Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

sobota, 31 października 2015

Wszyscy święci wszystkich


Uwielbiam jutrzejszą uroczystość Wszystkich Świętych nie od dzisiaj i nie od zeszłego roku. 

Jej piękno przejawia się w tym, że mówią do nas ci, których najczęściej nie mamy czasu/okazji/ochoty posłuchać kiedy indziej; ci, którzy już odeszli, żyli i chodzili po tym świecie setki i tysiące lat przed nami, a może całkiem niedawno (mama, babcia, ciocia); ci, którzy kochali nas bardzo blisko i bez których świata kiedyś nie widzieliśmy - a jednak nie ma ich tutaj i po prostu uczymy się z tym żyć (ja od 2,5 roku nie pogodziłem się ze śmiercią Mamy); ci, których tak często w życiu nie mieliśmy czasu albo ochoty słuchać, a tak naprawdę życzyli nam jak najlepiej, troszcząc się o nas. 

Wyjątkowość tego dnia to także to, że... milkną księża. Tak właśnie. To jest taki wyjątkowy dzień - chyba jedyny poza Niedzielą Palmową - kiedy kazań/homilii nie ma praktycznie w ogóle, co najwyżej jakieś kilka słów do refleksji. Jest pięknie, bo prosto, bez ozdobników, frazesów - z wyjątkiem może oklepanego do niemożliwości "śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą" ks. Jana Twardowskiego (absurdalnego o tyle, że autor wyjaśniał za życia, iż kontekst ich napisania był zupełnie inny, niż ten, w jakim są w kółko przytaczane i odmieniane). 

Ten dzień uczy nas w sposób wyjątkowy i niesamowity, bo mówią do nas całe pokolenia i rzesze ludzi, którzy poprzedzili nas w drodze do Boga, którzy ją - jak wierzymy, skoro uznajemy ich świętość - skutecznie sfinalizowali, bieg ukończyli, wiary ustrzegli (parafrazując autora natchnionego). Nikt tych ludzi - dziadków, rodziców, czasami rodzeństwa - formalnie nie kanonizował, nie wystawił im pomników, nie ułożył za ich pośrednictwem modlitw. A jednak, świętość świętych czcimy w tym dniu właśnie przy nich, wspominając właśnie ich, i w miejscach, gdzie to właśnie ich - a nie słynnych świętych - pochowano szczątki. Bo uczyli tego, czego my dzisiaj uczymy własne dzieci, a niektórzy może i wnuki - jak być przyzwoitym, jak kochać, wybaczać, cierpieć, pomagać. 

Idziemy na te groby, bo wierzymy i chcemy dać świadectwo nieśmiertelności tych, których one wspominają - a którzy mieszczą się w tej niezliczonej rzeszy Wszystkich Świętych. Nie anonimowych - wszystkich, bo nikt, w tym także Kościół, w żadnej mierze nie jest w stanie ich indywidualnie oznaczyć i wymienić. I tak pozostają we wdzięcznej pamięci: kiedyś ich dzieci, potem dzieci tych dzieci, prawnuków, i tak aż do nas. Szukamy ich bliskości w miejscu, które najbardziej symbolizuje ich zakończone i wspominane życie na ziemi - bo nam tej bliskości brakuje, bo do nich tęsknimy tak, jak tęsknimy za świętością, której oni są dla nas przykładem, której nas uczyli i do której nam drogę wskazują. Chociaż - przecież w to wierzymy - ich już dawno między nami nie ma, dusze uleciały do Boga i radują się Jego nieprzemijającą obecnością. 

Dzisiaj na Pomorzu pogoda była piękna - ale jak by na to nie patrzeć, aura jest jesienna, chłodno, wiatr zawiewa, pomiędzy grobami i alejkami wirują spadające pożółkłe liście drzew. Ktoś może powiedzieć - bez sensu, można by uczcić tych, co tu leżą, np. wiosną albo latem. A właściwie to każdy mógłby to zrobić samemu, w dowolnej chwili (jeszcze inni stwierdzą zaraz - że w sumie to po co chodzić na groby, bo liczy się pamięć...). W taki niesamowity sposób zmarli prowadzą nas ku żywym, żeby cieszyć się nimi za życia, póki są. Prowadzą nas ku tym dla których tak często nie ma czasu, których widzimy raz, dwa razy roku na rodzinnej uroczystości (albo i rzadziej), bo wszyscy zabiegani, bo chciało by się spotkać na spokojnie i porozmawiać... A potem, nagle, okazuje się że spotykamy się przy świeżo wykopanym grobie tej osoby, dla której od x lat nie znaleźliśmy czasu. Wtedy pojawiają się wyrzuty sumienia - mogłem podejść, podjechać, zadzwonić, odwiedzić; a teraz już nie mogę. 

Ja rozmawiam na cmentarzu - zawsze, kiedy idę na grób Mamy, to tak, jakby siedziała obok, po prostu jej opowiadam: o sobie, o nas, o synku, o tym co się dzieje, rodzinie. Zwierzam się z problemów, pytam o radę, mówię o swoich wątpliwościach i rozterkach. Bo wiem, że jej już jest dobrze, że nie cierpi z powodu choroby, że w taki dosłownie namacalny sposób mogę odczuć jej miłość i być pewnym, że ona zupełnie po ludzku niewytłumaczalnie ciągle obok jest. I na koniec obiecywać, że postaram się żyć tak, żeby się za mnie nie musiała wstydzić. 

Pewnie gdyby nasi zmarli - moja Mama - mogli coś powiedzieć, to niektórym by w pięty poszło; kto wie, czy i nie mnie? Nie wiem. Ale nie mogą. Tak jak w przypowieści o bogaczu i Łazarzu - Abraham wprost powiedział bogaczowi, że jeśli jego synowie na ziemi nie uwierzyli Bogu, to i choćby zmarłego zobaczyli, i tak mu nie uwierzą. Ale mamy te groby, mamy cmentarze - i co widnieje na tych grobach, poza nazwiskami i datami? Podobne słowa - np. Jezu, ufam Tobie. Ci, którzy tam leżą, bezszelestnie wskazują kierunek, dają drogowskaz - tam patrz, tłumoku, nie kombinuj z kasą, nie zdradzaj męża/żony/dziewczyny, bądź uczciwy. Pięknie o tym mówi jutrzejsza Ewangelia - błogosławieństwa. Prościej i konkretniej się nie da. 

Reszta jest w naszych rękach - czy chcemy to zobaczyć, czy na ten cmentarz wycieczkujemy się raz w roku, niektórzy z toną zniczy i wiązanek czy wieńców i połową asortymentu niewielkiego sklepu chemicznego, tylko dla ukojenia wyrzutów sumienia - czy może jeszcze z jakiegoś innego powodu. Czy to jest tylko kolejny niedzielny spacer, może w inne miejsce, czy też wdzięczne wspomnienie ludzi, którzy już odeszli, i wyraz wdzięczności Bogu, który nam i światu ich dał i postawił kiedyś na drodze naszego życia. 


Dziękując za ich świętość - prośmy o jej choćby ułamek dla siebie. Żeby choć trochę światła - symbolu życia, które tak jasno pali się w milionach świec i zniczy - pozostało i zamieszkało w naszych sercach. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz