi, którzy mieli szczęście nie być w domu, gdy osoba ta ruszyła w swą misję ewangelizacyjną. Mniej szczęścia mieli ci, którzy byli w domach i do których na pewno się dobijała. Ile czasu poświęciła na samo przepisanie listu? Tak, był odręczny. Treść na pewno powielana. W bloku klatek pewnie z 10, w każdej z 17 mieszkań... Masakra. 

I życie takiej osoby, takiej pani, to nic innego jak tylko właśnie takie domokrążenie. Celowo tak to nazywam, bo ewangelizować można, jak ma się coś do zaoferowania, jak się chce przekazać wiarę o prawdziwym Bogu, którą samemu najpierw się przyjęło. Sekta może zwieźć na manowce, co najwyżej, zagmatwać, zbałamucić i zakręcić człowieka. To, że ze swoich podręczników mają wyuczone na pamięć pewne wersety z Biblii - co z tego?

Jedno wielkie marnotrawstwo. Strata czasu. Marnowanie życia na coś, co jest bez sensu, co niczego nie daje. Papieru - też. Ale oczywiście, ktoś powie, coś to daje - pracę daje,innym jehowitom, którzy wymyślają teksty do Strażnicy czy ulotek, z których jedną znalazłem wetkniętą w list, którzy je projektują, drukują i rozwożą po świecie. I tak to się pleni.

Człowiek mało obeznany popatrzyłby - no właściwie, to czym tacy jehowici różnią się od ewangelizatorów neokatechumenatu? Na pierwszy rzut oka różnicy nie widać. Nawet cytaty podobne. Ale Jezus mówił: Strzeżcie się fałszywych proroków. Trzeba mieć swój rozum. A najlepiej - nie tylko wierzyć, ale też wiedzieć, w co i jak się wierzy.

>>>

Zgodnie z przewidywaniami - skoro abp Józef Kowalczyk odbył ingres jako metropolita gnieźnieński i prymas Polski, należało spodziewać się nominacji nowego nuncjusza dla naszego kraju. 

Dzisiaj nominację ogłosiło Radio Watykańskie - następcą Kowalczyka został abp Celestino Migliore, dotychczasowy nuncjusz apostolski oraz stały obserwator Stolicy Apostolskiej przy Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku.
 
 
Warto przybliżyć jego sylwetkę. Urodzony 01.07.2010 (nominacja to jakby prezent na 58. urodziny) w Piemoncie, wyświęcony 25.06.1977. Doktorat z prawa kanonicznego na Uniwersytecie Laterańskim. Absolwent Papieskiej Akademii Dyplomatycznej w 1980. 
 
Attache i drugi sekretarz przy Delegacji Apostolskiej w Angoli (1980-1984), potem w nuncjaturze w USA (1984-1988) i nuncjaturze w Egipcie (1988-1989). Następnie do 14.04.1992 w nuncjaturze polskiej w Warszawie. Stały obserwator Stolicy Apostolskiej przy Radzie Europy w Strasburgu we Francji (1992-1995). 
 
Zastępca Sekretarza ds. Relacji z Państwami w watykańskim Sekretariacie Stanu (1995-2002), odpowiedzialny za utrzymywanie kontaktów z krajami azjatyckimi, które nie miały jeszcze stosunków dyplomatycznych ze Stolicą Apostolską. Równolegle wykładowca dyplomacji kościelnej na Papieskim Uniwersytecie Laterańskim.
 
30.10.2002 r. mianowany przez Sługę Bożego Jana Pawła II nuncjuszem apostolskim, i stałym obserwatorem Stolicy Apostolskiej przy ONZ, 06.02.2003 wyświęcony na biskupa ze stolicą tytularną Kanossa (tytuł arcybiskupa). 
 
Poliglota - poza włoskim zna języki takie jak francuski, angielski, hiszpański, portugalski i polski.
 

wtorek, 29 czerwca 2010

ON TEGO ZA CIEBIE NIE ZROBI

Cała dzisiejsza liturgia słowa uroczystości apostołów Piotra i Pawła, a najbardziej właściwie czytania obydwa, mówi o wyzwalaniu człowieka. Tak, wiemy - Bóg nas zbawił przez swego Syna, tłuką nam to do głów na religii od podstawówki. I to prawda - bo był to zwrotny moment w historii zbawienia. Od tamtej pory nic nie jest takie samo jak było. 

Ale Bóg nie tylko zbawił nas przez to, co stało się na Golgocie 2000 lat temu. Bóg zbawia nas ciągle i nieodmiennie. Kiedy Piotra zamknęli, bo słynnym wywrotowcem i wichrzycielem (propagującym kult innego wichrzyciela, którego Żydzi rękami Piłata się pozbyli) się stał - Bóg nie pozostawił go jego własnej inwencji, ale przysłał na pomoc anioła, który w cudowny sposób wypuścił Piotra i zwrócił mu wolność.

Paweł zaś mówi o zawodach i zwycięstwie, które na końcu tychże czeka od Boga na każdego, który gra uczciwie. Zwróć uwagę - tu nie ma mowy o zwycięstwie w ludzkim rozumieniu, o wygraniu zawodów. Wystąpiłem, ukończyłem, wiarę ustrzegłem. Podium - owszem - to sukces. Ale nie ono jest najważniejsze. Liczy się to, co po drodze było - jak się ścigałeś, jakim/czyim kosztem się ścigałeś, po co biegłeś, jaki był twój cel?

Dwie zupełnie różne postaci - Piotr i Paweł. W sumie, nie pierwszy raz dzisiaj, siedząc w czasie homilii, zastanawiałem się, czym Kościół kierował się, łącząc ich wspomnienia w jedną uroczystość. Owszem - działali w tym samym okresie, u podstaw, na początku Kościoła. Piotr - wiadomo, pierwszy, klucze Królestwa, opoka itp. Paweł - gorliwy w każdej sytuacji, tak jak faryzeusz, jak i już jako nawrócony chrześcijanin. Obydwaj dla Kościoła wiele znaczą. 

Tylko że wydaje się, iż obydwoje nieco inaczej ten Kościół postrzegali. Piotr działał w Jerozolimie, gdzie powstał problem z kwestią nawróceń pogan (nie-Żydów) i zachowywania przez nich w całości prawa żydowskiego. Paweł zaś ewangelizował, przemierzał ówcześnie znany świat i głosił Jezusa. I chyba nie jest przesadą, gdy powiem że to jemu zawdzięczamy to, w jakim kierunku Kościół poszedł - że nie stał się enklawą, grupą w ramach judaizmu. Bo to Paweł powiedział - Jezus wypełnił wszystko i ci, którzy uwierzą w Niego, nie muszą być krępowani prawem Mojżeszowym. Wystarczy wiara w niego, przykazania, Ewangelia. 

Bóg chce wyzwolić każdego z nas. Jak? Tak, jak ich - Piotra i Pawła. Ofiarując każdemu odpowiednie, jakby na jego miarę uszyte, powołanie. Niemożliwe? Nie w dzisiejszym świecie? Nic bardziej mylnego. Skoro wtedy Bóg - ograniczony tym, co ludzki, bo przecież Jezus był człowiekiem, powołał Piotra i tyluż innych, którzy roznieśli i rozszerzyli Kościół na cały świat - to o ileż więcej ten sam Bóg może zdziałać dzisiaj, gdy nie jest cielesnością powłoki ludzkiej ograniczony? 

Nadal powołuje, i jakby często wbrew człowiekowi - który woli widzieć w Nim naburmuszonego i kapryśnego starca, który świat kiedyś stworzył, po czym o nim zapomniał i co najwyżej kpi czasem i wyśmiewa go - chce pokazać, że przez ten świat można przejść będąc naprawdę wolnym i szczęśliwym. Jak? Nie zawsze tam, gdzie ładnie, wygodnie, prosto jak drut. Czasami tam, gdzie bardziej pod górę, z bagażem doświadczeń, z krzyżem, nieraz jakby błądząc. 

Czym byłoby zdobycie szczytu - gdyby nie cały trud właśnie we wspinanie się włożony? Niczym nadzwyczajnym. Daj się Bogu wyzwolić. Nie startuj w pogoń za tym, co błyszczące, efektowne, trendy, modne i cool - ale za tym, co ma prawdziwą wartość, która nie zmieni się z nowym sezonem. Podążaj za miłością, wiernością, uczciwością. Szukaj prawdy, nadziei, wiary. Bóg cię wyzwolił i powołuje - ale to życie, za jego drogowskazami, możesz przejść, przebiec tylko samemu. On tego za ciebie nie zrobi. Drogę znasz.

poniedziałek, 28 czerwca 2010

INNYMI DROGAMI W TYM SAMYM KIERUNKU

Kilka zamyśleń, tureckich jeszcze - bo poprzedni wpis o samym wyjeździe był dość długi. Króciutkich, wręcz jednozdaniowych. Form - nawiązanie do Ewangelii + analogia do czegoś w Turcji. Albo na odwrót.
Powstały...? Jakoś nad basenem rano albo wieczorem w cieniu balkonu, gdy wpatrywałem się w piękną turecką krainę :) 

Odnoszą się do Ewangelii z okresu 16-23.06.2010 (teksty tutaj i tutaj).
 twierdza Alanyi - Ic Kale - kościółek (XIII w.)

16.06.2010
Wystarczająco jest takich, którzy całym sobą są na pokaz. Co im to daje? Nieważne. Ty bądź autentyczny - albo w ogóle nie bądź. Tak jak Turkowie - którzy są spontaniczni i szczerzy w swojej gościnności, do bólu. 

17.06.2010
Niektórzy twierdzą - Bogu nie powinno się zawracać głowy pierdołami, sprawami drobnymi i błahymi. Czemu? On nas kocha, chce przenikać i uczynić lepszą każdą sferę życia, każdą sytuację. Tak jak tureckie słońce - wszechobecne, ogarniające i opiekające :) każdego. 

18.06.2010
Czy warto stracić serce dla czegoś, co przemija? Nie. Czy ciemność jest naturą człowieka? Też nie, to skutek grzechu. Nie warto. Tyle jest piękna, dobra, tyle otwartych i gotowych, oczekujących na ciebie serc. Tylko daj się Bogu skusić - tak samo, jak czasami nie powinieneś dać się skusić naciągającemu cię tureckiemu handlarzowi.

19.06.2010
Życie to sztuka wyboru. Być czy mieć. Bóg sam się troszczy o to, co naprawdę jest dla nas konieczne. Najpiękniejsze jest nie to, w co więcej kasy włożone - ale to, co Bogu miłe, i przez Niego pobłogosławione. Tak samo jak w Turcji -  nie każdy souvenir jest potrzebny, konieczny, czy w ogóle wart swojej ceny. 

20.06.2010
Ktoś powie - życie to pasmo zaspokajania zachcianek. Ale to nie tak. To sztuka tracenia, zużywania życia w słusznej sprawie. Tak jak w Turcji - często handlarz musi najpierw ustąpić, spuścić z ceny, aby zadowolony klient kupił de facto więcej, albo po to więcej wrócił, czy komuś go polecił.

21.06.2010 
Jesteśmy mistrzami świata w osądzaniu - czy to w zakresie polityki, sportu, techniki, motoryzacji, we wszystkim. Czy mamy do tego wiedzę, potrzebne kompetencje, żeby się tak mądrzyć? Rzadko. Żeby się czasem nie zdarzyło, że zgubi mnie właśnie ta moja belka, którą z takim uporem hoduję. 

22.06.2010
My krzywo patrzymy, jak Murzyn czy Arab do kościoła wchodzi. A oni - o ile uszanuje się ich zwyczaje (strój + nie wchodzi się tam w czasie ich modlitw - jak u nas, nikt nie chce żeby wycieczki w czasie mszy chodziły po kościołach), to cieszą się, że chcemy zobaczyć, jak się modlą i pozwalają obejrzeć, zwiedzić i nacieszyć oczy ich świątyniami, meczetami. Po tym, co ludzie opowiadają i piszą, nigdy bym się nie spodziewał, że muzułmanie mogą uczyć otwartości wiary. A już tym bardziej nas - chrześcijan, katolików.l Bo przecież, choć innymi drogami, przez inne bramy, ale zmierzamy do tego samego Ojca. 

23.06.2010
Byliśmy na plantacji m.in fig, winogron, pomarańczy i bananów. Piękne. Tutejszy klimat jest dobrą ilustracją Ewangelii - tyle, że w Turcji raczej nie ma drugiej szansy. Jak drzewo nie owocuje - to won. Bo ziemię wyjaławia. A my? Ile razy Bóg nic z nas nie ma, poza wstydem czy kłopotem? A jednak - dalej pielęgnuje, troszczy się. Daje nadzieję - reszta zależy tylko ode mnie. 

>>>

Ja wiem - polska piłka to dramat. Ale jak na mistrzostwach dzieje się coś takiego, jak wczoraj w meczu Niemcy-Anglia, to już przesada. To siadło na psychikę zawodników. Kto wie, jaki byłby wynik, jakby zaliczono bramkę, która w oczywisty sposób została strzelona? Nie żebym lubił Niemców (choć miło, że chociaż w ich barwach Polacy bramki strzelają...) albo Anglików jakoś mocno - ale chodzi o sprawiedliwość.

Zresztą, w późniejszym meczu Argentyna-Meksyk - to samo, tylko odwrotnie. Bo tam z kolei uznano gola... który zdobyty został z oczywistego spalonego. 

Kłania się postulat kolejnego arbitra - który siedzi przy operatorach kamer i analizuje w kontrowersyjnych momentach zapisy kamer, zanim sędzia główny podejmuje decyzję. 

>>>

Oglądali debatę wczoraj? Ja kawałek, w przerwie reklamowej na AXN. Co wniosła? Nic. Poprztykali się w garniturach, i tyle. Komorowski chyba lepiej nauczył się na pamięć odpowiedzi na pytania, o których mi nikt nie powie, że kandydaci ich wcześniej nie znali (zresztą - nawet jak nie znali - to i tak nietrudno było domyśleć się, o co będą dziennikarze pytać), ładniej się wypowiadał. A Kaczyński z kolei ma mniejszą lekkość wypowiedzi. Ciekawe może było to, co mówili w podsumowaniu (ostatniej okazji na wypowiedź) - wydaje mi się, że każdy z kandydatów wskazał, na jaki elektorat liczy w II turze. Również, bez niespodzianek.

Czy któryś z nich jest lepszy? W tej notce (pod koniec) pisałem i podlinkowałem ciekawe miejsca z informacjami, jakie poglądy deklarują kandydaci. Co z nich wynikało - niewiele, że gryzą się nawzajem głównie dla medialności, bo poglądy zbliżone. 

Co tu może zaważyć? Pewnie frekwencja osób starszych, na których liczy Kaczyński. No i to, kogo oficjalnie poprze przed wyborami Napieralski i SLD - a poprze, zapewne, Komorowskiego. 

Jakby nie było - dla mnie, nieuznającego mniejszego zła - II tura to będzie właśnie takie wybieranie przysłowiowego mniejszego zła.

ps. Do poprzedniej notki dodałem kilka fotek :) 

piątek, 25 czerwca 2010

ZAKOCHAŁEM SIĘ W TURCJI

Dosłownie. Zakochałem się w Turcji - co chyba samo w sobie złe nie jest, jako że byłem tam z moją kochaną pierwszą miłością w osobie żony mej prywatnej osobistej :)

Wylecieliśmy po południu 16.06. Samolot punktualnie. Dla obydwojga z nas - coś nowego, bo żadne z nas nie leciało. A do tego - linie Sky Aerlines - tureckie, stewardessy turczynki, choć płynnie mówiące po angielsku. Tylko nie zrozumiem, po co komunikaty w czasie lotu były po turecku. Lot czarterowy, sami Polacy :)

 gdzieś nad Polską

Wiedzieliśmy, że będzie ciepło. Ale to, co zastaliśmy po przejściu przez ogromny terminal 2 w Antalyi - przerosło wszelkie oczekiwania. Było ok. 21:00, czyli u nich 22:00 (+1 h w stosunku do czasu polskiego), i powietrze po prostu się czuło. Tropik jakby. Oczywiście, niektórzy pasażerowie musieli się popisać - dwóch (jeden trzeźwy, drugi nie) wynosiło trzeciego, który rozpoczął świętowanie piwem już na polskim lotnisku, i po wyjściu z lotniska w Turcji... położył się koło rezydentki, liczącej ludzi przed zapakowaniem nas do autokaru, i zasnął. A kilku Turków, obok stojących, miało straszny ubaw. I jak tu nie dziwić się, że mamy na świecie opinię - jak Rosjanie - pijaków?

Antalya jest 120 km od Alanyi - więc trzeba było dojechać. Po kolei zostawiając poszczególne osoby w poszczególnych hotelach - niektórzy nawet 20-30 km od Alanyi. Myśmy byli na końcu, w ostatnim, Gold Safran (dzielnica Machmutlar). Gdy boy zaprowadził nas do pokoju - jedyny zgrzyt w czasie pobytu: pokój był na parterze, z balkonem na który bez problemu można było wejść z ogrodu, a nie domykały się drzwi rozsuwane na ten balkon. Próbował, oczywiście, przekonać mnie, że w ogrodzie obok jest security (faktycznie, jakiś ochroniarz prawie spał ok. 50 m dalej) - ale po 10 USD i chwilowej rozmowie z delikatnym naciskiem + powtórzeniem kilkakrotnie z mojej strony słowa-klucza I will go and talk to the manager - od razu w rzekomo pełnym hotelu znalazło się dla nas miejsce na 5 piętrze. 

Pokój doceniliśmy dopiero rano. Ogromny, chyba większy niż nasza kawalerka. Łukowo sklepiony korytarz, po lewej od razu sypialnia z 2 łóżkami (zbędna nam), dalej duża toaleta z wielkim prysznicem, właściwy pokój z kanapą, tv (tak, TV Polonia jest wszędzie!) i łóżko, gdzie spaliśmy. Klimatyzator, sensownie, nad łóżkiem, sterowany pilotem, cichutki. No i wielki balkon, akurat na rogu budynku - więc słońce o każdej porze dnia, gdy tylko było, począwszy od rana do wieczora. A z balkonu - prześliczny widok: po lewej na miasto, po prawej - na basen i ogród hotelowy. 

Codziennie rano zrywałem się przed 7:00 i jako pierwszy/jeden z pierwszych szedłem na dół na basen, żeby się popluskać w basenie w promieniach wschodzącego słońca. Potem, jak żonka wstała sobie, ogarnialiśmy się i szliśmy na dół, na powietrze na śniadanie. 

Właśnie. Wyżywienie w tym hotelu zasługuje na osobny opis. Ilość - ogromna. Fakt, all inclusive. Ale za niewiele - jako że za całość zapłaciliśmy ok. 1200 zł od osoby. Taki pokój, taki standard? Moim zdaniem, niewiele. Posiłki były co rusz. 7:30-9:30 śniadanie. 10:30-12:00 drugie śniadanie. 12:00-14:00 lunch. 16:00-17:00 herbatka i ciasto. 19:30-21:30 kolacja. 23:00 zupa. Od 10:00 do oporu bar - piwko, drinki lokalne, rakia turecka, likiery itp do bólu. Oczywiście, zimne napoje także - kawka, herbatka, mnie najbardziej do gustu przypadła gorąca czekolada. 

Praktycznie na każdy posiłek było 4-5 do wyboru dań na ciepło. Niezliczona ilość różnego rodzaju sałatek, do których było drugie tyle sosów. Przeróżne wędliny, sery. I niesamowicie soczyste owoce - myśmy zażerali się przede wszystkim pomarańczami i arbuzami. Pieczywo - najróżniejsze. Jajeczka - oczywiście, na twardo i miękko. Jajecznica bywała, paróweczki - albo bułki z parówkami, takie mini. Ogromna różnorodność. Oczywiście, czasami coś się powtórzyło - np. co 2 dni - ale ja nie narzekałem, i nie widziałem, aby ktoś narzekał. 

Osobna bajka - obsługa. Uśmiechnięci Turkowie, każdy w mundurku hotelowym, na piersi po prawej stronie mając wyszyte imię i stanowisko. Biali - kelnerzy; niebiescy - barmani. I Yildilray cały na czarno - szef baru. Strasznie pozytywni - nie uśmiechający się sztucznie, ale ewidentnie lubiący pracę. Bardzo często zagadujący uprzejmie, lubiący pogadać z turystami. I niesamowicie zdolni - taki mały Ali, mój ulubiony, potrafił w jednej ręce przenieść taką ilość talerzy, w ogóle nie patrząc na nie i dokładając ciągle nowe - że budził mój podziw. 

Nie sposób też nie wspomnieć o grupie animatorów - którzy praktycznie cały dzień wygłupiali się i organizowali rozrywki dla gości hotelowych. Mówili po turecku, angielsku, niemiecku i troszkę po polsku - bo i Polaków tam sporo wśród gości. Począwszy od gimnastyki o różnych porach, przez różne gry i zabawy w ciągu dnia (w tym w basenie), dyskoteki wieczorne o 21:00 dla dzieci, codzienne wieczorne show czy wreszcie na dyskotekach w Alanyi skończywszy - dosłownie stawali na głowach, aby czas gościom uprzyjemnić. Bawili, i to skutecznie. 

17.06 na spotkaniu organizacyjnym wykupiliśmy od razu wycieczki fakultatywne - stwierdziliśmy, że tak łatwiej, lepiej i wygodniej. Polski rezydent, transport spod hotelu (a nie skądś z miasta). Dowiedzieliśmy się o płatnościach, namiarach na rezydentów - bardzo dokładnie powiedziano, co i jak, a do tego drinki zimne były - co przy ok. 40 stopniach było potrzebne. Okazało się, że mieli nawet lekarza, z którym dało się po polsku komunikować! 

Po spotkaniu - cieszyłem się przy okazji, bo pozbyłem się sporej części gotówki, płacąc za wycieczki - pojechaliśmy dolmuszem do centrum Alanyi. Dolmusz = w Turcji takie coś, jak busiki kursujące u nas na Podhalu. Bez rozkładu, po prostu jedzie - i trąbi, jak widzi kogoś na przystanku, i jak chcesz jechać, to trzeba machnąć.

Swoją drogą - pojazdy i sposób jazdy w Turcji to osobna bajka. Kierunkowskazów się nie używa. Jeździ się tak, jak wygodniej - pasy stanowią chyba tylko dekorację. Autobusy na górskich drogach wyprzedzają się na trzeciego. Skuterki wciskają się wszędzie. Pełen chillout. A zakaz zawracania oznacza, że Twój kierowca na 99% właśnie tam zawróci :) 

Dojechaliśmy z przesiadką do Ic Kale - twierdzy Alanyi, sięgającej XIII w. Piękne zabytki, w tym rozsypujący się - z resztką kopuły - kościół. Zapierający dech w piersiach widok na Alanyię z obydwu stron - plażę Kleopatry, a także część z hotelami, gdzie my mieszkaliśmy. Masakryczny ukrop - ale warto było go znieść, żeby mieć takie zdjęcia.




 Ic Kale - twierdza Alanyi

Wracając - kilka souvenirów, które - o dziwo - pod takim zabytkiem okazały się być... tańsze niż gdzie indziej. Na marginesie - walutą turecką jest lira. 1 lira = ok. 2 zł. Ale nie ma problemu z płatnościami w euro czy dolarach. Jak to mówią, no problem my friend - bo tam każdy jest Twoim friend

Kolejny dzień - 18.06 - wycieczka z możliwością korzystnych zakupach w salonie z konfekcją skórzaną D'enver (strasznie natarczywi sprzedawcy - ale ceny, o ile wiem, wcale nie wygórowane) i u jubilera Tiffany'ego - gdzie nabyłem małżonce, z wyprzedzeniem jako prezent na naszą 1. rocznicę, pierścionek śliczny złoty z cyrkonią i małymi serduszkami, który jej się bardzo podobał. I to właściwie była jedyna okazja, kiedy mogłem się potargować - bo nietargowanie się, jak wszędzie pisało i mówili, jest w złym tonie - tam po prostu wypada się targować.

Stamtąd zawieźli nas na punkt widokowy Seir Tarasy - widok na Alanyię z drugiej strony w stosunku do miejsca, w którym myśmy mieszkali. Dalej - lunch na znanym już nam stoku w drodze do Ic Kale, w piętrowo położonej restauracji, na chyba ok. 5 platformach. I na koniec - czas wolny w porcie, gdzie obejrzeliśmy Czerwoną Wieżę, przeszliśmy się po ruinach murów i zrobiliśmy sobie fotki pod pomnikiem ojca współczesnej Turcji - paszy Kemala Ataturka.

 widok ze zbocza Ic Kale na port i Czerwoną Wieżę

A po powrocie - spacerek nad morze. Plaża - dość nieciekawa, bo kamienista. Hotel ma przypisaną swoją plażę, kawałek, nawet z miejscem do gry w siatkówkę (graliśmy w kilku, zebrani przez animatorów, i nawet wygrała moja drużyna 2:0 - masakryczny upał, na nogi co chwilę polewali nam wodę, bo się wytrzymać nie dało, tak piasek palił), ale za leżaki trzeba płacić, a dodatkowo dno kamieniste i łatwo poranić nogi. No i woda słona. Więc nie korzystaliśmy.

 plaża w Alanyi w dzielnicy Machmutlar

19.06 pojechaliśmy na rafting - czyli taki spływ pontonem rwącą górską rzeką. A że my nad brzegiem morza - to nieco trwało, zanim wywieźli nas w góry, na oko na wysokości jakieś połowy drogi pomiędzy Alanyą a Antalyą. Po drodze - okazja do popatrzenia, jak wyglądają małe miejscowości, wioski, poza dzielnicami hotelowymi w dużych miastach. A wyglądają biednie, nie ukrywając. I specyfika budowy domów tureckich - zawsze min. 2 piętra. Bo na dole - garaże np. z obórką czy składzikiem, na całej długości budynku , a mieszkania na piętrze. Za mało miejsca? Nie problem - dobuduje się nowe piętro. 

Na miejscu wszyscy zrezygnowali z pianek, bo byśmy się w nich ugotowali, nie mówiąc o tym, że rozmiar XXL był, na moje oko, tak naprawdę L... Kapoki, rękawiczki, kaski - i wio do autobusu, który wiózł nas dalej, na start. No i popłynęliśmy. Lodowata woda. Na postoju mieliśmy, trzymając się nawzajem za kamizelki, przechodzić - a raczej przepływać - przez lodowato zimną wodę, co było w całości (jak cała impreza) filmowane i fotografowane. Pamiątkowe zdjęcia obok i nad wodospadem. Potem, przy kolejnym postoju, okazja do skakania ze skał do wody - bomba! 

I w pewnym momencie - po prostu, płynąc sobie, wyskoczyliśmy we 3 z pontonów, żeby się ochłodzić w wodzie. A Murat, nasz przewodnik, powiedział, że można. Gorzej było z dopłynięciem potem z powrotem do pontonu - prąd był tak silny, że płyniesz z całej siły do przodu... i cofasz się. No i wojny pomiędzy poszczególnymi pontonami - czyli chlapanie się. Dyrygowanie nami - pełen profesjonalizm - po polsku: lewa do przodu, prawa do tyłu, attack position. I to jego magiczne Relax, I'm a professional. Kapitalny facet :) Który, notabene, umówił się po wszystkim na randkę następnego dnia z K., która z przyjaciółmi (mieszkali w innym hotelu) płynęła z nami. Dalszych losów tej znajomości nie znam.

Jak już dopłynęliśmy - lunch, dobry, i okazja życia - zdjęcia z imprezy po 5 USD sztuka, albo film po 25 USD. Trudno - kupiliśmy 4 zdjęcia. Potem zapakowali nas i zawieźli z powrotem do hoteli. Tego dnia bardzo dobrze się spało (nie żeby w inne dni spało się źle, co to to nie).

 na czymś takim pływaliśmy

Następnego dnia - 20.06 - coś, co było niesamowite. Wycieczka do Perge, Aspendos i Kursunlu. Zdecydowaliśmy się na to, bo z uwagi na koszt i nachodzenie się terminów, nie byliśmy w stanie pojechać do Kapadocji (2 dni, dość droga - a szkoda 2 dni z 6 dni pobytu) ani do Pammukale (nachodziło się z jeep safari). Antyczne Perge - o którym pisał i gdzie był św. Paweł w 48 r.n.e. Aspendos z najlepiej zachowanym na świecie teatrem antycznym - nadal działającym, nawet był akurat festiwal, całość zapiera dech w piersiach. I park krajobrazowy Kursunlu - z prześlicznymi, magicznymi wręcz wodospadami. Bajka, nie tylko ze względu na przyjemny chłodek i cień drzew.

 antyczne Perge

 najlepiej zachowany antyczny teatr w Aspendos

wodospady w parku krajobrazowym Kursunlu

I wiecie, co? Zrobili tę wycieczkę tylko dla nas dwojga. Przyjechało 3 rezydentów, klimatyzowany nówka vw transportem ze skórzanymi obiciami - normalnie, vip tour nam się trafił. A przy okazji zaprzyjaźniliśmy się z Zosią (szefowa rezydentek, jedyna władająca tureckim), Beatą i Anią - dowiedzieliśmy się sporo o ich pracy, a nawet mieliśmy okazję być świadkami, jak Ania przez telefon kontaktowała się z tureckim lekarzem, i przekazywała mu informacje o stanie zdrowia jednego z gości hotelowych, który zasłabł i było podejrzenie stanu przedzawałowego... Mocno stresująca praca, takiego rezydenta. 

Z kolei 21.06 - jeep safari. Firma - bardzo turecka - Sherlock Holmes. Charakterystyczne pomarańczowe jeepy. Jechało ich w sumie 7 - większość to... wycieczka fińska z prześmieszną, o bardzo jasnej karnacji, małą i krępą przewodniczką, obwieszoną ogromnymi koralami, która wywoływała nas - kilku Polaków - ogólną wesołość, gdy zaczynała trajkotać, tłumacząc na fiński to, co mówił po angielsku Alberto - przewodnik i szef firmy. 

Najpierw - ponownie Seir Tarasy, panorama miasta, herbatka. Opis przebiegu wycieczki. Potem pięliśmy się coraz dalej w góry Taurus, otaczające Alanyę - w pewnym momencie byliśmy ponad chmurami. Ciekawostka - Zosia mówiła, że te chmury lecą przez całe morze i zatrzymują się dopiero właśnie na tych górach, stąd taki a nie inny klimat właśnie w tej okolicy. 

Pierwszy przystanek - chatka nomadów. Rodzina, która cały rok mieszka w lesie - raz w letnim, raz w zimowym domu. Mogliśmy pochodzić po letnim - wielki namiot, wyłożony w środku dywanami, z paleniskiem po środku. Okazja do porobienia fajnych zdjęć ich sprzętów i sobie w ich fotelach, przy ich stolikach, w tych niesamowitych wnętrzach. Jak powiedział Alberto - ok. 50 lat temu sporo ludzi w takich warunkach tam żyło. Dzisiaj - jakby taki żywy skansen.


 gdzieś w górach Taurus w okolicy Alanyi

Potem, mocno z nienacka, przejechaliśmy po terenie specjalnie przygotowanym na wyczyny terenówek. Zjazdy, podjazdy, slalom między drzewami, wjazdy do rzeczek - szaleństwo. Moim zdaniem - kierowca, o ile to w takich miejscach możliwe, nasz Irfan, jechał jakby na pamięć - bo szyba cała była uwalana błotem, więc nie mógł widzieć dokąd jechał. 

Dalej pojechaliśmy głębiej w góry, aby dojechać do schowanej w jakieś dolince wsi, gdzie - jak opowiedziano nam - pozostali starcy i dzieci, bo młodzi ludzie są w mieście i pracują. Wioseczka, w której wszędzie pełno sadów i upraw - np. pomarańcze owocujące przez okrągły rok. Żonka z poznanymi tam D. i K. spróbowali, podprowadzając z drzewa - świeżutkie i pyszne. 

Zbliżając się ku końcowi - lunch w restauracji w górach, ukrytej w głębokim wąwozie, ze stołami położonymi nad świetnie orzeźwiającym potokiem. Zjedliśmy, no i poszliśmy popływać. Woda - jak tam wszędzie w górskich potokach - lodowata. Ale za to - była skocznia, gdzie z ok. 4 m można było sobie skoczyć. Bajka. 

Na zakończenie - zjechaliśmy pod Ic Kale, gdzie zawieźli nas w fajne miejsce u podnóża twierdzy, z fajnym widokiem na wspomnianą już Czerwoną Wieżę i port. Jako że było nas w sumie 6 - poza nami, D. i K. także A. i K., dwie dziewczyny mieszkające w hotelu naprzeciwko naszego - zrobiliśmy zrzutkę i zamówiliśmy film DVD i zdjęcia z całości. Odebrałem je następnego dnia rano w recepcji naszego hotelu - mam ich adresy, poprzegrywam i wyślę w Polskę. 

Tego wieczora, jako że mieliśmy już silną grupę, spędziliśmy czas razem nad basenem, a po kolacji udało nam się przemycić A i K. do nas i posiedzieliśmy, racząc się nad basenem różnymi miejscowymi napitkami. 

Ostatni dzień postanowiliśmy poświęcić na chillout nad basenem. Spiekliśmy się straszliwie, ale wytrzymaliśmy chyba z 6 godzin, co jakiś czas pluskając się w basenie. Nie obyło się bez ofiar - w toku gry w ping ponga z D., grając na boso, koło basenu, raczyłem sobie wbić kawałek rozbitego szkła w stopę prawą. Ale nic się nie stało - tylko krew się dość dramatycznie lała, ale jak przestała to było ok. 

Później poszliśmy z żonką do nieopodal położonego sklepiku, gdzie nabyliśmy drogą kupna pamiątki dla rodziny i przyległości, po czym z D. i K. poszliśmy na prawdziwy turecki kebap. Żeby nie było - jedyny, poza wycieczkami fakultatywnymi (gdzie posiłek był w cenie) posiłek zjedzony na mieście (bo po co - skoro w hotelu wszystko było). I zostaliśmy najwyraźniej wzięci za Rosjan - tym dziwniejsze to, że D.  (rodowity Ślązak) rozmawiał z właścicielem... po niemiecku. 

Ostatni wieczór spędziliśmy obserwując show naszych dzielnych animatorów, racząc się w chłodzie obok basenu różnymi napitkami. Potem szybkie pakowanie i spanie. 

Rano ostatnie dopakowywanie, pożegnanie z D. i K. po śniadaniu (my wyjeżdżaliśmy o 8:20, oni o 11:10 - mogli jeszcze słońca złapać nieco) i z przyjemnością stwierdziliśmy, że odwozi nas na lotnisko nasza Zosia. Z jednym przystankiem i chwilą dreszczyku (gdy minęliśmy rozwalony nieco autokar innego biura podróży z Polski - nic się nikomu nie stało, ktoś im pod koła wjechał - gorzej, że niecałe 45 minut i ok. 30 km dalej mieli samolot, więc raczej nie zdążyli) dojechaliśmy na czas na lotnisko, aby o 13:20 odlecieć i ok. 15:45 23.06 naleźć się w Polsce.

gdzieś nad Rumunią

Reasumując. Wrażeń co niemiara. Ok. 1500 zdjęć, kilka filmików. Zupełnie inna kultura - wszechobecne meczety, choć przecież Turcja jest republiką laicką. Tak, sami sobie budują meczety - jak chcą i mają pieniądze (co czasami powoduje, że jedna wioseczka potrafi mieć... 5 meczetów na 200 mieszkańców). Piękna pogoda, niesamowite widoki, krajobrazy, zapachy. Wszystko takie inne i bardziej intensywne niż nasza szara Polska. 

No i najważniejsze - ludzie. Nie, wcale nie uprzejmi dlatego, że nastawieni na zysk i chcący zarobić na turystach. Nie raz i nie dwa razy zagadali mnie na ulicy - mówiąc wprost, że nie chcą mi nic wcisnąć czy sprzedać, ale chcą porozmawiać, ewidentnie z ciekawości dopytując się, skąd jestem, jak mi się podoba Turcja. Taka prawdziwa życzliwość i ciekawość świata. A przede wszystkim - autentyczne uśmiechy. Zosia to zauważyła, ale ma rację - u nas większość osób, zapytanych co u ciebie? zaczyna narzekać; tam, choćby ktoś miał wypadek, okradli go - zawsze odpowie, że Thanks, I'm great, an how are you? Permanentny optymizm.

To był dobry czas odpoczynku od tego wszystkiego, co tutaj. Piękny czas spędzony z ukochaną osobą, który pozwolił poszerzyć horyzonty, zobaczyć coś nowego, poznać nowych ludzi. I na pewno - pozbyć się stereotypów. Bo ja tam nie widziałem ani jednego szalonego radykała muzułmańskiego - a zetknąłem się z dużą ilością ludzi po prostu uprzejmych, życzliwych, miłych i kulturalnych; co z tego, że czasami pracowali jakby dla mnie jako gościa hotelu - ale, bywając nawet w różnych polskich hotelach, z tak pozytywnym nastawieniem jakoś się nie spotkałem. 

Wszystkim, którzy chcieliby wybrać się do Turcji, Egiptu czy Tunecji - polecamy organizatora naszego wypoczynku, firmę BeeFree. Nowa, w tym roku powstała firma, dawny właściwie Exim Tours (jego właściciele odeszli i założyli nowe biuro, przenosząc także cały personel). Tak samo, jak hotel Gold Safran w Alanyi w Turcji na Riwierze Tureckiej nad Morzem Śródziemnym, w którym byliśmy. 

ps. Jeśli ktoś się w te strony wybiera - polecam Turcję w sandałach - świetna strona, dużo przydatnych i w bardzo ciekawej (i ciągle aktualizowanej) formie podanych informacji o wszystkim: historii, kulturze, obyczajach, ludziach - wszystkim, co na wyjazd potrzebne. 

czwartek, 24 czerwca 2010

NIE UCIEKAJ OD LUDZI

Wróciłem z Turcji, żyję. Ale o tym - pewnie jutro lub pojutrze napiszę, bo muszę poukładać myśli. Krótko - niesamowicie było. A dzisiaj w pracy leży i groźnie na mnie łypie okiem wieeelka kupa korespondencji. Niby tylko tydzień mnie nie było - a może aż?
Dla Elżbiety nadszedł czas rozwiązania i urodziła syna. Gdy jej sąsiedzi i krewni usłyszeli, że Pan okazał tak wielkie miłosierdzie nad nią, cieszyli się z nią razem. Ósmego dnia przyszli, aby obrzezać dziecię, i chcieli mu dać imię ojca jego, Zachariasza. Jednakże matka jego odpowiedziała: Nie, lecz ma otrzymać imię Jan. Odrzekli jej: Nie ma nikogo w twoim rodzie, kto by nosił to imię. Pytali więc znakami jego ojca, jak by go chciał nazwać. On zażądał tabliczki i napisał: Jan będzie mu na imię. I wszyscy się dziwili. A natychmiast otworzyły się jego usta, język się rozwiązał i mówił wielbiąc Boga. I padł strach na wszystkich ich sąsiadów. W całej górskiej krainie Judei rozpowiadano o tym wszystkim, co się zdarzyło. A wszyscy, którzy o tym słyszeli, brali to sobie do serca i pytali: Kimże będzie to dziecię? Bo istotnie ręka Pańska była z nim. Chłopiec zaś rósł i wzmacniał się duchem, a żył na pustkowiu aż do dnia ukazania się przed Izraelem. (Łk 1,57-66.80)
Dzisiaj uroczystość narodzenia św. Jana Chrzciciela. Jest to osoba  ciekawa: nie dość, że krewny samego Jezusa (skoro jego matka - Elżbieta - była jej krewną), jedyny chyba (poza Maryją) święty, którego wspominamy nie tylko w dacie śmierci (narodzin dla nieba) ale i w dniu urodzin. I wreszcie - jedyny prorok, który wprost wskazał Zbawiciela. Jakby brama, zamykająca Stary a otwierająca Nowy Testament. 

Ten tekst uczy przede wszystkim szacunku dla życia. Bo przecież mowa o oczekiwaniu na narodzenie syna. Nowe życie, wyjątkowy dar Boga - nie tylko w przypadku Zachariasza i Elżbiety, dla których samych i ich najbliższych nowe życie w tak podeszłym wieku było po prostu cudem. Kto by się spodziewał dziecka w wieku, można by powiedzieć, babcinym już? A dzisiaj tyle się mówi o prawie do aborcji, o wolności kobiety w dysponowaniu własnym ciałem (życie drugiego człowieka to... własne ciało?), postuluje się dostęp do zabiegów zabijających nienarodzone dzieci nie tylko w sytuacji zagrożenia życia matki, jej tzw. trudnej sytuacji - ale w ogóle, ot, gdy będzie miała ochotę. Gdzie tu odpowiedzialność? Łatwo jest chcieć przyjemności, związanej z pożyciem małżeńskim, ale żeby ponosić konsekwencję swoich czynów? A po co, przecież to takie staroświeckie...

Życie jest darem, i wara od niego z ręką! Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela - tak, to o małżeństwie. A skoro Bóg daje życie - to kto daje ci prawo, aby je niszczyć? Owszem, teraz może się wydawać - to tylko pozbycie się problemu, po co niszczyć życie (sic!) przez głupi błąd młodości. Można tam myśleć. Wyrzuty sumienia przyjdą o wiele mniej spektakularnie, później. I nie dadzą się tak łatwo załatwić, jak skrobanka. Przepraszam za dobitność. Tak - człowieka można wyskrobać, niekiedy w majestacie prawa. Ale zapomnieć o tym się nie da. I to nie lekarz, ale zazwyczaj niedoszła matka czy ojciec mają później problemy, nie mogą się pogodzić z tym, co zrobili - sobie i maleństwu, któremu odebrali szansę na zobaczenie ich i pokochanie. 

Fakt, że życie jest darem, to prawda o której często zapominają nie tylko ci, którzy dopuszczają się aborcji (rodzice, lekarze przeprowadzający zabiegi). Czasami mam wrażenie, że gdy patrzę na niektórych, to oni są tak zapatrzeni w Boga... że już nie widzą poza tym człowieka. Drugiego, obok siebie - rodzica, dziecko, rodzeństwo, przyjaciela, sąsiada z pracy czy uczelni. Jakby przykazanie miłości kończyło się na Będziesz miłował Pana Boga swego. A co z a bliźniego swego jak siebie samego? Nie mniej ważne. Tak jak nowonarodzone dziecko jest darem dla rodziców i bliskich - tak samo każdy człowiek, z którym w różnych momentach życia, jest darem dla mnie a ja dla niego. Nie ma przypadków - czy tego chcemy, czy nie, nasze interakcje i stykanie się ze sobą nie jest nijakie, pozostawia ślady. 

Można ubogacić - można zranić. Można pomóc - można pognębić. Można przynieść radość i spowodować szybsze bicie serca - można zmieszać z błotem, zeszmacić i upodlić. Czasami nie potrzeba słów, wystarczą gesty. Mówi się czasem, że w pamięci zapadają rzeczy przyjemne, które chcemy zachować. Pewnie tak jest - ale to, co boli, pozostawia ranę. Przebaczenie to jedno, ale pamiętliwi jesteśmy mocno. Taka natura. 

Nie jest sztuką iść przez życie, omijając ludzi też znajdujących się na tej drodze. Tak - to dokładnie ta sama droga, czasami idąca nieco inaczej, raz trudniej, raz prościej - która prowadzić ma nas do Boga. Ci ludzi - my sami dla siebie nawzajem - jesteśmy po to, aby sobie pomagać, aby się ubogacać, wspierać w tej wędrówce. I cieszyć się sobą nawzajem - tym, że nie tylko mam coś dla siebie, talenty, możliwości, środki - ale że mogę to dać komuś, wesprzeć go, podzielić się. 

W I czytaniu dzisiaj padają słowa Bóg mój stał się moją siłą. Bóg chce stać się źródłem siły dla każdego z nas - nie po to, aby ta łaska się w nas, za przeproszeniem, kisiła, ale aby ta łaska rozlewała się przez nasze ręce na innych. Bóg po to daje życie, aby było ono źródłem szczęścia. Jesteśmy tak bardzo różni, mamy różne spojrzenia, różnimy się poglądami na wiele spraw - ale w tej różnorodności jest siła. Siła, która ujawnia się, gdy współdziałamy, kiedy mnożymy to co mamy - dzieląc się tym.

Nie bójmy się ludzi. Nie bójmy się siebie nawzajem. Jesteśmy stworzeni, jak to Merton powiedział, aby nie być samotnymi wyspami. Owszem, raz na jakiś czas rodzą się dusze, które powołane są do pustelniczego, samotnego życia - ale to wyjątki. Jesteśmy dla siebie punktami odniesienia - czasami interakcja jest bolesna, czasami się na sobie sparzymy, ale to wiele uczy i ubogaca. 

Ale taka jest właśnie nasza droga. Można z niej uciekać, można próbować omijać wszystkich innych na tej drodze - tylko po co? Lepiej razem szukać swojego miejsca w Bożych planach, razem wsłuchując się w Jego głos, a zarazem poszukując odpowiedzi na swoje pytania na Bożej drodze miłości. Razem. Współdziałając. Jeden dla drugiego. Gdzie dwaj lub trzej są zebrani w imię moje - tam Ja jestem między nimi. Nie lepiej?

>>>

Rano przejrzałem info.wiara.pl - chwilę człowieka nie ma, a już się dzieje...

1) kolejny gest pojednania pokazujący dobrą wolę lefebrystów - wybaczcie, ale z tym gestem zeszłorocznym to uważam, że papież chyba jednak się pomylił...
4) kolejne rewelacje nt. bpa Waltera Mixy - chyba gorzej już być nie może (pytam się zatem - czy tak naprawdę nikt nie wiedział, co on wyprawiał, czy po prostu wygodniej było nie widzieć?
5) abp Paetz reaktywacja - niejednemu, i słusznie, przeszkadzało, że podczas uroczystości w różnych miejscach w kraju ten człowiek siada w pierwszym rzędzie w fioletach biskupich... i doszło do tego, że musiał się wypowiedzieć Watykan; jak zwykle - niezawodny Szymon Hołownia ze swoimi dobitnymi komentarzami (jeden na wiara.pl i drugi na jego blogu); i, moim zdaniem, dość niebezpieczny (bo dążący jakby do usprawiedliwiania takich postaw) punkt widzenia x Artura Stopki 

niedziela, 20 czerwca 2010

GDZIE KOŃCZY SIĘ MOJA WIARA

Gdy Jezus modlił się na osobności, a byli z Nim uczniowie, zwrócił się do nich z zapytaniem: Za kogo uważają Mnie tłumy? Oni odpowiedzieli: Za Jana Chrzciciela; inni za Eliasza; jeszcze inni mówią, że któryś z dawnych proroków zmartwychwstał. Zapytał ich: A wy za kogo Mnie uważacie? Piotr odpowiedział: Za Mesjasza Bożego. Wtedy surowo im przykazał i napomniał ich, żeby nikomu o tym nie mówili. I dodał: Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć: będzie odrzucony przez starszyznę, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; będzie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie. Potem mówił do wszystkich: Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje! Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa. (Łk 9,18-24)
To jest podstawa. Bez tego reszta nie ma sensu. To, czy wierzysz, czy się modlisz, czy twoje prawo i to, czym się kierujesz, zakorzenione jest w Bogu - wynikać musi z tego, kim ten Bóg jest. Jezus jest Bogiem - w to wierzę. A ty?

I nie chodzi tu o to, aby w tym momencie wstać i wyrecytować Skład Apostolski (hmm... co to znaczy? co to jest? gdzieś coś pamiętam, ale... Tak, chodzi o Credo, inaczej Wierzę w Boga), albo jakąkolwiek inną nauczoną modlitwę czy litanię. To jest ważne - modlitwa taka jak Pater Noster czy Ave Maria to dziedzictwo Kościoła, słowa wypowiadane z wiarą od tysiącleci, obydwie zresztą zapisane są wprost w Ewangelii. Ale - ciągle - to pozostaje tylko formą. 

Pytani brzmi - czy moja wiara kończy się na końcu modlitwy (odmawianej pewnie tylko na okoliczność mniej/bardziej systematycznych odwiedzin w kościele), czy sięga dalej? Czy moja wiara jest odgrodzona od całej reszty mojego życia - rodziny, domu, czasu poświęcanego dla bliskich i przyjaciół, pracy, kariery - czy jest jej częścią? Czy pozwalam Bogu być częścią tego wszystkiego, co mnie stanowi - w każdej sytuacji, w każdej płaszczyźnie i sferze tego życia - czy też przypominam sobie o Nim, ot, tak od czasu do czasu, gdy się akurat grunt pali pod nogami, gdy czegoś chcę i mam nadzieję (bo pewnie ciężko mówić tu o wierze...) że mi pomoże?

Temida, czyli ta pani z wagą, będąca często przedstawiana jako obraz sprawiedliwości, symbol prawa, to dobry przykład. Ile w mojej wierze jest deklaracji - a ile czynów. Która z tych dwóch szal na wadze byłaby cięższa? A może po prostu jedna z nich byłaby pusta - ta, na której miałbym położyć coś więcej niż słowa?

Nie mówię, że to jest proste. Człowiek rzadko rodzi się, od razu wiedząc - Bóg jest, wierzę w Niego, On jest moim Panem, i basta. Czasami to trzeba przegryźć. Bardzo często są okresy buntu, zawodu, odwrócenia, wypięcia się na Niego, wręcz robienia Mu na złość. Albo okresy poszukiwania, nawet po omacku, ale w dobrej wierze - chcąc być szczerym wobec siebie, aby naprawdę się przekonać. Aby odnaleźć Tego, za którym warto iść, choćby nie wiem gdzie ta droga prowadziła. 

Gdy Go odnajdziesz - wtedy sam będziesz wiedział, jak odpowiedzieć na to pytanie. Obyś zdążył. To nie muszą być słowa Piotra Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego, mogą być inne. Może nie być słów - ale mowa serca, które już wie, które rozumie, kocha i jest gotowe otworzyć się na Niego. 

Czy w tym momencie będzie automatycznie łatwiej jakoś? Niekoniecznie - Jezus mówi o tym w drugiej części. Ale będziesz wiedział - co i jak. Wiesz, komu zaufałeś. Przyjdzie taki czy inny krzyż, przyjdzie szyderstwo - bo jak tu, wierzyć, do kościoła chodzić, dzisiaj? po co?... - brak zrozumienia, pukanie się w czoło, spojrzenia z politowaniem. A przede wszystkim - walka z sobą samym. Tak, czasami trzeba zaprzeć się samego siebie, jakby siebie i swoje ja przeskoczyć, żeby ono Boga nie zasłaniało, nie zagłuszyło. 

Więc idź. Szukaj swojej odpowiedzi na to kluczowe pytanie. Nie musi być piękna, poetycka, rymowana, składna. Ma być twoja i szczera. Tylko tyle, i aż tyle.

Napisałem to 15.06.2010 - w chwili, gdy się to pojawi na blogu, tj. w niedzielę 20.06.2010, będę gdzieś w Turcji i proszę o pamięć modlitewną.

piątek, 18 czerwca 2010

ŻEBY NIE LATAĆ Z PUSTĄ TACZKĄ

Jaka jest rola Kościoła? Co nam daje? Czym powinien być, a jak to jest w praktyce? To kilka pytań, które wierzącym powinny leżeć na sercu. Choć od czasu do czasu. Ja dawno nie czytałem tak dobrego tekstu, jak poniższa rozmowa, właśnie temu tematowi poświęcona. (Wszelkie pogrubienia - moje).
 
Po co Kościół?
rozmowa z biskupem Andrzejem Czają


O Kościele zajętym samym sobą, o katechezie, wydziałach teologicznych i ewangelizowaniu proboszczów z biskupem Andrzejem Czają rozmawia ks. Tomasz Jaklewicz.

Bp Andrzej Czaja - Od 29.08.2009 roku ordynariusz diecezji opolskiej, dr hab. teologii dogmatycznej. Ma 46 lat, 22 lata kapłaństwa. Od 20 lat związany z KUL-em, wykłada także na Uniwersytecie Opolskim. Jego specjalnością jest eklezjologia (nauka o Kościele) oraz pneumatologia (nauka o Duchu Świętym). Duszpasterz studentów, wygłosił kilkadziesiąt rekolekcji i misji parafialnych.

Ks. Tomasz Jaklewicz: Ksiądz Biskup jako teolog wypowiadał się krytycznie o Kościele i postulował pewne zmiany. Czy teraz, jako biskupowi, udaje się Księdzu realizować te postulaty?
Bp Andrzej Czaja: – Przyznam, że o wiele łatwiej pisać, niż wdrażać w życie. I niektóre rzeczy napisałbym inaczej. Dobry teolog podejmuje solidną krytykę Kościoła w świetle Ewangelii. Jeśli widzi rozziew między Ewangelią a życiem Kościoła, to musi o tym twardo powiedzieć. Biskup musi to zrealizować. Ale to jest trudne, bo biskup pracuje z konkretnymi ludźmi. I znajduje się w sytuacji krawca, który chciałby uszyć wspaniały garnitur, ale ma materiału tylko na spodnie czy nogawki.

Co jest słabością, a co siłą Kościoła w Polsce?
– Kategoria „słaby” czy „silny” nie jest właściwa do opisu Kościoła. Wolałbym rozróżnić Kościół bardziej żywotny i Kościół zastygły, mdły. Kościół jest żywotny, kiedy realizuje to, co podkreślił Sobór Watykański II: „Kościół jest w Chrystusie niejako sakramentem”. Najważniejsze jest tu „w Chrystusie”. Jeśli Kościół ma świadomość, że najważniejsza jest więź z Chrystusem, i o nią się troszczy, wtedy jest sobą i jest mocny. Natomiast Kościół się wynaturza, jeśli nie realizuje swojej misji budowania więzi z Bogiem i jednoczenia ludzi między sobą.

Jak to wygląda w Kościele w Polsce?
– Są pewne zaniedbane obszary lub źle rozłożone akcenty. Mam wrażenie, że Kościół jest zbytnio zajęty sobą, umacnianiem struktur i wymiaru instytucjonalnego, a za mało zbawieniem człowieka. Tu i ówdzie budujemy Kościół dla Kościoła, a Chrystus założył Kościół dla zbawienia człowieka.

W czym przejawia się zajmowanie się Kościoła sobą?
W postawie wyczekiwania na człowieka zamiast wychodzenia do niego. Czekamy na ludzi w kościele, w zakrystii czy kancelarii. Za mało do nich wychodzimy. Druga rzecz: trzymamy się wypracowanych form duszpasterskich bez gotowości na zmianę, na poszukanie czegoś nowego. Benedykt XVI mówi, że jeśli Kościół zdiagnozuje, że jakaś struktura nie funkcjonuje tak, jak należy, to Kościół musi mieć odwagę taką strukturę przejrzeć i albo poprawić jej działanie, albo z niej zrezygnować. Kolejna sprawa – za mało jest rzeczowej diagnozy znaków czasu i brakuje reakcji na te znaki.
 
Czy można powiedzieć konkretnie, która kościelna struktura jest do wymiany?
– Za słabo przyjęliśmy postulaty Soboru Watykańskiego II, który powtarzał jednym tchem, że Kościół musi być bardziej służebny, otwarty i wspólnotowy. Chodzi teraz o rzeczowe zdiagnozowanie, co służy tym trzem wymiarom, a co przeszkadza. To jest konkret.

Niektórzy mówią, że na Zachodzie wprowadzono sobór, ale teraz mają tam puste kościoły.
– Problemem jest jakość recepcji soboru. Dla mnie polskim wzorem jego dobrej recepcji w życiu Kościoła jest ks. Franciszek Blachnicki. Zapomniany i nieodkryty. To jest jedna z postaci, do której trzeba wrócić. To on zwrócił uwagę, że słabość Kościoła wynika z zaniedbania wiary podmiotowej. Jesteśmy ciągle zbytnio nastawieni na masy, brakuje podejścia personalnego. Nie możemy w kształtowaniu duszpasterstwa posługiwać się kategorią sukcesu, a mam wrażenie, że nieraz o to nam chodzi, by się pochwalić w statystykach.

À propos statystyk, mamy systematyczny spadek liczby uczestników niedzielnej Mszy św. Jest on na tyle wolny, że wydaje się, iż wszystko jest OK.
– Nieraz nie chcemy przyjmować do wiadomości pewnych liczb, które mogą niepokoić. Nie wystarczy dziś wołać na ambonie: „przyjdźcie, bo odprawiam Mszę”. Mam wrażenie, że świadomość, czym jest Msza św., jest bardzo niska. Potrzebujemy kościelnej pracy u podstaw. Powinniśmy skoncentrować się na zwiastowaniu kerygmatu i wdrożeniu mistagogii.

To znaczy…
– Kerygmat to pierwsze przepowiadanie tego, kim jest Jezus, co mi daje, jak zaradza mojej biedzie. Mistagogia jest wdrożeniem w misteria wiary przeżywane w roku liturgicznym. Świat nie jest w stanie dać lepszej oferty niż Ewangelia, ale chodzi o komunikatywne odkrycie tego bogactwa, jakie niesie chrześcijaństwo. Kiedy będzie to dobrze pokazane, zostanie przyjęte.

Jak sam Ksiądz Biskup realizuje ten postulat?
– Staram się zmienić postrzeganie Kościoła u księży. Benedykt XVI mówił nieraz do biskupów, że mają najlepszą cząstkę swego czasu ofiarować księżom, zmotywować ich i ukierunkować, a oni to pociągną dalej. Postrzegam swoją posługę biskupa jako bycie proboszczem proboszczów i dlatego też staram się ich ewangelizować. 

Mocne. Jeśli trzeba ewangelizować księży, to znaczy, że z ich wiarą nie jest najlepiej.
– Wiem, że to brzmi mocno, ale się nie wypieram tego sformułowania. Chodzi o to, że księża są mocno zaangażowani w działanie na rzecz człowieka, ale po swojemu, bez Boga. Zagraża nam aktywizm. W czasach komuny opowiadano anegdotę o człowieku, który gonił z pustą taczką. Gdy go zapytano, dlaczego to robi, odpowiedział, że normy są tak naszpanowane, że nie ma czasu naładować. To nam grozi: latanie z pustą taczką. Musimy przeorientować nasze myślenie, żeby wiedzieć, co jest ważne, co mniej ważne, a co najważniejsze.

Co jest najważniejsze?

Najważniejsze jest najpierw od Boga wziąć, następnie to, co Boże, w sercu pielęgnować, a potem dać. U św. Marka napisane, jest, że Jezus ustanowił apostołów, aby Mu towarzyszyli. Pierwsze jest „aby Mu towarzyszyli”. Dopiero potem jest głoszenie Ewangelii i wypędzanie złych duchów. Jak ksiądz to pojmie, wtedy pokaże to wiernym. Być chrześcijaninem to Boga wziąć, Bogiem żyć i Boga dawać. Nasze duszpasterstwo przypomina mi szyld „wszystko dla Jezusa”, a ja się pytam, ale czy „z Jezusem?” O własnych siłach, po swojemu chcemy nieść innym zbawienie. Tracimy świadomość obecności Boga z nami. Zapomnieliśmy, że On jest Emmanuelem. Z tą prawdą chcę dotrzeć do księży. Wieczne lampki sygnalizują w naszych świątyniach, że Bóg jest z nami. A my jesteśmy jak ślepi. Jeśli ksiądz odkryje, że jest z nim wszechmogący i kochający Bóg, to żadne fale go nie zaleją. Nie zgnuśnieje, nie podda się zwątpieniu.

Żeby to widzieć, potrzeba modlitwy.
– Wpisałem w swój biskupi herb słowa z antyfony wielkanocnej „Zmartwychwstałem i zawsze jestem z tobą”. I to orędzie chcę zwiastować jako biskup: „Jest z nami Bóg, nie lękajcie się”. Cóż nam czynić trzeba? Trwać przed Panem i Jemu służyć. Dokładnie w takiej kolejności – nie inaczej.

Udaje się Księdzu Biskupowi znajdować czas na modlitwę?
– W pierwszych miesiącach bycia biskupem dwie rzeczy przychodzą mi najtrudniej. Pierwsza to czas dla Boga. O to trzeba walczyć. Modlitwa nie jest czymś dodatkowym, to jest źródło. Rano musi być solidna dawka modlitwy. Druga rzecz trudna: to rozeznawanie spraw personalnych. Żyjemy w świecie półprawd, niedopowiedzeń. My, księża, też w to wpadamy. Czasem ksiądz nie ma odwagi żyć w prawdzie. To jest bardzo smutne i to trapi.

Jaka jest kondycja duchowieństwa w Polsce?

– Boję się uogólnień. Mamy wielu wspaniałych księży, starszych i młodszych, ale jest też sporo zrezygnowania, brakuje entuzjazmu. Źródłem wypalenia bywa katecheza w szkole. Czeka nas poważna debata nad katechezą w szkole. W moim przekonaniu, trzeba tę debatę rozpocząć wśród biskupów.

Jakie pytanie Ksiądz Biskup postawiłby jako punkt wyjścia?
– Mam wrażenie, że odkąd katecheza weszła do szkoły, uznaliśmy, że duszpasterstwo dzieci i młodzieży mamy już załatwione. Żeby było jasne, ponad 90 procent katechetów świeckich i duchownych podchodzi do swoich zadań z całym zaangażowaniem. Problem w tym, że w szkole nie są w stanie zrealizować dwóch rzeczy: związać katechizowanego ze wspólnotą parafialną i formować wiary. 
 
Ale przecież to są zasadnicze cele katechezy?
– No właśnie. To jest to pytanie, które chciałbym postawić. Dlaczego nie realizujemy na katechezie dwóch jej celów? Przyczyn jest wiele, ale między innymi to, że mamy do czynienia w szkole ze zróżnicowanym adresatem: jeden potrzebuje głębokiej katechezy, a drugi abecadła. Wybieramy średnią i mijamy się z wszystkimi. Podręczniki do katechezy są niedostosowane do adresata, ani językowo, ani treściowo. Podręczniki powinni pisać katecheci, a nie katechetycy. Nie dostrzegamy, że diametralnie zmienił się adresat. Katecheza „wisi w powietrzu”, bo brakuje podstawowego wdrożenia w wiarę w naszych rodzinach. Nasze pokolenie miało jeszcze w domu coś, co można nazwać rodzinnym katechumenatem.

Nasi rodzice chybaby tak tego nie nazwali.
– Rodzice nie mieli pojęcia, co to jest kerygmat i mistagogia, ale ich życie było przesiąknięte wiarą. Przekaz wiary i jej formowanie w rodzinie dokonywały się przez proste świadectwo ich życia z Bogiem. Z rozrzewnieniem wspominam moich rodziców i dziadków, którzy Boga traktowali jak domownika. „Ponbóczku, dzięki Ci, że my zdążyli z tym sianem przed burzą”. Karmiłem się takimi modlitwami.

Co wobec tego powinniśmy zrobić z katechezą?
Rozwiązaniem nie jest przeniesienie religii z powrotem do salek, ale musi nas stać na pewne ryzyko. W gimnazjach i w szkołach średnich widziałbym takie rozwiązanie: wycofujemy jedną godzinę w tygodniu ze szkoły, żeby na drugą zaprosić do salki. Do parafii przyjdzie mniej osób, ale będą to ci, którzy chcą i których poślą odpowiedzialni rodzice. W parafii chodziłoby o wdrażanie w życie chrześcijańskie, o akcentowanie wymiaru przeżyciowego, a wiedzę można przekazywać w szkole. W parafii musi dokonywać się formacja wiary, wiązanie z konkretną parafią. Obecność księdza w szkole jest ważna, ale w wymiarze najwyżej pół etatu, żeby miał siły do pracy w parafii.

Mamy mnóstwo wydziałów teologicznych. Czy one spełniają pokładane w nich nadzieje?

– Pytanie z trzema kropkami: po co one powstały…? Mnożenie wydziałów bez odpowiedzi na pytanie o ich sens, w moim przekonaniu, jest bez sensu.

Miały służyć Kościołowi w Polsce.
– Kościołowi służy taka teologia, która – posłużę się tytułami książek abp. Nossola – jest na usługach wiary i jest bliższa życiu. Ale czy tak to ustawiano? Pogubiliśmy się, bo nie ustawiliśmy sobie celu. Dziś mówimy, że trzeba utrzymać te wydziały, bo chodzi nam o utrzymanie etatów… Nie słyszę, żeby ktoś mówił, że zależy nam na nich, bo służą Kościołowi. To się kręci, ale nie wiemy, dokąd ma zmierzać. Mamy trochę tak, że jest wydział dla wydziału.

To jest może przykład tego Kościoła dla Kościoła?
– Tak, to jest jeden z tych przejawów. Nie widzimy tego, bo jesteśmy tak zagonieni, pogrążeni w aktywizmie i konsumpcji, że nie mamy czasu na głębsze przemyślenia. To jest dramatyczne. Brakuje nam czasu na pytania o sens. Kierujemy się logiką, że to musi działać. W mojej posłudze biskupiej też to dostrzegam. Jeśli stracimy głębię, wpadniemy w mielizny i zakopiemy się.

Może Kościołowi w Polsce brakuje lidera, bardziej spójnego duchowego przywództwa?
– To jest jeden z tych punktów, który widzę inaczej, odkąd zostałem biskupem, niejako od środka. Ale sam nie mam jasnej wizji. Zgadzam się, że potrzebujemy jednego głosu. Duch Święty nam pomaga, bo daje nam w ostatnich dziesięcioleciach genialnych papieży. W Polsce będzie o to trudniej, bo wśród biskupów brakuje jedności i ulegają nieraz pewnej próżności. Nie możemy zapomnieć, że po ludzku nie damy rady. Musimy budować na Bogu. Tragedia smoleńska pokazała, że w czasach prób Polacy szukają ratunku w Bogu. W polskim Kościele jest wciąż ogromny potencjał wiary, ale musimy szukać sposobów, jak ją obudzić, jak żyć nią na co dzień. 
Osoba o tyle ciekawa, że jedna z niewielu (jedyna?) nominacja na biskupa diecezjalnego osoby pracującej w Polsce, a nie zasłużonej dzięki pracy w strukturach watykańskich. Młody, z dorobkiem naukowym - ale, co widać z rozmowy, twardo stąpający po ziemi. Z pomysłami duszpasterskimi, a nie tylko pasterską władzą. Godny następca abpa Nossola.

Tak do przemyślenia.

wtorek, 15 czerwca 2010

SERAFIN I LUIGI

Piękny tekst o Słudze Bożym o. Serafinie Kaszubie OFMCap.  prostym, ale jakże podobnym do bł. Jerzego Popiełuszki duchownym, który nieco wcześniej przed nim działał w ZSRR tam, gdzie wysiedlano Polaków, i nie tylko zresztą Polaków.
javascript:void(0)

Kilka innych tekstów o nim: tutaj, wywiad z jego współbratem, fragment książki o nim

Trudne to były czasy - a ile prostych i zarazem heroicznych, charyzmatycznych postaci...

>>>

W niedzielę wybory prezydenckie. To ważny czas dla każdego z nas i każdy z nas ma obowiązek wziąć w nich udział. To nie jest łaska, że się pójdzie, skreśli, odda głos. To obowiązek i zwykłe poczucie odpowiedzialności za ten kraj.

Nie odkryję Ameryki ani niczego innego, gdy powiem że walka toczyć się będzie między 2 kandydatami. Nie o sympatie polityczne tu chodzi - żaden z nich mi nie odpowiada (choć gdy dojdzie do drugiej tury - cóż, z niechęcią, ale na jednego z nich zagłosuję). I dlatego mam nadzieję, że jak najwięcej ludzi nie będzie się tym właśnie - że szansę na wygranie mają 2 osoby - sugerowało. Że ludzie nie zagłosują na tego, co pierwszy z góry/z dołu, co jego twarz kojarzą z większej ilości plakatów czy billboardów. 

Że ludzie zadadzą sobie trochę trudu, poszukają, poczytają. Piotr podał linki do stron wszystkich kandydatów - warto zadać sobie trudu i przejrzeć chociaż pobieżnie, zobaczyć, co proponują kandydaci, co chcą popierać a czemu są przeciwni. Żeby zagłosować świadomie. Bo później komentować, krytykować - to łatwo. Pytanie, czy swoim niepójściem na wybory komentujący nie przyczynił się do kontestowanego później stanu rzeczy.

Żeby poznać poglądy kandydatów w kilku kluczowych kwestiach - zajrzyj do kwestionariusza, który sformułował GN. I od razu - podsumowanie jakby wyników tego właśnie. Olechowski - w końcu, zgodnie ze swoim hasłem - jest tak zajęty stawianiem na swój dobrobyt, że jakoś nie odpowiedział. Pozostali - zaskakująco (a może nie?) podobnie. Komorowski wszędzie jak mantrę podawał z uwzględnieniem katolickiej wrażliwości na X (podstaw jakikolwiek drażliwy temat), a Kaczyński z kolei wszystko by zwiększał, wszelkie świadczenia, żeby ludziom dobrze było... tylko że nie kosztem powiększenia podatków (czy jakoś tak). No ale to skąd? Z nieba nie spadnie. Pawlaka (choć kilka odpowiedzi, bardziej rozbudowanych niż innych, mnie zdziwiło pozytywnie) i Napieralskiego pomijam.

Ja nie ukrywam - głosuję na Marka Jurka. Świadomie, zapoznawszy się z programami partii. I nie chodzi o to, czy ma szansę. Ale prezentuje poglądy, które popieram, z którymi się utożsamiam. A o to w wyborach chodzi, aby na takie osoby głosować. Kilka zdań, które napisał - kawałek o wyborach z jego ostatniego felietonu w GN.

Żeby twój głos nie był przypisanym poglądem

>>>

A teraz dobra nowina - macie spokój ode mnie na pewno na tydzień :) 

Zostało nam nieco pieniążków po ślubie, no i z małżonką wybieramy się jutro na tydzień do Turcji, odpocząć, obejrzeć conieco. Oczywiście, internet jest tam osiągalny - ale przecież nie po to się do Turcji jedzie, żeby siedzieć przed komputerem prawda?

Odezwę się zatem najwcześniej 24.06. A czytelników uprzejmie proszę o modlitwę za spokojny przebieg lotu w obie strony (pierwszy raz w życiu...) i udany pobyt, a przede wszystkim - za ludzi, z którymi się tam będziemy stykać.

Szukałem informacji nt. mszy niedzielnej na miejscu. Dzięki stronie Marka Piotrowsky'ego (i korespondencji z nim samym) dowiedziałem się, że jest tam ksiądz, Niemiec, znalazłem informacje - jest msza w niedzielę. (cytując za stroną: szczegółów szukać na płocie przed domem kultury). W domu kultury. Tak, Turcja. Żadnych kościołów. Może być ciekawie - msza bodajże po niemiecku i angielsku - ale, jak napisał Marek, ksiądz zgadza się chętnie i pozwala odczytać Ewangelię w innym języku, o ile ktoś podejdzie wcześniej i poprosi. Zobaczymy. A ksiądz sam chyba mocno zarobiony - jak nic 3 miasta objeżdża, a na oko ma z 60 lat na pewno. 

A wiecie, co to "ogród religii"? Taki turecki wynalazek.

Na marginesie - przeraziłem się nieco... Miejsce, do którego jedziemy, to właśnie rejon, gdzie pracował śp. bp Luigi Padovese, zamordowany niedawno przewodniczący Konferencji Episkopatu Turcji. Czym zawinił? Niczym. Tym, że żądał - słusznie - równych praw i równego traktowania chrześcijan. I nie można mówić, że zabił go szaleniec - bo szaleniec nie przyznaje się do winy i nie mówi o tym z dumą. To było działanie z premedytacją, celowo. Bo był niewygodny. 

Oby to był dobry czas.

ps. Mam chwilę czasu - a blogspot.com daje taką możliwość - więc ze 2 teksty pojawią się z nienacka pod moją nieobecność :) Popełnione, oczywiście, już teraz.

>>>

dodane 12:57
Właśnie zajrzałem na blog Liama gdzie z jednego z komentarzy wynika, że autor ma poważną operację dzisiaj. Dla niego i za niego - pamiętajcie w modlitwie.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

POKAŻ BOGU ZMARNOWANE ŻYCIE

Jeden z faryzeuszów zaprosił Jezusa do siebie na posiłek. Wszedł więc do domu faryzeusza i zajął miejsce za stołem. A oto kobieta, która prowadziła w mieście życie grzeszne, dowiedziawszy się, że jest gościem w domu faryzeusza, przyniosła flakonik alabastrowy olejku, i stanąwszy z tyłu u nóg Jego, płacząc, zaczęła łzami oblewać Jego nogi i włosami swej głowy je wycierać. Potem całowała Jego stopy i namaszczała je olejkiem. Widząc to faryzeusz, który Go zaprosił, mówił sam do siebie: Gdyby On był prorokiem, wiedziałby, co za jedna i jaka jest ta kobieta, która się Go dotyka, że jest grzesznicą. Na to Jezus rzekł do niego: Szymonie, mam ci coś powiedzieć. On rzekł: Powiedz, Nauczycielu! Pewien wierzyciel miał dwóch dłużników. Jeden winien mu był pięćset denarów, a drugi pięćdziesiąt. Gdy nie mieli z czego oddać, darował obydwom. Który więc z nich będzie go bardziej miłował? Szymon odpowiedział: Sądzę, że ten, któremu więcej darował. On mu rzekł: Słusznie osądziłeś. Potem zwrócił się do kobiety i rzekł Szymonowi: Widzisz tę kobietę? Wszedłem do twego domu, a nie podałeś Mi wody do nóg; ona zaś łzami oblała Mi stopy i swymi włosami je otarła. Nie dałeś Mi pocałunku; a ona, odkąd wszedłem, nie przestaje całować nóg moich. Głowy nie namaściłeś Mi oliwą; ona zaś olejkiem namaściła moje nogi. Dlatego powiadam ci: Odpuszczone są jej liczne grzechy, ponieważ bardzo umiłowała. A ten, komu mało się odpuszcza, mało miłuje. Do niej zaś rzekł: Twoje grzechy są odpuszczone. Na to współbiesiadnicy zaczęli mówić sami do siebie: Któż On jest, że nawet grzechy odpuszcza? On zaś rzekł do kobiety: Twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju! Następnie wędrował przez miasta i wsie, nauczając i głosząc Ewangelię o królestwie Bożym. A było z Nim Dwunastu oraz kilka kobiet, które uwolnił od złych duchów i od słabości: Maria, zwana Magdaleną, którą opuściło siedem złych duchów; Joanna, żona Chuzy, zarządcy u Heroda; Zuzanna i wiele innych, które im usługiwały ze swego mienia. (Łk 7,36-8,3)
Wczorajsza niedzielna ewangelia jest tekstem znanym, choć - w moim odczuciu - trudnym naprawdę. Bo mówi o tym, że Bóg człowieka nigdy nie przekreśla - co, niestety, dość łatwo przychodzi człowiekowi. Jeśli jesteś osobą, która stara się żyć zgodnie z przykazaniami, miłować Boga i bliźniego, nie popełniłeś nigdy jakiegoś szczególnie ciężkiego przewinienia czy grzechu - nie okradłeś, nie pobiłeś, nie zazdrościsz, nie gwałcisz - starasz się pomagać innym, służyć radą, wsparciem, modlisz się, to zrozumiałe, że wydaje ci się, że robisz wszystko dobrze i jesteś na najlepszej drodze do osiągnięcia zbawienia. 

Właśnie. A gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla tych, którzy po drodze się gdzieś pogubili? Jest. Nawet gdy ty go nie widzisz. Bo On właśnie na nich czeka - jak to Jezus tłumaczył w innym miejscu na przykładzie zagubionej owcy, której to właśnie szuka pasterz, pozostawiając jakby te pozostałe, które nie oddaliły się od stada. Im jest łatwiej, wiedzą co można, a co nie - a tamta się pogubiła i trzeba włożyć czas i siły, aby ją odnaleźć. 

Czego Bóg oczekuje? Niewiele. Na pewno tego, że taka zagubiona osoba stanie w prawdzie wobec swojej słabości. Nie będzie negować i starać się samej siebie przed sobą i Nim usprawiedliwiać - ale zrozumie i przyjmie: dotąd było tak i tak, to było złe, ale tak właśnie postępowałem. I wstyd mi z tego powodu. Zgadza się, jest to dużo trudniejsze niż, z pozoru pewne siebie, robienie różnych głupot, jakie miało się okazje zrobić wcześniej. Ale jest to konieczne. Bóg zawsze kocha - ale to ty musisz pogodzić się z tym, że kocha cię nie jako wyimaginowany obrazek aniołka, ale tą realną osobę, z całym bagażem tych także negatywnych doświadczeń. 

No i trzeba Go kochać. Właśnie. Być świadomym tej miłości, i tego, że jest bezwarunkowa. Nie "za coś", jako jakaś wymiana. Za darmo. Za nic. W przypadku niektórych - nawet dosłownie wbrew czemuś, a raczej komuś (często - wbrew temu, kogo Bóg właśnie kocha...). Tu nie chodzi o jakieś quasi-eksperymenty - zobaczę, jak nisko uda mi się upaść, i czy ten Bóg to faktycznie nadal mnie będzie kochał. Oj, nie. To jest igranie z Nim, grzech przeciwko Duchowi Świętemu. Żebyś się nie przejechał. Chodzi o świadomość - bez względu na to, co zrobiłeś, gdy dojrzejesz na tyle, aby zrozumieć, że wrócić zawsze możesz tylko do Niego - który jest źródłem i początkiem miłości - że On czeka. I nie oczekuje nic więcej, niż tylko abyś tej Jego miłości i wybaczenia zapragnął i o nie poprosił. 

Ks. Edward Staniek napisał, że ta scena jest jakby odbiciem obrazku z synem marnotrawnym - i to jest bardzo dobre porównanie. Ja bym to nazwał - prawdziwą ewangelią nadziei dla tych wszystkich, którzy nie potrafią znaleźć swojego odpowiednika wśród świętych, nie wierzą w swoją wartość, nie widzą dla siebie szansy. Ale to nie jest tak! A Piotr, który się zaparł? A uczniowie, którzy pouciekali? I wracali do Niego. Warto było? Na pewno. Warto wziąć z nich przykład? To pytanie, na które sam musisz odpowiedzieć. 

Nie idziesz do Boga z pustymi rękami, choć tak może się wydawać. Nie jesteś pusty. Jesteś pełen gorzkich doświadczeń, zawiedzionych planów i ambicji, brudu duchowego który się w tobie nagromadził, żalu do ludzi którzy gdzieś po drodze zawiedli, może nawet żalu do Niego... Nawet twoje łzy mają wartość - bo przed Bogiem wartościowe jest wszystko, o ile jest to szczere. On to rozumie. 

Szkoda mi tego faryzeusza - bo on nic nie rozumiał. Dla niego to było po prostu kolejne faux pas, które stało się udziałem Jezusa, gdy po raz kolejny zadał się z niewłaściwą osobą. No bo jak to - on Go zaprasza do domu, a ten - zamiast z nim siedzieć - zadaje się z jakąś grzesznicą? Skandal! Ale to był gest, wola powrotu do Boga. Ta kobieta - nie wiem, czy była prostytutką, czy nie (bo chyba jest to bardziej "tradycyjne" dopowiedzenie, niż coś co wynika w jakikolwiek sposób z tekstu) - uwierzyła w Niego, w Jezusa, i chciała coś dla Niego zrobić, zbliżyć się do Niego. Czy onieśmielona towarzystwem, faryzeuszem, albo po prostu zbyt jeszcze pełna pogardy sama wobec siebie, aby wyrazić coś słowami - rozpaczliwie potrzebowała akceptacja, znaku że nie jest przekreślona przez Boga, bez względu na to, co zrobiła.

Jezus nie odpowiedział wprost - ale odpowiedź jest czytelna. Kolejna przypowieść, o dłużnikach. Komu więcej darowano - od tego więcej wdzięczności będzie. I, co najważniejsze, odpuścił grzechy. Bo, czy kobieta była tego świadoma, czy nie - właśnie po to przyszła. To było odpowiedzią na te wszystkie jej gesty - gorszące faryzeusza, a będące dla Jezusa wyrazem jej ukrytych pragnień. 

Ciągle jest jeszcze czas. Ciągle, dopóki serce bije, a człowiek idzie dalej, jest czas i miejsce, aby wrócić do Boga. Nie tracić czasu na zastanawianie się - a czy warto, a czy On mnie przyjmie, czy w ogóle będzie miał dla mnie czas, takiego małego nędznego człowieka pewnego wad i grzechów... To nie ma znaczenia, i uświadomienie sobie tego jest punktem wyjścia, be którego nic się dalej nie uda. Dopiero z tą świadomością możesz przypaść mu do nóg, tak jak ta kobieta. I nawet, gdy brakuje słów - nich mówi twoje spojrzenie, twoje myśli i serce. 

Ty także możesz i powinieneś przynieść Bogu swoje, najbardziej nawet zmarnowane, życie. Pokaż Mu je. Pokaż, że ci zależy, że chcesz, aby było lepiej. Uwierz, że z Jego pomocą to się może udać. Może wtedy, tak jak ona, u Jego stóp usłyszysz Twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju!

czwartek, 10 czerwca 2010

MODLITWA Z ZACIŚNIĘTYMI PIĘŚCIAMI?

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jeśli wasza sprawiedliwość nie będzie większa niż uczonych w Piśmie i faryzeuszów, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi. A kto by rzekł swemu bratu: Raka, podlega Wysokiej Radzie. A kto by mu rzekł: Bezbożniku, podlega karze piekła ognistego. Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw tam dar swój przez ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim. Potem przyjdź i dar swój ofiaruj! Pogódź się ze swoim przeciwnikiem szybko, dopóki jesteś z nim w drodze, by cię przeciwnik nie podał sędziemu, a sędzia dozorcy, i aby nie wtrącono cię do więzienia. Zaprawdę, powiadam ci: nie wyjdziesz stamtąd, aż zwrócisz ostatni grosz. (Mt 5,20-26)
Niepoprawny ten Bóg. Nie dość, że kochać każe, to jeszcze, co, przebaczać? No bez przesady... Ile można. I o co Mu chodzi z tą sprawiedliwością? Sprawiedliwości nie ma, o czym można się przekonać bardzo często na co dzień. 
Czy tak jest naprawdę? Pewnie nie. Ale jednocześnie jestem dziwnie pewien, że sporo osób w ten sposób Boga i Jego wymagania, o których mowa w fragmencie powyżej, odbiera. Tu nie chodzi o to, żeby się mądrzyć, sypać jak z rękawa sentencjami, przerzucać się łaciną (klasyczną, nie podwórkową...), moralizować. Nic z tych rzeczy. Chodzi o faktyczną, a nie okazjonalną, z kaprysu, sprawiedliwość. Tę prawdziwą. 

Nie można Bogu tłumaczyć się - czego Ty ode mnie chcesz, wszyscy kłamią, kradną, oszukują, to i ja, bo co się będę wyróżniał. Bóg i wiara - to nie wyzwanie dla leniuchów i wygodnych. Bóg wymaga. Oczywiście, daje wiele, niepomiernie więcej w zamian, ale wymaga. Prawdziwie wierzący człowiek to osoba radykalna, zdecydowana, nie przyzwalająca na półśrodki, mniejsze zło itp. 

Prawo, wspomniane przez samego Jezusa powyżej, jest tu dobrym przykładem (nie tylko z racji, że to moja wyuczona profesja). Prawo można szanować i przestrzegać go - a można głowić się i starać je ominąć. Dla nieświadomych - próby omijania prawa w prawie powszechnym są przestępstwem. Myślisz, że Bóg inaczej na to spojrzy? Nie sądzę. Liczy się zamiar - skoro wiesz, że powinno się postąpić tak i tak, a celowo postępujesz inaczej, próbując się jakoś wykręcić i usprawiedliwić - to najlepiej świadczy o tobie.

Nie wystarczy, że nikogo nie zabiłeś, nie kradniesz, nie jesteś terrorystą. A jaki jesteś dla rodziny, dzieci, małżonka, rodzeństwa, przyjaciół czy znajomych z pracy? Wiadomo, każdy ma prawo do gorszego dnia - ale... Obojętność to też grzech, grzech zaniechania, bardzo powszechny. Po pracy może się nic nie chcieć - ale na pracy świat się nie kończy. Jak się kogoś kocha, szanuje - to się znajduje dla niego czas. Jak ktoś jest ci drogi - to za wszelką cenę chcesz wyjaśnić nieporozumienie, aby wasze relacje były dobre, by nie było kwasu między wami. Żeby nie było sprzeczek, kłótni, awantur. 

Ale do tego potrzebna jest dobra wola. I świadomość, że to nie moja wspaniałomyślność każe mi wyciągać rękę - ale Bóg tak chce, a ja chcę jak najlepiej spełniać jego wolę, na maxa. Nie można być dobrym chrześcijaninem, gdy toczy się walki z innymi. Nie można oddawać czci Bogu w sposób Jemu miły - gdy jest to tylko przerwa pomiędzy awanturami w domu czy w pracy, od jednej utarczki słownej do innej (może nawet nie tylko słownej). To nic, że klękniesz, złożysz ręce - to tylko forma. A co z tym, co w środku? Jak się ma twoje serce? Tak, jak pięści jeszcze przed chwilą - zaciśnięte, zamknięte. Zamknięte na Niego. 

Tu nie chodzi o to, aby dawać się ludziom oszukiwać, wykorzystywać i puszczać im to płazem. Każdy ma prawo szukać sprawiedliwości przed sądem - takie jest prawo, i ma pomagać ludziom oszukanym albo tym, którzy są w sporze. Rzecz polega na tym, aby w sporach się nie zapamiętywać. Aby nie czynić z nich centrum, sensu i celu swojego codziennego wstawania z łóżka. I żeby sporów o rzeczy, prawa, różne kwestie nie przenosić personalnie na ludzi, na adwersarzy. Bo problem, prędzej czy później, znajdzie rozwiązanie - a łatwo w gniewie powiedziane albo wykrzyczane słowa pozostają, i bolą. Nawet jak sumienie gdzieś wrzuci ten wyrzut w kąt - Bóg to widzi. Czy warto? 

Jeśli nawet nie uda się - bo drugi nie chce - wyjaśnić wszystkiego, to wiesz, że próbowałeś, że chciałeś się pogodzić. Ale to musi być decyzja obu stron, nikogo nie zmusisz. W każdym razie zawsze warto zaproponować coś, wyciągnąć rękę. Może druga strona też tego chce, ale czegoś zabrakło, żeby to zaproponować? Szkoda życia na złość i konflikty.

Jan Paweł II powiedział to na Westerplatte do młodzieży, ale można odnieść do każdego, i w każdym czasie:
Każdy z was (...) znajduje też w życiu jakieś swoje "Westerplatte". Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można "zdezerterować". Wreszcie - jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba "utrzymać" i "obronić", tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie. Tak, obronić - dla siebie i dla innych.
Zbyt mało czasu mamy na bylejakość. Zbyt mało wiemy i zbyt mało możemy, żeby tracić dane od Boga życie - największy dar - na robienie czegokolwiek na odwal. On podnosi poprzeczkę, ale wie, że mnie stać na to, aby jej sprostać, obronić każde swoje Westerplatte. O ile się postaram.

>>>

W długi weekend czerwcowy miałem okazję, przypadkiem (żadna tradycja) obejrzeć jeden z odcinków serialu Ojciec Mateusz. Przyznam, Żmijewski ciekawie wygląda w sutannie, a i rola dobra - pozytywna w każdym razie. A serialowi trudno odmówić pozytywnych emocji i przesłań, jakie zawiera (przynajmniej ten odcinek). 

A było o próbach zamachu na samego głównego bohatera - próbowano go najpierw otruć (i zginął przypadkowy bezdomny, który z kościoła podkradał zatrute wino do mszy), później postrzelono. Winą obarczono bezdomnego, człowieka skazanego jakiś czas wcześniej za przestępstwa gospodarcze, który wyszedł z więzienia - bo w miejscu zdarzeń widziano jego samochód. 

Nie wchodząc w detale - okazało się na końcu, że winny był zupełnie ktoś inny. Ojciec tego bezdomnego. Człowiek, który wcześniej stał za machlojkami w firmie. Syn o tym wiedział, ale gdy ojciec spreparował dowody przeciwko niemu - milczał. Poszedł do więzienia, odsiedział kilkuletni - nie swój - wyrok Gdy aresztowano go jako podejrzanego o zamachy na ojca Mateusza - również milczał. Okazało się, że wiedział, że stał za tym jego ojciec. 

W jednej z ostatnich scen, gdy prawda wychodzi na jaw, ojciec w momencie aresztowania oddaje mu klucze do domu rodzinnego, i pyta - czemu to robił, czemu nie powiedział prawdy, czemu go krył? Na co ten syn odpowiada - znienawidziłem cię po tym, co mi zrobiłeś; ale jesteś moim ojcem, wychowałeś mnie, innego ojca nie miałem.