Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

piątek, 25 czerwca 2010

ZAKOCHAŁEM SIĘ W TURCJI

Dosłownie. Zakochałem się w Turcji - co chyba samo w sobie złe nie jest, jako że byłem tam z moją kochaną pierwszą miłością w osobie żony mej prywatnej osobistej :)

Wylecieliśmy po południu 16.06. Samolot punktualnie. Dla obydwojga z nas - coś nowego, bo żadne z nas nie leciało. A do tego - linie Sky Aerlines - tureckie, stewardessy turczynki, choć płynnie mówiące po angielsku. Tylko nie zrozumiem, po co komunikaty w czasie lotu były po turecku. Lot czarterowy, sami Polacy :)

 gdzieś nad Polską

Wiedzieliśmy, że będzie ciepło. Ale to, co zastaliśmy po przejściu przez ogromny terminal 2 w Antalyi - przerosło wszelkie oczekiwania. Było ok. 21:00, czyli u nich 22:00 (+1 h w stosunku do czasu polskiego), i powietrze po prostu się czuło. Tropik jakby. Oczywiście, niektórzy pasażerowie musieli się popisać - dwóch (jeden trzeźwy, drugi nie) wynosiło trzeciego, który rozpoczął świętowanie piwem już na polskim lotnisku, i po wyjściu z lotniska w Turcji... położył się koło rezydentki, liczącej ludzi przed zapakowaniem nas do autokaru, i zasnął. A kilku Turków, obok stojących, miało straszny ubaw. I jak tu nie dziwić się, że mamy na świecie opinię - jak Rosjanie - pijaków?

Antalya jest 120 km od Alanyi - więc trzeba było dojechać. Po kolei zostawiając poszczególne osoby w poszczególnych hotelach - niektórzy nawet 20-30 km od Alanyi. Myśmy byli na końcu, w ostatnim, Gold Safran (dzielnica Machmutlar). Gdy boy zaprowadził nas do pokoju - jedyny zgrzyt w czasie pobytu: pokój był na parterze, z balkonem na który bez problemu można było wejść z ogrodu, a nie domykały się drzwi rozsuwane na ten balkon. Próbował, oczywiście, przekonać mnie, że w ogrodzie obok jest security (faktycznie, jakiś ochroniarz prawie spał ok. 50 m dalej) - ale po 10 USD i chwilowej rozmowie z delikatnym naciskiem + powtórzeniem kilkakrotnie z mojej strony słowa-klucza I will go and talk to the manager - od razu w rzekomo pełnym hotelu znalazło się dla nas miejsce na 5 piętrze. 

Pokój doceniliśmy dopiero rano. Ogromny, chyba większy niż nasza kawalerka. Łukowo sklepiony korytarz, po lewej od razu sypialnia z 2 łóżkami (zbędna nam), dalej duża toaleta z wielkim prysznicem, właściwy pokój z kanapą, tv (tak, TV Polonia jest wszędzie!) i łóżko, gdzie spaliśmy. Klimatyzator, sensownie, nad łóżkiem, sterowany pilotem, cichutki. No i wielki balkon, akurat na rogu budynku - więc słońce o każdej porze dnia, gdy tylko było, począwszy od rana do wieczora. A z balkonu - prześliczny widok: po lewej na miasto, po prawej - na basen i ogród hotelowy. 

Codziennie rano zrywałem się przed 7:00 i jako pierwszy/jeden z pierwszych szedłem na dół na basen, żeby się popluskać w basenie w promieniach wschodzącego słońca. Potem, jak żonka wstała sobie, ogarnialiśmy się i szliśmy na dół, na powietrze na śniadanie. 

Właśnie. Wyżywienie w tym hotelu zasługuje na osobny opis. Ilość - ogromna. Fakt, all inclusive. Ale za niewiele - jako że za całość zapłaciliśmy ok. 1200 zł od osoby. Taki pokój, taki standard? Moim zdaniem, niewiele. Posiłki były co rusz. 7:30-9:30 śniadanie. 10:30-12:00 drugie śniadanie. 12:00-14:00 lunch. 16:00-17:00 herbatka i ciasto. 19:30-21:30 kolacja. 23:00 zupa. Od 10:00 do oporu bar - piwko, drinki lokalne, rakia turecka, likiery itp do bólu. Oczywiście, zimne napoje także - kawka, herbatka, mnie najbardziej do gustu przypadła gorąca czekolada. 

Praktycznie na każdy posiłek było 4-5 do wyboru dań na ciepło. Niezliczona ilość różnego rodzaju sałatek, do których było drugie tyle sosów. Przeróżne wędliny, sery. I niesamowicie soczyste owoce - myśmy zażerali się przede wszystkim pomarańczami i arbuzami. Pieczywo - najróżniejsze. Jajeczka - oczywiście, na twardo i miękko. Jajecznica bywała, paróweczki - albo bułki z parówkami, takie mini. Ogromna różnorodność. Oczywiście, czasami coś się powtórzyło - np. co 2 dni - ale ja nie narzekałem, i nie widziałem, aby ktoś narzekał. 

Osobna bajka - obsługa. Uśmiechnięci Turkowie, każdy w mundurku hotelowym, na piersi po prawej stronie mając wyszyte imię i stanowisko. Biali - kelnerzy; niebiescy - barmani. I Yildilray cały na czarno - szef baru. Strasznie pozytywni - nie uśmiechający się sztucznie, ale ewidentnie lubiący pracę. Bardzo często zagadujący uprzejmie, lubiący pogadać z turystami. I niesamowicie zdolni - taki mały Ali, mój ulubiony, potrafił w jednej ręce przenieść taką ilość talerzy, w ogóle nie patrząc na nie i dokładając ciągle nowe - że budził mój podziw. 

Nie sposób też nie wspomnieć o grupie animatorów - którzy praktycznie cały dzień wygłupiali się i organizowali rozrywki dla gości hotelowych. Mówili po turecku, angielsku, niemiecku i troszkę po polsku - bo i Polaków tam sporo wśród gości. Począwszy od gimnastyki o różnych porach, przez różne gry i zabawy w ciągu dnia (w tym w basenie), dyskoteki wieczorne o 21:00 dla dzieci, codzienne wieczorne show czy wreszcie na dyskotekach w Alanyi skończywszy - dosłownie stawali na głowach, aby czas gościom uprzyjemnić. Bawili, i to skutecznie. 

17.06 na spotkaniu organizacyjnym wykupiliśmy od razu wycieczki fakultatywne - stwierdziliśmy, że tak łatwiej, lepiej i wygodniej. Polski rezydent, transport spod hotelu (a nie skądś z miasta). Dowiedzieliśmy się o płatnościach, namiarach na rezydentów - bardzo dokładnie powiedziano, co i jak, a do tego drinki zimne były - co przy ok. 40 stopniach było potrzebne. Okazało się, że mieli nawet lekarza, z którym dało się po polsku komunikować! 

Po spotkaniu - cieszyłem się przy okazji, bo pozbyłem się sporej części gotówki, płacąc za wycieczki - pojechaliśmy dolmuszem do centrum Alanyi. Dolmusz = w Turcji takie coś, jak busiki kursujące u nas na Podhalu. Bez rozkładu, po prostu jedzie - i trąbi, jak widzi kogoś na przystanku, i jak chcesz jechać, to trzeba machnąć.

Swoją drogą - pojazdy i sposób jazdy w Turcji to osobna bajka. Kierunkowskazów się nie używa. Jeździ się tak, jak wygodniej - pasy stanowią chyba tylko dekorację. Autobusy na górskich drogach wyprzedzają się na trzeciego. Skuterki wciskają się wszędzie. Pełen chillout. A zakaz zawracania oznacza, że Twój kierowca na 99% właśnie tam zawróci :) 

Dojechaliśmy z przesiadką do Ic Kale - twierdzy Alanyi, sięgającej XIII w. Piękne zabytki, w tym rozsypujący się - z resztką kopuły - kościół. Zapierający dech w piersiach widok na Alanyię z obydwu stron - plażę Kleopatry, a także część z hotelami, gdzie my mieszkaliśmy. Masakryczny ukrop - ale warto było go znieść, żeby mieć takie zdjęcia.




 Ic Kale - twierdza Alanyi

Wracając - kilka souvenirów, które - o dziwo - pod takim zabytkiem okazały się być... tańsze niż gdzie indziej. Na marginesie - walutą turecką jest lira. 1 lira = ok. 2 zł. Ale nie ma problemu z płatnościami w euro czy dolarach. Jak to mówią, no problem my friend - bo tam każdy jest Twoim friend

Kolejny dzień - 18.06 - wycieczka z możliwością korzystnych zakupach w salonie z konfekcją skórzaną D'enver (strasznie natarczywi sprzedawcy - ale ceny, o ile wiem, wcale nie wygórowane) i u jubilera Tiffany'ego - gdzie nabyłem małżonce, z wyprzedzeniem jako prezent na naszą 1. rocznicę, pierścionek śliczny złoty z cyrkonią i małymi serduszkami, który jej się bardzo podobał. I to właściwie była jedyna okazja, kiedy mogłem się potargować - bo nietargowanie się, jak wszędzie pisało i mówili, jest w złym tonie - tam po prostu wypada się targować.

Stamtąd zawieźli nas na punkt widokowy Seir Tarasy - widok na Alanyię z drugiej strony w stosunku do miejsca, w którym myśmy mieszkali. Dalej - lunch na znanym już nam stoku w drodze do Ic Kale, w piętrowo położonej restauracji, na chyba ok. 5 platformach. I na koniec - czas wolny w porcie, gdzie obejrzeliśmy Czerwoną Wieżę, przeszliśmy się po ruinach murów i zrobiliśmy sobie fotki pod pomnikiem ojca współczesnej Turcji - paszy Kemala Ataturka.

 widok ze zbocza Ic Kale na port i Czerwoną Wieżę

A po powrocie - spacerek nad morze. Plaża - dość nieciekawa, bo kamienista. Hotel ma przypisaną swoją plażę, kawałek, nawet z miejscem do gry w siatkówkę (graliśmy w kilku, zebrani przez animatorów, i nawet wygrała moja drużyna 2:0 - masakryczny upał, na nogi co chwilę polewali nam wodę, bo się wytrzymać nie dało, tak piasek palił), ale za leżaki trzeba płacić, a dodatkowo dno kamieniste i łatwo poranić nogi. No i woda słona. Więc nie korzystaliśmy.

 plaża w Alanyi w dzielnicy Machmutlar

19.06 pojechaliśmy na rafting - czyli taki spływ pontonem rwącą górską rzeką. A że my nad brzegiem morza - to nieco trwało, zanim wywieźli nas w góry, na oko na wysokości jakieś połowy drogi pomiędzy Alanyą a Antalyą. Po drodze - okazja do popatrzenia, jak wyglądają małe miejscowości, wioski, poza dzielnicami hotelowymi w dużych miastach. A wyglądają biednie, nie ukrywając. I specyfika budowy domów tureckich - zawsze min. 2 piętra. Bo na dole - garaże np. z obórką czy składzikiem, na całej długości budynku , a mieszkania na piętrze. Za mało miejsca? Nie problem - dobuduje się nowe piętro. 

Na miejscu wszyscy zrezygnowali z pianek, bo byśmy się w nich ugotowali, nie mówiąc o tym, że rozmiar XXL był, na moje oko, tak naprawdę L... Kapoki, rękawiczki, kaski - i wio do autobusu, który wiózł nas dalej, na start. No i popłynęliśmy. Lodowata woda. Na postoju mieliśmy, trzymając się nawzajem za kamizelki, przechodzić - a raczej przepływać - przez lodowato zimną wodę, co było w całości (jak cała impreza) filmowane i fotografowane. Pamiątkowe zdjęcia obok i nad wodospadem. Potem, przy kolejnym postoju, okazja do skakania ze skał do wody - bomba! 

I w pewnym momencie - po prostu, płynąc sobie, wyskoczyliśmy we 3 z pontonów, żeby się ochłodzić w wodzie. A Murat, nasz przewodnik, powiedział, że można. Gorzej było z dopłynięciem potem z powrotem do pontonu - prąd był tak silny, że płyniesz z całej siły do przodu... i cofasz się. No i wojny pomiędzy poszczególnymi pontonami - czyli chlapanie się. Dyrygowanie nami - pełen profesjonalizm - po polsku: lewa do przodu, prawa do tyłu, attack position. I to jego magiczne Relax, I'm a professional. Kapitalny facet :) Który, notabene, umówił się po wszystkim na randkę następnego dnia z K., która z przyjaciółmi (mieszkali w innym hotelu) płynęła z nami. Dalszych losów tej znajomości nie znam.

Jak już dopłynęliśmy - lunch, dobry, i okazja życia - zdjęcia z imprezy po 5 USD sztuka, albo film po 25 USD. Trudno - kupiliśmy 4 zdjęcia. Potem zapakowali nas i zawieźli z powrotem do hoteli. Tego dnia bardzo dobrze się spało (nie żeby w inne dni spało się źle, co to to nie).

 na czymś takim pływaliśmy

Następnego dnia - 20.06 - coś, co było niesamowite. Wycieczka do Perge, Aspendos i Kursunlu. Zdecydowaliśmy się na to, bo z uwagi na koszt i nachodzenie się terminów, nie byliśmy w stanie pojechać do Kapadocji (2 dni, dość droga - a szkoda 2 dni z 6 dni pobytu) ani do Pammukale (nachodziło się z jeep safari). Antyczne Perge - o którym pisał i gdzie był św. Paweł w 48 r.n.e. Aspendos z najlepiej zachowanym na świecie teatrem antycznym - nadal działającym, nawet był akurat festiwal, całość zapiera dech w piersiach. I park krajobrazowy Kursunlu - z prześlicznymi, magicznymi wręcz wodospadami. Bajka, nie tylko ze względu na przyjemny chłodek i cień drzew.

 antyczne Perge

 najlepiej zachowany antyczny teatr w Aspendos

wodospady w parku krajobrazowym Kursunlu

I wiecie, co? Zrobili tę wycieczkę tylko dla nas dwojga. Przyjechało 3 rezydentów, klimatyzowany nówka vw transportem ze skórzanymi obiciami - normalnie, vip tour nam się trafił. A przy okazji zaprzyjaźniliśmy się z Zosią (szefowa rezydentek, jedyna władająca tureckim), Beatą i Anią - dowiedzieliśmy się sporo o ich pracy, a nawet mieliśmy okazję być świadkami, jak Ania przez telefon kontaktowała się z tureckim lekarzem, i przekazywała mu informacje o stanie zdrowia jednego z gości hotelowych, który zasłabł i było podejrzenie stanu przedzawałowego... Mocno stresująca praca, takiego rezydenta. 

Z kolei 21.06 - jeep safari. Firma - bardzo turecka - Sherlock Holmes. Charakterystyczne pomarańczowe jeepy. Jechało ich w sumie 7 - większość to... wycieczka fińska z prześmieszną, o bardzo jasnej karnacji, małą i krępą przewodniczką, obwieszoną ogromnymi koralami, która wywoływała nas - kilku Polaków - ogólną wesołość, gdy zaczynała trajkotać, tłumacząc na fiński to, co mówił po angielsku Alberto - przewodnik i szef firmy. 

Najpierw - ponownie Seir Tarasy, panorama miasta, herbatka. Opis przebiegu wycieczki. Potem pięliśmy się coraz dalej w góry Taurus, otaczające Alanyę - w pewnym momencie byliśmy ponad chmurami. Ciekawostka - Zosia mówiła, że te chmury lecą przez całe morze i zatrzymują się dopiero właśnie na tych górach, stąd taki a nie inny klimat właśnie w tej okolicy. 

Pierwszy przystanek - chatka nomadów. Rodzina, która cały rok mieszka w lesie - raz w letnim, raz w zimowym domu. Mogliśmy pochodzić po letnim - wielki namiot, wyłożony w środku dywanami, z paleniskiem po środku. Okazja do porobienia fajnych zdjęć ich sprzętów i sobie w ich fotelach, przy ich stolikach, w tych niesamowitych wnętrzach. Jak powiedział Alberto - ok. 50 lat temu sporo ludzi w takich warunkach tam żyło. Dzisiaj - jakby taki żywy skansen.


 gdzieś w górach Taurus w okolicy Alanyi

Potem, mocno z nienacka, przejechaliśmy po terenie specjalnie przygotowanym na wyczyny terenówek. Zjazdy, podjazdy, slalom między drzewami, wjazdy do rzeczek - szaleństwo. Moim zdaniem - kierowca, o ile to w takich miejscach możliwe, nasz Irfan, jechał jakby na pamięć - bo szyba cała była uwalana błotem, więc nie mógł widzieć dokąd jechał. 

Dalej pojechaliśmy głębiej w góry, aby dojechać do schowanej w jakieś dolince wsi, gdzie - jak opowiedziano nam - pozostali starcy i dzieci, bo młodzi ludzie są w mieście i pracują. Wioseczka, w której wszędzie pełno sadów i upraw - np. pomarańcze owocujące przez okrągły rok. Żonka z poznanymi tam D. i K. spróbowali, podprowadzając z drzewa - świeżutkie i pyszne. 

Zbliżając się ku końcowi - lunch w restauracji w górach, ukrytej w głębokim wąwozie, ze stołami położonymi nad świetnie orzeźwiającym potokiem. Zjedliśmy, no i poszliśmy popływać. Woda - jak tam wszędzie w górskich potokach - lodowata. Ale za to - była skocznia, gdzie z ok. 4 m można było sobie skoczyć. Bajka. 

Na zakończenie - zjechaliśmy pod Ic Kale, gdzie zawieźli nas w fajne miejsce u podnóża twierdzy, z fajnym widokiem na wspomnianą już Czerwoną Wieżę i port. Jako że było nas w sumie 6 - poza nami, D. i K. także A. i K., dwie dziewczyny mieszkające w hotelu naprzeciwko naszego - zrobiliśmy zrzutkę i zamówiliśmy film DVD i zdjęcia z całości. Odebrałem je następnego dnia rano w recepcji naszego hotelu - mam ich adresy, poprzegrywam i wyślę w Polskę. 

Tego wieczora, jako że mieliśmy już silną grupę, spędziliśmy czas razem nad basenem, a po kolacji udało nam się przemycić A i K. do nas i posiedzieliśmy, racząc się nad basenem różnymi miejscowymi napitkami. 

Ostatni dzień postanowiliśmy poświęcić na chillout nad basenem. Spiekliśmy się straszliwie, ale wytrzymaliśmy chyba z 6 godzin, co jakiś czas pluskając się w basenie. Nie obyło się bez ofiar - w toku gry w ping ponga z D., grając na boso, koło basenu, raczyłem sobie wbić kawałek rozbitego szkła w stopę prawą. Ale nic się nie stało - tylko krew się dość dramatycznie lała, ale jak przestała to było ok. 

Później poszliśmy z żonką do nieopodal położonego sklepiku, gdzie nabyliśmy drogą kupna pamiątki dla rodziny i przyległości, po czym z D. i K. poszliśmy na prawdziwy turecki kebap. Żeby nie było - jedyny, poza wycieczkami fakultatywnymi (gdzie posiłek był w cenie) posiłek zjedzony na mieście (bo po co - skoro w hotelu wszystko było). I zostaliśmy najwyraźniej wzięci za Rosjan - tym dziwniejsze to, że D.  (rodowity Ślązak) rozmawiał z właścicielem... po niemiecku. 

Ostatni wieczór spędziliśmy obserwując show naszych dzielnych animatorów, racząc się w chłodzie obok basenu różnymi napitkami. Potem szybkie pakowanie i spanie. 

Rano ostatnie dopakowywanie, pożegnanie z D. i K. po śniadaniu (my wyjeżdżaliśmy o 8:20, oni o 11:10 - mogli jeszcze słońca złapać nieco) i z przyjemnością stwierdziliśmy, że odwozi nas na lotnisko nasza Zosia. Z jednym przystankiem i chwilą dreszczyku (gdy minęliśmy rozwalony nieco autokar innego biura podróży z Polski - nic się nikomu nie stało, ktoś im pod koła wjechał - gorzej, że niecałe 45 minut i ok. 30 km dalej mieli samolot, więc raczej nie zdążyli) dojechaliśmy na czas na lotnisko, aby o 13:20 odlecieć i ok. 15:45 23.06 naleźć się w Polsce.

gdzieś nad Rumunią

Reasumując. Wrażeń co niemiara. Ok. 1500 zdjęć, kilka filmików. Zupełnie inna kultura - wszechobecne meczety, choć przecież Turcja jest republiką laicką. Tak, sami sobie budują meczety - jak chcą i mają pieniądze (co czasami powoduje, że jedna wioseczka potrafi mieć... 5 meczetów na 200 mieszkańców). Piękna pogoda, niesamowite widoki, krajobrazy, zapachy. Wszystko takie inne i bardziej intensywne niż nasza szara Polska. 

No i najważniejsze - ludzie. Nie, wcale nie uprzejmi dlatego, że nastawieni na zysk i chcący zarobić na turystach. Nie raz i nie dwa razy zagadali mnie na ulicy - mówiąc wprost, że nie chcą mi nic wcisnąć czy sprzedać, ale chcą porozmawiać, ewidentnie z ciekawości dopytując się, skąd jestem, jak mi się podoba Turcja. Taka prawdziwa życzliwość i ciekawość świata. A przede wszystkim - autentyczne uśmiechy. Zosia to zauważyła, ale ma rację - u nas większość osób, zapytanych co u ciebie? zaczyna narzekać; tam, choćby ktoś miał wypadek, okradli go - zawsze odpowie, że Thanks, I'm great, an how are you? Permanentny optymizm.

To był dobry czas odpoczynku od tego wszystkiego, co tutaj. Piękny czas spędzony z ukochaną osobą, który pozwolił poszerzyć horyzonty, zobaczyć coś nowego, poznać nowych ludzi. I na pewno - pozbyć się stereotypów. Bo ja tam nie widziałem ani jednego szalonego radykała muzułmańskiego - a zetknąłem się z dużą ilością ludzi po prostu uprzejmych, życzliwych, miłych i kulturalnych; co z tego, że czasami pracowali jakby dla mnie jako gościa hotelu - ale, bywając nawet w różnych polskich hotelach, z tak pozytywnym nastawieniem jakoś się nie spotkałem. 

Wszystkim, którzy chcieliby wybrać się do Turcji, Egiptu czy Tunecji - polecamy organizatora naszego wypoczynku, firmę BeeFree. Nowa, w tym roku powstała firma, dawny właściwie Exim Tours (jego właściciele odeszli i założyli nowe biuro, przenosząc także cały personel). Tak samo, jak hotel Gold Safran w Alanyi w Turcji na Riwierze Tureckiej nad Morzem Śródziemnym, w którym byliśmy. 

ps. Jeśli ktoś się w te strony wybiera - polecam Turcję w sandałach - świetna strona, dużo przydatnych i w bardzo ciekawej (i ciągle aktualizowanej) formie podanych informacji o wszystkim: historii, kulturze, obyczajach, ludziach - wszystkim, co na wyjazd potrzebne. 

2 komentarze:

  1. No, to wielkie gratulacje udanych wakacji! :) Podziwiam, że udawało Ci się wstawać tak wcześnie rano. No, ale była motywacja ;) Może kiedyś też wybiorę się do Turcji. Może wrzucisz w przyszłości kilka fotek z wypadu? Pozdrawiam, serdecznie, z Bogiem! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. baardzo zazdroszczę tej Turcji, ale taką "dobrą zazdrością" :)

    OdpowiedzUsuń