Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

czwartek, 28 kwietnia 2011

W ciemno, na słowo

Uczniowie opowiadali, co ich spotkało w drodze, i jak poznali Jezusa przy łamaniu chleba. A gdy rozmawiali o tym, On sam stanął pośród nich i rzekł do nich: Pokój wam! Zatrwożonym i wylękłym zdawało się, że widzą ducha. Lecz On rzekł do nich: Czemu jesteście zmieszani i dlaczego wątpliwości budzą się w waszych sercach? Popatrzcie na moje ręce i nogi: to Ja jestem. Dotknijcie się Mnie i przekonajcie: duch nie ma ciała ani kości, jak widzicie, że Ja mam. Przy tych słowach pokazał im swoje ręce i nogi. Lecz gdy oni z radości jeszcze nie wierzyli i pełni byli zdumienia, rzekł do nich: Macie tu coś do jedzenia? Oni podali Mu kawałek pieczonej ryby. Wziął i jadł wobec nich. Potem rzekł do nich: To właśnie znaczyły słowa, które mówiłem do was, gdy byłem jeszcze z wami: Musi się wypełnić wszystko, co napisane jest o Mnie w Prawie Mojżesza, u Proroków i w Psalmach. Wtedy oświecił ich umysły, aby rozumieli Pisma, i rzekł do nich: Tak jest napisane: Mesjasz będzie cierpiał i trzeciego dnia zmartwychwstanie, w imię Jego głoszone będzie nawrócenie i odpuszczenie grzechów wszystkim narodom, począwszy od Jerozolimy. Wy jesteście świadkami tego. (Łk 24,35-48)
To musiała byś niesamowita scena! Być może nawet burzliwa rozmowa - zestawianie świadectw poszczególnych osób, opowiadanie, kto i co zobaczył - a w tym wszystkim gdzieś na pewno głosy niedowiarków, którzy sami nic nie ujrzeli, i nie do końca chcieli uwierzyć w to, co niektórzy twierdzili, że widzieli. W taką rzeczywistość - nie bojąc się niczego - wchodzi Jezus, wkraczając między zgromadzonych. Jest to opisane dość enigmatycznie - po prostu stanął między nimi. Nic dziwnego, że niektórzy mogli pomyśleć, że to duch - raz, że zmarł, dwa, że nie wszedł drzwiami, jak człowiek. 

Nie trzeba było być zmartwychwstałym Mesjaszem, aby wyczytać z twarzy zebranych co najmniej zdziwienie i zmieszanie, o ile nie strach czy wręcz przerażenie. Dlatego Pan podsuwa im pod nos, dosłownie, swoje ręce, nogi i bok - żywe i prawdziwe dowody tego, kim jest, że to naprawdę On, a nie jakiś przebieraniec czy po prostu zjawa, mara. To ich przekonało - tak samo jak za kilka dni przekona niewiernego Tomasza, którego - jak można się domyślić - wtedy nie było z uczniami. Niektórzy widzieli, jak Jezusa krzyżowali - innym przekazali to świadkowie, którzy byli pod krzyżem. Nikt nie ma wątpliwości, że Jezusa przybito do krzyża, że przebito Mu po śmierci bok. Kim więc może być ów Człowiek, jeśli nie Nim właśnie? 

Radość ogarnęła serca wszystkich - i nic dziwnego. Tych, którzy Go już ujrzeli - bo wreszcie mieli dowód nie do obalenia, wreszcie skończy się powątpiewanie o ich świadectwach ze strony innych. Tych, którzy Zmartwychwstałego widzieli po raz pierwszy - bo wreszcie mogli być pewni tego, co serca im być może podpowiadały, a tylko nieufny umysł odrzucał. On żyje i jest pośród nich. Co więcej - tak bardzo po ludzku, skoro siada i je razem z nimi. Można by powiedzieć, jak za dawnych czasów. 

No i to wyjaśnienie. To nie jest tak, że Syn Boży miał swoje widzimisię, aby umrzeć w tak spektakularny i dramatyczny sposób - no i tak się stało. To, co miało się wydarzyć, zostało wieki wcześniej spisane w Piśmie Świętych, słowami i tekstami proroków. Można wręcz powiedzieć - Jezus dość metodycznie, sam pokazując to im palcami jeszcze za życia, szedł drogą wypełniania proroctw dotyczących zapowiedzianego Mesjasza - i tak od samego Betlejem, gdzie się urodził, aż do grobu. Teraz byli gotowi, aby to zrozumieć - po fakcie, co prawda, ale dopiero teraz czekało ich wyzwanie: zaniesienie prawdy o tych wydarzeniach aż na krańce świata. 

Czy Jezus był w tym momencie tak samo ludzki jak za życia? Miał ciało. Ale żył już wiecznym życiem, życiem z Bogiem. To rzeczywistość i prawda, którą zrozumieć może tylko ten, kto wierzy. Ważne jest także poszukiwanie Jezusa. Uczniowie się poddali - pewnie nikt z nich by do pustego grobu nie poszedł, gdyby nie rewelacja kobiet. Jakby w tych okolicznościach rozminęli się z Bogiem - czy to ci, którzy szli z Nim nieświadomie do Emaus, jak i sama Maria, gdy nie rozpoznała Pana w osobie ogrodnika. A odpowiedź jest przecież prosta - skoro umarł i zmartwychwstał, to nie można Go szukać między umarłymi. 

Można się pokusić o gorzkie słowa - co by było, gdyby tamci ludzie wtedy nie zobaczyli Jezusa? Nie wiem. Wiara przychodzi łatwo, gdy można pomacać to, w co się wierzy - relikwie, całun, pamiątkę, coś fizycznego, widzialnego, czego istnienia nie można podważyć, a co wiąże się ze świętością, jest jej dowodem. My nie mamy tak dobrze. My wierzymy - zawierzamy Bogu w ciemno, na słowo - i nie tylko w to, że On zmartwychwstał, ale że to wszystko, czego nauczał i dla czego umarł, miało sens, jest dla mnie ważne, wartościowe, stanowi punkt odniesienia. Tu można tłumaczyć to, dlaczego nie mamy w ewangeliach żadnego wyjaśnienia, jak właściwie to zmartwychwstanie wyglądało - bo to nie ma znaczenia. Stało się i jedyne, co się liczy, to wiara w to (lub jej brak). 

To się wydarzyło naprawdę. I szkoda czasu na cokolwiek, co nie jest związane z upowszechnianiem tej prawdy, głoszeniem jej innym - żeby oni też uwierzyli Bogu na słowo. On jeszcze nigdy nikogo nie oszukał.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Zmartwychwstanie z hukiem

Po upływie szabatu, o świcie pierwszego dnia tygodnia przyszła Maria Magdalena i druga Maria obejrzeć grób. A oto powstało wielkie trzęsienie ziemi. Albowiem anioł Pański zstąpił z nieba, podszedł, odsunął kamień i usiadł na nim. Postać jego jaśniała jak błyskawica, a szaty jego były białe jak śnieg. Ze strachu przed nim zadrżeli strażnicy i stali się jakby umarli. Anioł zaś przemówił do niewiast: Wy się nie bójcie! Gdyż wiem, że szukacie Jezusa Ukrzyżowanego. Nie ma Go tu, bo zmartwychwstał, jak powiedział. Chodźcie, zobaczcie miejsce, gdzie leżał. A idźcie szybko i powiedzcie Jego uczniom: Powstał z martwych i oto udaje się przed wami do Galilei. Tam Go ujrzycie. Oto, co wam powiedziałem. Pośpiesznie więc oddaliły się od grobu, z bojaźnią i wielką radością, i biegły oznajmić to Jego uczniom. A oto Jezus stanął przed nimi i rzekł: Witajcie. One podeszły do Niego, objęły Go za nogi i oddały Mu pokłon. A Jezus rzekł do nich: Nie bójcie się. Idźcie i oznajmijcie moim braciom: niech idą do Galilei, tam Mnie zobaczą. (Mt 28,1-10)

Tego samego dnia dwaj z nich byli w drodze do wsi, zwanej Emaus, oddalonej sześćdziesiąt stadiów od Jerozolimy. Rozmawiali oni z sobą o tym wszystkim, co się wydarzyło. Gdy tak rozmawiali i rozprawiali z sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich były niejako na uwięzi, tak że Go nie poznali. On zaś ich zapytał: Cóż to za rozmowy prowadzicie z sobą w drodze? Zatrzymali się smutni. A jeden z nich, imieniem Kleofas, odpowiedział Mu: Ty jesteś chyba jedynym z przebywających w Jerozolimie, który nie wie, co się tam w tych dniach stało. Zapytał ich: Cóż takiego? Odpowiedzieli Mu: To, co się stało z Jezusem Nazarejczykiem, który był prorokiem potężnym w czynie i słowie wobec Boga i całego ludu; jak arcykapłani i nasi przywódcy wydali Go na śmierć i ukrzyżowali. A myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izraela. Tak, a po tym wszystkim dziś już trzeci dzień, jak się to stało. Nadto jeszcze niektóre z naszych kobiet przeraziły nas: były rano u grobu, a nie znalazłszy Jego ciała, wróciły i opowiedziały, że miały widzenie aniołów, którzy zapewniają, iż On żyje. Poszli niektórzy z naszych do grobu i zastali wszystko tak, jak kobiety opowiadały, ale Jego nie widzieli. Na to On rzekł do nich: O nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia we wszystko, co powiedzieli prorocy! Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, aby wejść do swej chwały? I zaczynając od Mojżesza poprzez wszystkich proroków wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego. Tak przybliżyli się do wsi, do której zdążali, a On okazywał, jakoby miał iść dalej. Lecz przymusili Go, mówiąc: Zostań z nami, gdyż ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił. Wszedł więc, aby zostać z nimi. Gdy zajął z nimi miejsce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Wtedy oczy im się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu. I mówili nawzajem do siebie: Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał? W tej samej godzinie wybrali się i wrócili do Jerozolimy. Tam zastali zebranych Jedenastu i innych z nimi, którzy im oznajmili: Pan rzeczywiście zmartwychwstał i ukazał się Szymonowi. Oni również opowiadali, co ich spotkało w drodze, i jak Go poznali przy łamaniu chleba. (Łk 24,13-35)
Co jest szczególnie niesamowitego w zmartwychwstaniu? To, że nikogo przy nim nie było. Dokonało się w cichości, na uboczu, z dala od zgiełku - czy to wieczernika, drogi krzyżowej, ulic Jerozolimy, placu przed pałacem Piłata, czy samej Golgoty.

To znaczy - teoretycznie nie było, bo tuż obok, przed grobem, stali strażnicy pozostawieni tam przez arcykapłana i starszyznę żydowską. Powiem szczerze, nie zazdroszczę im sytuacji, w jakiej się znaleźli - mieli jedynie dopilnować, aby nikt nie wykradł ciała, zwłok bez życia, wichrzyciela i fałszywego mesjasza, którego tam złożono. Co mieli zrobić? Jak to wyjaśnić? Nikt się nie pojawił. Nikogo tam nie było. Żadni uczniowie nie przybyli, aby - zgodnie z misternie uknutym wcześniej i dokładnie obmyślonym planem - doprowadzić do sytuacji, która by odpowiadała rzekomemu proroctwu o zmartwychwstaniu Tego człowieka. Nie, oni rozpaczali jeszcze po wydarzeniach piątku. Albo zastanawiali się - co dalej, co z sobą zrobić? A jednak. Nie wiedzą, jak zasnęli, co się stało. Gdy się obudzili - kamień odsunięty, szata złożona w jednym miejscu. Żadnego zaskoczenia - tylko że Ciała nie ma. Jak to wyjaśnić?

Te kobiety, które z samego rana poszły do grobu - czy były pełne nadziei? Bynajmniej. Szły, aby spełnić obowiązek namaszczenia ciała zmarłego. Na pewno - wspominały, jak wiele nadziei On w nich rozbudził za życia. Z pewnością zwróciły uwagę na, szczególnie w tamtych patriarchalnych czasach widoczną postawę Jezusa w stosunku do płci pięknej - nie traktował kobiet jak służek, maszynek do rodzenia dzieci, nianiek i sprzątaczek, osób gorszych, ale jak równe mężczyznom w godności. Nie raz dał temu dowód - choćby uzdrawiając tak kobiety, jak i mężczyzn (począwszy od nikogo innego, jak właśnie teściowej Piotra), czy ratując od ukamienowania jawnogrzesznicę.

Przez grobem zastaje ich kolejne zaskoczenie. Żołnierze zniknęli, wejście do grobu stoi otworem... I najgorsze. Grób jest pusty. Gdzie jest Pan? Gdzie Jego ciało? Mało miały zgryzoty i łez w tych dniach, żeby ktoś jeszcze Go wykradł, zbeszcześcił Jego ludzkie szczątki? W innym tekście inny autor przekazuje to, jakoby Maria - będąc przy grobie sama - nie rozpoznała Zmartwychwstałego, który pojawił się przed nią jako ogrodnik; a ona, nieświadoma, pytała, czy to nie On zabrał ciało. Tym dwóm kobietom podobne słowa pewnie cisnęły się na usta. Anioł nie dał im dojść do słowa - wydarzenia następując zbyt szybko po sobie. Grób - faktycznie, pusty. Tu właśnie rodzi się wielka wiara - z tego zmartwychwstania, przy którym ich nie było, ale które także dla nich wszystko odmieniło. I na tej, nowej jakby drodze, staje przed nimi sam Zmartwychwstały, aby je umocnić. Potwierdza wszystkie słowa anioła, i wysyła uczniów do Galilei.

Bynajmniej nie do Galilei zmierzali ci dwaj, do których - incognito - dołączył Jezus. Udając Greka, wypytuje, słucha, pewnie zasmucony tym, jak szybko się poddali, zwątpili. Potrzeba było całodziennej wędrówki, wyjaśniania pism, aż do tego gestu łamania chleba, po którym tamci dwaj Go poznali. Co przeważyło? Nie wiemy. Dla nich także nie było wątpliwości - skoro to był Pan, a to było pewne, to znaczy, że żyje. Czyli umarł, ale zmartwychwstał. Ich ucieczka nie miała sensu - jak bowiem porzucić pracę dla tego, który pokonał śmierć? Co może być ważniejszego, niż świadczenie o Nim, o tym, co się stało? Równie szybko, jak z Jerozolimy uciekali - decydują o powrocie tam. Zastają pozostałych, którzy - jeden z drugim - składają w pierwszą ewangelię, taką jeszcze spontaniczną, widzenia Jezusa Zmartwychwstałego, jakich poszczególne osoby doświadczyły.

Prawda o zmartwychwstaniu dociera z hukiem i zwala z nóg wszystkich, czy w nią wierzą, czy nie - i tych żołnierzy, i te kobiety, i tych uczniów uciekających do Emaus. Wystarczy spojrzeć na Piotra (Dz 10,34a.37-43) i to, co i w jakich słowach przekazuje. Ten sam, można by powiedzieć - tchórz, który niespełna 3 dni wcześniej 3 razy wyparł się Jezusa. Zmartwychwstanie nie pozwala mu żyć tak, jak dotychczas. W jasnych i konkretnych słowach daje świadectwo - bo inaczej nie może. Skoro Bóg-Człowiek, Syn Boży zwyciężył śmierć, i będąc umarłym, znów żyje, to nic nie jest takie, jak było! To, co - i jak - było wcześniej, przestało mieć znaczenie.

Możemy powiedzieć - oni mieli łatwiej. Bo im się Pan objawił, tak dosłownie, cieleśnie, z przebitymi rękami, nogami i bokiem. Oni Go rozpoznawali - bo Go znali, jeszcze kilka dni wstecz razem szli przez Palestynę, byli Jego heroldami, spożywali z Nim posiłki, słuchali Go i rozmawiali. A my? Stajemy dzisiaj, jak stanie ten niedowiarek Didymos (o nim - w niedzielę, Święto Miłosierdzia), ciągle, co roku w równym stopniu zdziwieni i niepewni - czy to na pewno On, i jeśli zmartwychwstał, to czemu między nami, tutaj, dzisiaj, Go nie widać?

Zmartwychwstanie trzeba odczarować. Żadne boskie hokus pokus. Wszystko się zmieniło, wszystko odtąd ma inną, lepszą, bardziej optymistyczną perspektywę, przepojone tą ostateczną, końcową i niezniszczalną nadzieją, że skoro On zmartwychwstał, i wszystkim wierzącym obiecał zmartwychwstanie, to tak właśnie będzie, i my również zmartwychwstaniemy! Ale żyjemy nadal tu i teraz, w tym samym miejscu, to samo mieszkanie, dom, praca, szkoła, zwykłe codzienne zajęcia. Zmienić się powinna nasza optyka na to wszystko, biorąc pod uwagę nowe perspektywy, dzięki Jezusowemu zwycięstwu.

Zmartwychwstanie dokonało się w konkretnym miejscu, czasie i okolicznościach - ale to nie one są najważniejsze. To detale. Zmartwychwstanie człowieka dokonuje się w nim, w jego sercu - moim, twoim, każdego z nas. Zmartwychwstaniemy, gdy uwierzymy, że On zmartwychwstał, gdy przestawimy swoje myślenie i logikę na myślenie po Bożemu i Bożą logikę, która uwzględnia Jezusowe zwycięstwo. To się dzieje w nas, w środku - tego nie musi być widać.

Mam nadzieję, że w niczyim wypadku świętowanie tego wspaniałego dnia nie ograniczyło się tylko do ucztowania i jedzenia. Bo ku czci czego - nawet nie kogo - miało by to być świętowanie?

On prawdziwie zmartwychwstał, i zaprasza każdego do udziału w tym zmartwychwstaniu. Pytanie tylko, czy my sami chcemy mieć w nim udział?

W Wielkim Poście się przygotowywaliśmy - właśnie do tego wszystkiego, co jest odtąd, od zmartwychwstania. W tej perspektywie tamten czas nabiera nowego sensu. Chrześcijaństwo, formalnie zawiązane przy Zesłaniu Ducha Świętego, swoją misję rozpoczyna od pustego grobu. Wracamy dzisiaj do swoich obowiązków - z Nim, tym samym, ale żyjącym na wieki - w naszych sercach. Pozwól, aby On docierał do każdego, do kogo dotrzeć pragnie.

sobota, 23 kwietnia 2011

Prawdziwej radości

Niedziela Zmartwychwstania AD 2011

(XV stacja Drogi Krzyżowej w krypcie katedry w Katowicach;  Joanna Piech, Ewa Sidorowicz (1992 r.) fot. Józef Wolny)

Jesteśmy ludźmi, którzy uwierzyli w miłość, którzy przynoszą do ołtarza swoje serce, czasem obolałe i utrudzone - przez ataki zewnętrzne, przez politykę, układy gospodarcze, utrudzone przez sytuacje w rodzinie, utrudzone często przez trudne dzieje swojego życia, utrudzone przez swoje własne słabości. Nie bójmy się, bo to jest tylko ten kamień, który je przygniata. W naszym sercu jest autentyczna miłość, która zmartwychwstaje - swoje połamane życiorysy chcemy odczytać, nadać im sens przez pryzmat nie tylko krzyża, ale i pustego grobu.

Życzymy, abyśmy z pomocą Pana Jezusa zmartwychwstawali każdego dnia z grobów naszej małości, problemów, trosk i kłopotów, byśmy nie tracili nadziei. Życzymy tego wszystkiego co sprawi, że Zmartwychwstanie będzie Zmartwychwstaniem, a nie świętem ku czci baranków z cukru, kurczaczków, palemek i plastikowych zajączków. Tej prawdziwej wiary, prowadzącej do wolności, w której jest miejsce także na niepewność, ale równocześnie zaufanie. To z nimi w sercach, jakby po ciemku, jeszcze po omacku idziemy w wielkanocną niedzielę do grobu, skąd promienieje prawdziwe światło. Powracamy tu co roku, czasami może jakby z przyzwyczajenia, ale pełni tej samej tęsknoty i nadziei. Wierząc, że Jego już tam nie ma.

Potrafimy przeżyć Wielki Czwartek, zapłakać w Wielki Piątek, wyciszyć się w Wielką Sobotę. A w Wielką Niedzielę? Pilot i takie rodzinne święta. Jednak - znowu święta. Może wreszcie uwierzymy, że Chrystus naprawdę zmartwychwstał. Może tym razem staniemy przed rzeczywistością pustego grobu świadomie - a nie przechodząc koło niej mimochodem, ot tak.

Radości! Ale tylko tej prawdziwej. Uwierzyć w to, co tam się dokonało - to naprawdę wyzwanie.

piątek, 22 kwietnia 2011

Po czyjej byłbyś stronie?

Tekst Męki Pańskiej wg Jana Apostoła długi - zachęcam do przeczytania.

Dzisiaj nieco inaczej. Nie o Jezusie, nie o męce. Ale o tym, co działo się dokoła. A dokładnie - o tych, którzy dokoła byli. Jeszcze dokładniej - o tym, gdzie ja bym się tam znalazł. Do kogo ze znanych nam z kart ewangelii postaci mógłbym przyrównać siebie? Do której z tych postaci mi najbliżej? 

Czytam właśnie świetną książkę, kolejną już poświęconą sakramentowi pokuty i pojednania, czyli spowiedzi, rozmowę oo. Pawła Kozackiego i Wojciecha Prusa OP pt. "Spowiedź bez końca. O grzechu, pokucie i nowym życiu". Można w niej znaleźć m.in. bardzo ciekawą analizę postaci Piotra, tej Skały, na której Pan chciał zbudować swój Kościół, a która w tamtej konkretnej sytuacji okazała się tak słaba, tchórzliwa, miękka. Jednak coś w nim uderza - jego zdecydowanie i gotowość ta zewnętrzna, deklarowana, którą najlepiej widać w obrazku, gdy przy pojawieniu się Judasza z żołnierzami w Ogrodzie Oliwnym, rzucił się na strażnika Malchusa, odcinając mu mieczem ucho. Tak, to zrobić potrafi - pewnie był rosły, potężny, nic trudnego. Szkoda, że tylko na tyle mu starczyło... no właśnie? Wiary, bo to przecież do niej się wszystko sprowadza. 

Za Jezusa potrafił walczyć, ale nie potrafił się odnaleźć w momencie, gdy musiałby być przy Nim bezradny, bezbronny , jakby przegrany. Taki właśnie Jezus był przez te niespełna 3 dni - brutalnego pojmania, jeszcze gorszych szykan przed faryzeuszami, biczowania i pośmiewiska przed Piłatem, czy wreszcie w masakrycznej drodze z ciężkim krzyżem na plecach, aż na szczyt Golgoty. Piotr jakby dotarł do granicy swych możliwości - po ludzku. Czy rzeczywiście? Tak. Tutaj siły ludzkie nic nie dają. Tutaj człowiek może wytrwać tylko dzięki mocy z wysoka, dzięki łasce Bożej. Nie siła, miecz i ciosy się wtedy liczą - ale autentyczność świadectwa i wiara wytrzymująca największe upokorzenia. 

O Judaszu nie będę się powtarzał - pisałem o nim w kontekście Niedzieli Palmowej i Wielkiej Środy. Wielki dramat człowieka, który - za podszeptem Złego - zdecydował się na krok tragiczny w skutkach, z czego zdał sobie sprawę już po fakcie, gdy było za późno. Nie to było najtragiczniejsze - przyłożył w końcu, w smutny sposób, rękę do dzieła zbawienia świata, wydając na mękę samego Zbawiciela - ale fakt, że sam nie potrafił sobie poradzić z tym, co zrobił. Bóg już wtedy, zanim skonał, wybaczył Mu - Judasza pogrążyło i doprowadziło do samobójstwa ogromne poczucie winy, które w jego wypadku przesłoniło całkowicie wszelką wiarę w Boga, o ile ją posiadał. 

Jest postać niejednoznaczna - Szymon z Cyreny. Przypadkowy widz, który staje się zrządzeniem losu w postaci kaprysu jednego z żołnierzy jednym z głównym aktorów tego przejmującego okrucieństwem widowiska drogi krzyżowej. Czy wiedział, co robi, komu pomaga? Czy rozumiał, że wziął na swoje barki dzieło zbawienia świata i prowadził pod ramię samego Zbawiciela, który miał za chwilę odkupić także jego, zmazać jego winy i ofiarować mu zbawienie? Wierzę, że później to do niego dotarło. Niesamowite uczucie - móc powiedzieć, iż się dosłownie, własnymi rękami, potem i zmęczeniem... pomogło Mesjaszowi odkupić ludzkość. 

Były postaci jednoznacznie pozytywne. Była Weronika - zlitowała się nad tym nieszczęśnikiem, poganianym batami, podeszła i otarła krwawy pot z Jego twarzy. Dopiero później zrozumiała, jak wielki dar otrzymała - zapewne jedyny i autentyczny portret, odbicie Jezusowej twarzy. Była Maryja, Matka Boża, cicho, bocznymi ulicami towarzysząca umęczonemu Dziecku w krzyżowej drodze. Jak wielki ból musiał rozdzierać jej matczyne serce, gdy widziała, jak jej jedyny Syn krok po kroku oddawał życie, zbliżając się nieuchronnie do śmierci. Był, obok Maryi, jedyny z Dwunastu, który nie bał się i nie uciekł, za swoim Panem dotarł z kobietami na sam szczyt, i wytrwał pod krzyżem aż do śmierci Zbawiciela - młody Jan. Bóg wyróżni go później z grona apostołów - jako jedyny dożyje późnej starości i umrze śmiercią naturalną, w przeciwieństwie do pozostałych, na różne sposoby zamęczonych za wiarę. 

Były wreszcie pewnie dość duże tłumy ludzi, mniej lub bardziej przypadkowych. Część dołączyła pewnie do pochodu, napotykając go jakoś na swojej drodze - do domu, do pracy, do obowiązków. Inni może specjalnie tam przyszli, może od początku obserwowali zajście - czy to jeszcze z pałacu arcykapłana, albo od momentu "przedstawienia", jakie urządził Piłat, starając się zwalić winę na wyrok Jezusowy na Żydów. Co czuli w sercach? Co myśleli o Jezusie? Byli nieświadomymi świadkami wydarzenia bez precedensu, jedynego w całej historii nie tylko zbawienia, ale ludzkości. 

My jesteśmy w lepszej sytuacji. My wiemy, co tam się działo, kogo sądzono, kogo umęczono. Wspominamy te wydarzenia szczególnie dzisiaj, w Wielki Piątek, a także w Niedzielę Palmową, czy w poszczególne piątki Wielkiego Postu - przygotowując się do obchodów nie tyle tego wydarzenia, co jego bezpośredniej konsekwencji. Musimy pamiętać, ile odkupienie kosztowało - ale nigdy nie tracić z oczu w rozpamiętywaniu męki Pańskiej tego, co było później. Zmartwychwstania. Gdybyśmy tam byli, w Jerozolimie, jaką postawę byśmy przyjęli? A może - prościej. Jaką postawę przyjmujemy w podobnych sytuacjach we własnym życiu? Czy reagujemy na niesłuszne oskarżenia kierowane pod adresem Bogu ducha winnych ludzi? Te wszystkie nasze decyzje, postępowanie - w którym miejscu, w czyjej roli by nas postawiły na krzyżowej drodze? Pozytywnej? A może jednak nie?
Wykonało się, oddał ducha. Zmarł. Ale powstanie, już za 3 dni. Oto czynię wszystko nowe. Tylko ode mnie zależy, czy chcę stać się częścią tego odnowienia - czy dalej babrać się w błotku swojej małości, słabości i grzeszności.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Mycie nóg w praktyce

Było to przed Świętem Paschy. Jezus wiedząc, że nadeszła Jego godzina przejścia z tego świata do Ojca, umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował. W czasie wieczerzy, gdy diabeł już nakłonił serce Judasza Iskarioty syna Szymona, aby Go wydać, wiedząc, że Ojciec dał Mu wszystko w ręce oraz że od Boga wyszedł i do Boga idzie, wstał od wieczerzy i złożył szaty. A wziąwszy prześcieradło nim się przepasał. Potem nalał wody do miednicy. I zaczął umywać uczniom nogi i ocierać prześcieradłem, którym był przepasany. Podszedł więc do Szymona Piotra, a on rzekł do Niego: Panie, Ty chcesz mi umyć nogi? Jezus mu odpowiedział: Tego, co Ja czynię, ty teraz nie rozumiesz, ale później będziesz to wiedział. Rzekł do Niego Piotr: Nie, nigdy mi nie będziesz nóg umywał. Odpowiedział mu Jezus: Jeśli cię nie umyję, nie będziesz miał udziału ze Mną. Rzekł do Niego Szymon Piotr: Panie, nie tylko nogi moje, ale i ręce, i głowę. Powiedział do niego Jezus: Wykąpany potrzebuje tylko nogi sobie umyć, bo cały jest czysty. I wy jesteście czyści, ale nie wszyscy. Wiedział bowiem, kto Go wyda, dlatego powiedział: Nie wszyscy jesteście czyści. A kiedy im umył nogi, przywdział szaty i znów zajął miejsce przy stole, rzekł do nich: Czy rozumiecie, co wam uczyniłem? Wy Mnie nazywacie Nauczycielem i Panem i dobrze mówicie, bo nim jestem. Jeżeli więc Ja, Pan i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi. Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem. (J 13,1-15)
O czym jest ten tekst? O wielkości. O nie dającej się po ludzku opisać wielkości prawdziwego Boga, który jednocześnie nie mógł bardziej być człowiekiem. O Bogu, który - największy, najpotężniejszy, pełen łaski i mocy - uniżył się jak ostatni ze sług. Po co to wszystko? Z pokory. Z miłości, która nie ma granic, i którą kieruje, wylewa na każdego z nas. Dla tej miłości, która nie ma końca. To do dzisiejszych słów nawiązuje piękna IV modlitwa eucharystyczna, gdzie słyszymy:
Kiedy nadeszła godzina, * aby Jezus został uwielbiony przez Ciebie, Ojcze święty, * umiłowawszy swoich, którzy byli na świecie, * do końca ich umiłował, * i gdy spożywali wieczerzę, wziął chleb, błogosławił, * łamał i rozdawał swoim uczniom, mówiąc: Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy: To jest bowiem Ciało moje, które za was będzie wydane. Podobnie wziął kielich napełniony winem, * dzięki składał i podał swoim uczniom, mówiąc: Bierzcie i pijcie z niego wszyscy: To jest bowiem kielich Krwi mojej nowego i wiecznego przymierza,która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów. To czyńcie na moją pamiątkę.
Reakcji Piotra, a także ogólnego zdziwienia pozostałych, nie można tylko starać się tłumaczyć tym, że byli prostymi ludźmi, rybakami, rzemieślnikami. Wierzyli, że był prawdziwym Bogiem, Mesjaszem, zapowiadanym i wyczekiwanym Zbawicielem. A On - co? Ledwo przepasany prześcieradłem, bierze miednicę i, klękając, zaczyna obmywać nogi zebranym. Piotr poszedł na pierwszy ogień - i znowu, wybuchowość i gwałtowność górą. Nie, nigdy mi nie będziesz nóg umywał! Jezus dwa razy wyjaśnia, co chce zrobić - Kefas jednak dalej daje się zwieźć pozorom. Nie i koniec!

Dopiero obawa wykluczenia z tego, co jest celem i końcem, ukoronowaniem wędrówki ich wszystkich za Jezusem, każe mu się opanować. Dalej nie rozumie - ale wie, że tak należy postąpić. Tak mówi Pan. Zabawnie nieco mogło wyglądać - w jednej chwili bronił się przed umyciem nóg, aby chwilę później nalegać na umycie także rąk i głowy. Nie rozumie, ale daje się przekonać - to ważne, aby w swojej zatwardziałości nie ugrzęznąć bez sensu, ale umieć zmienić zdanie, gdy się jest w błędzie.

Ale to była prosta część tej lekcji. Dać umyć nogi Mesjaszowi - jeszcze zrozumiałe, skoro tego żądał sam. Ale co dalej? Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem.O, z tym to już gorzej. Taką samą postawę mieli mieć względem siebie. My ją mamy mieć względem siebie. Nie w tym rzecz, aby sobie nic tylko nogi nawzajem myć - to symbol, przenośnia. Czego? Pokory, ducha służby. One mają nas prowadzić - między sobą, do siebie. Czasami to trudne, bolesne, albo wręcz prawie niewykonalne. A bo te nogi do obmycia zapuszczone, brudne, chore. A bo jak tu okazać pokorę i usługiwać komuś, z kim pół życia (albo i więcej) jest się pokłóconym, czasami nawet nie pamiętając już, o co?

Tak samo, jak Jezus - od Boga wyszliśmy i do Niego idziemy. Raz narodzeni w czasie, istnieć nie przestaniemy. Będziemy nieśmiertelni, a śmierć będzie tylko przejściem z tego życia do innego, lepszego, doskonałego, bez tego co boli. Służba i pokora, na które dzisiaj zwraca uwagę Jezus, to - obok miłości, miłosierdzia, i jeszcze kilku cnót - podstawy na tej drodze. Tylko w oparciu o nie dojść możemy do wyznaczonego - sami sobie, i przez Pana nam - celu.

Jak to jest z moim uczestnictwem we Mszy świętej? Różnie. Albo wcale. Dzisiaj jest dobry dzień, aby się nad tym zastanowić. Może właśnie - idąc na taką mszę, odprawianą raz tylko w roku, która jest w wyjątkowy sposób pamiątką tamtej pierwszej, w wieczerniku. Jedyna okazja - następna za rok. Eucharystia to wielki dar, który z coraz większą biernością marnujemy, nie biorąc w niej udziału. Jakie są problemy, żeby przyjść do kościoła raz w tygodniu - a co dopiero coś nad to? Kilka lat wstecz starałem się być na Mszy codziennie - dzisiaj nie jest to możliwe obiektywnie, ale staram się w tygodniu wziąć w niej udział, o ile jest możliwość. Budujące - są pojedyncze osoby młode; mniej - zdecydowana większość to ludzie starsi, emeryci, u schyłku życia, może już bardziej po drugiej stronie.

Dziękując Bogu za dar Eucharystii, i prosząc o to, aby ludzie z jej dobrodziejstwa korzystali, aby do ołtarza przychodzili chętnie, często i z radością, przyjmując i Słowo, i Ciało, aby nas umacniało - pamiętajmy też o kapłanach. Różni są - jak to widać - w końcu są tylko ludźmi. Żadne z nich święte krowy - czasami ludzie słabsi od nas, z wielką misją daną przez Pana; kto tak ich traktuje - sam im szkodzi. Trzeba się dla nich modlić o siłę, wytrwałość i o to, żeby im się chciało Pracują w czasach, w których naprawdę trzeba się narobić, żeby zwrócić uwagę drugiej osoby - także na Boga. To wielkie możliwości, ale potrzeba także wiele zaparcia i wytrwałości. I jeszcze, żeby ta posługa ich radowała, a nigdy nie była przykrym obowiązkiem czy - broń Boże - czymś na kształt pracy, od czego się prawie ucieka. I żeby w tym wszystkim dobrego Boga naśladowali, ale Jego samego nie zasłaniali. Wtedy wszystko będzie w porządku, oni sami - szczęśliwi, a ich praca - owocna.

środa, 20 kwietnia 2011

Dramat - nie zdrajcy, ale człowieka bez nadziei

Jeden z Dwunastu, imieniem Judasz Iskariota, udał się do arcykapłanów i rzekł: Co chcecie mi dać, a ja wam Go wydam. A oni wyznaczyli mu trzydzieści srebrników. Odtąd szukał sposobności, żeby Go wydać. W pierwszy dzień Przaśników przystąpili do Jezusa uczniowie i zapytali Go: Gdzie chcesz, żebyśmy Ci przygotowali Paschę do spożycia? On odrzekł: Idźcie do miasta, do znanego nam człowieka, i powiedzcie mu: Nauczyciel mówi: Czas mój jest bliski; u ciebie chcę urządzić Paschę z moimi uczniami. Uczniowie uczynili tak, jak im polecił Jezus, i przygotowali Paschę. Z nastaniem wieczoru zajął miejsce u stołu razem z dwunastu. A gdy jedli, rzekł: Zaprawdę, powiadam wam: jeden z was mnie zdradzi. Bardzo tym zasmuceni zaczęli pytać jeden przez drugiego: Chyba nie ja, Panie? On zaś odpowiedział: Ten, który ze Mną rękę zanurza w misie, on Mnie zdradzi. Wprawdzie Syn Człowieczy odchodzi, jak o Nim jest napisane, lecz biada temu człowiekowi, przez którego Syn Człowieczy będzie wydany. Byłoby lepiej dla tego człowieka, gdyby się nie narodził. Wtedy Judasz, który Go miał zdradzić, rzekł: Czy nie ja, Rabbi? Odpowiedział mu: Tak jest, ty. (Mt 26,14-25)
Ktoś mógłby powiedzieć - smutna historia o Judaszu, ot co, wszyscy znamy to aż za dobrze. Czyżby? To bardzo duże i niesprawiedliwe uproszczenie. Choćby dlatego, że do samej zdrady tu nie dochodzi - to dopiero w późniejszym fragmencie (choć - chronologicznie - tego samego dnia). Ja widziałbym w tym tekście bardziej piękny przykład na to, jak człowiek może, o ile chce, współpracować z Bogiem. Dowód na to, że Bóg zawsze wskaże człowiekowi drogę, o ile tylko człowiek u Niego chce tej drogi szukać, i do Niego o jej wskazanie się zwróci. 

Tak, to dotyczy również Judasza. On się po prostu miotał. Wierzył w Jezusa? W coś wierzył na pewno - nie mógł wątpić, iż działał on cuda. Czy wierzył, że On jest Mesjaszem? Być może. Na pewno wierzył, że Mesjasz powinien zupełnie inaczej działać, że powinien dokonać widocznego i odczuwalnego przewrotu po prostu politycznego, obalić dyktaturę Rzymu i odnowić Izrael jako mocarstwo, przywrócić mu państwowość i niepodległość. Tego mu brakowało. Jezus - świetnie - uzdrawiał, leczył, rozmnażał jedzenie, głosił piękne słowa - ale gdzie czyny? Judasz za mało słuchał i rozważał w sercu to, czego Jezus nauczał - a zbyt wiele uwagi przykładał do swojego wyobrażenia tego, kim Mesjasz winien być. 

Z jednej strony - podążając za Jezusem, jako jeden z Jego najbliższych uczniów, z drugiej - chciał zrobić coś, aby Jezus, jakby zmuszony okolicznościami i sytuacją, objawił swoją siłę, potęgę, i zaczął działać tak, jak on - Judasz - tego (błędnie) oczekiwał. Innymi słowy - chciał sprowokować sytuację, gdzie Jezus wykorzystał by boskie atrybuty, aby się bronić. Zły nie próżnował, podsuwając pomysły, zaś Judasz okazał się na nie podatny. Okazja się nadarzyła, zbliżała się Pascha. Zresztą, atmosfera wokół Jezusa była wystarczająco napięta. Nie bez powodu przebywał w Betanii, u Marii, Marty i Łazarza - wielu było zdania, że nie powinien przybyć do Jerozolimy na święto, bo nie był tam bezpieczny. Jezus nie zważał na to. Moim pokarmem jest pełnić wolę twoją, o Panie. 

Czy Jezus już wtedy, wysyłając uczniów aby przygotowali Paschę, wiedział, kto - de facto - zdradził Go, przyjmując zawczasu pieniądze za wydanie Go żołnierzom? Być może. Na pewno - co wynika jednoznacznie z dialogu - był tego świadomy podczas wieczerzy paschalnej z apostołami. Wiemy, że o tym, że zostanie zdradzony powiedział na głos - co obudziło spekulacje między uczniami. Wydaje się jednak, że ów dialog pomiędzy Jezusem a Judaszem toczył się już jakoś obok, jako prywatna wymiana zdań - np. właśnie w zgiełku rozmów pomiędzy pozostałymi biesiadnikami na temat tego, kto zdradzi.

Ta rozmowa nie miała służyć potępieniu, ocenieniu, podsumowaniu - pomimo ostrych słów ze strony Jezusa. Miała Judaszowi uświadomić - Bóg widzi dalej, wie, co kombinujesz, nawet gdy ty sam nie zdajesz sobie z tego sprawy. To miało go przywołać do porządku, naprostować, sprowadzić na właściwą drogę. Pieniądze zawsze można zwrócić - zresztą, próbował to zrobić także po wydaniu Pana, w szale rozpaczy. Niestety, Judasz chyba już podjął decyzję - nie bez powodu ewangelista kawałek dalej napisze, że po posiłku opuścił wieczernik i poszedł po żołnierzy, którzy niebawem mieli zaskoczyć Jezusa i pozostałych w Getsemani, i że wstąpił w niego Zły. 

Judasz opamiętał się zbyt późno, aby uratować Jezusa. Lawina tego, co doprowadziło Jezusa na krzyż, już ruszyła. Nie, nie można powiedzieć, że Judasz wykonał z góry jakiś założony i ustalony - przez Boga? - plan, odegrał swoją rolę, która mu była pisana od zawsze. I tak - bez niego to wszystko również odnalazło by swój zbawczy finał w boskim planie. Czy Jezus umarł by na krzyżu tak, jak się to stało? Nie wiem, i nie ma to znaczenia. Judasz jest postacią dramatyczną - ale jego dramat polega nie tyle na tym, że wydał Jezusa, ale co zrobił później. Przekreślił sam siebie. Zwątpił i załamał się tak dalece, że utracił wiarę w to, że Bóg swoim miłosierdziem jest w stanie także jego uleczyć. Do czego to doprowadziło - wiemy. 

Dla nas, na półmetku Wielkiego Tygodnia, płynie z tej historii piękna i jakże optymistyczna nauka. Bóg człowieka nie przekreśla - tylko kocha i wybacza, zawsze stojąc przed domem jak ten miłosierny ojciec, wypatrujący marnotrawnego syna. Marnotrawny syn - ty, ja, każdy z nas - musi jednak zebrać się w sobie i wrócić do domu. Bóg czeka z otwartymi ramionami, bez względu na to, co i jak bardzo dobitnie wskazał ci palcem odnośnie ciebie, wytknął ci jakby. Nie możesz tylko sam siebie przekreślić. Reszta jest otwarta.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Błogosławione marnotrawstwo

Na sześć dni przed Paschą Jezus przybył do Betanii, gdzie mieszkał Łazarz, którego Jezus wskrzesił z martwych. Urządzono tam dla Niego ucztę. Marta posługiwała, a Łazarz był jednym z zasiadających z Nim przy stole. Maria zaś wzięła funt szlachetnego i drogocennego olejku nardowego i namaściła Jezusowi nogi, a włosami swymi je otarła. A dom napełnił się wonią olejku. Na to rzekł Judasz Iskariota, jeden z uczniów Jego, ten, który miał Go wydać: Czemu to nie sprzedano tego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ich ubogim? Powiedział zaś to nie dlatego, jakoby dbał o biednych, ale ponieważ był złodziejem, i mając trzos wykradał to, co składano. Na to Jezus powiedział: Zostaw ją! Przechowała to, aby Mnie namaścić na dzień mojego pogrzebu. Bo ubogich zawsze macie u siebie, ale Mnie nie zawsze macie. Wielki tłum Żydów dowiedział się, że tam jest; a przybyli nie tylko ze względu na Jezusa, ale także by ujrzeć Łazarza, którego wskrzesił z martwych. Arcykapłani zatem postanowili stracić również Łazarza, gdyż wielu z jego powodu odłączyło się od Żydów i uwierzyło w Jezusa. (J 12,1-11)
Dzisiaj słyszymy o wydarzeniu, jakie nastąpiło bezpośrednio po wskrzeszeniu Łazarza, o czym pisałem jakiś tydzień chyba temu. Niewykluczone, że uczta była uwieńczeniem samego świętowania cudu wskrzeszenia gospodarza, czyli brata Marty i Marii. 

I znowu powtórzyła się jakby sytuacja, analogiczna jak wówczas, gdy Jezus wcześniej przybył do nich w gościnę, kiedy Maria siedziała i słuchała, co Marta - krzątającą się w obejściu i przy gościach - miała jej dość mocno za złe (wszyscy wiemy, jak Jezus to podsumował). Marta znowu zajmuje się logistyką, troszczy się o stoły, usługiwała biesiadnikom - a Maria co? Zrobiła coś bardzo dziwnego. Co więcej - z ekonomicznego punktu widzenia, dopuściła się marnotrawstwa, co dość jednoznacznie podsumował Judasz (nie wnikając - był złodziejem, czy to element dopisanej później jego czarnej legendy, żeby uzupełnić obraz tego złego), powołując się na to, jak wielką sumę zmarnowano, a przecież można było taką kwotą wspomóc potrzebujących. 

Wyobraźmy to sobie. Siedzimy przy stole, rozmowa, radosne ucztowanie - a tu nagle kobieta, nie byle jaka, bo pani domu (siostra właściciela), na pewno wystrojona, uczesana, podchodzi do głównego gościa, bierze bardzo drogi i wyrafinowany perfum, wylewa mu na nogi, po czym swoimi włosami zaczyna obmywać oblane owym płynem nogi gościa. Konsternacja? Mało powiedziane. Mniejsza nawet o wartość olejku, która z pewnością była jak na owe czasy bardziej niż znaczna (niektórzy twierdzą - równowartość rocznej pensji średniej klasy robotnika!). 

Jeszcze dziwniejsza okazuje się reakcja samego gościa - Jezusa. Nie gani w żaden sposób Marii, nie udziela gorzkiej reprymendy - to znaczy udziel, ale besztając... Judasza. Nie ma co dopatrywać się już tutaj jakieś wcześniejszego, uprzedniego potępienia tego, który zdradził. Chodziło po prostu o to, że on patrzył tylko na to, co zewnętrzne, materialne. Nawet, jeśli kierował się w tym dobrem ubogich, widząc w tym zdarzeniu marnotrawstwo środków, które mogły by im pomóc. Maria zaś - znowu - zapatrzyła się w Mesjasza, Pana.

Mesjasza, właśnie. Mesjasza - czyli namaszczonego. Namaszczonego - nie przez Piotra, Judasza czy kogokolwiek innego, a właśnie przez Marię. Tym gestem, ni mniej ni więcej, uznała Go za Mesjasza, dała temu piękny dowód. Zrobiła coś, wykonała gest, na który nikt inny się nie zdobył. Trudno o coś bardziej wymownego. Poza tym - Jezus wyjaśnia osłupiałym zgromadzonym - to nie był gest bez sensu. Wiedział, że Jego czas się zbliżał - i to właśnie Maria dokonała namaszczenia Go przed tym wydarzeniem. Mówi wprost - namaściła Go przed Jego pogrzebem. Pozostałym, uczniom, apostołom, pewnie tym bardziej się to jeszcze w głowach nie mieściło - ale On to zrozumiał, i ten gest nie tylko zrozumiał, ale bardzo docenił. 

Bardzo często zdarza się, że na siłę doszukujemy się do w jakiś wydarzeniach i sytuacjach drugiego, trzeciego i dalszego dna, podtekstów i ukrytych znaczeń - w sytuacjach, gdy nic takiego nie ma miejsca. Działamy na siłę. Ta sytuacja pokazuje, jak bardzo łatwo można się pogubić, choć zupełnie odwrotnie - skupić się na tym, co powierzchowne, widoczne na pierwszy rzut oka, na zewnętrznym aspekcie sytuacji. Na tym skupili się wszyscy obecni na tej uczcie - a wyraził to słowami Judasz. Nie chodzi nawet o to, że nie miał racji - bo w pewnym sensie miał, te pieniądze ze sprzedaży olejku nardowego mogły posłużyć biedakom. Czy jednak to oni byli, z całym swym ubóstwem i tym, co sam Jezus nauczał o potrzebie miłosierdzia, najważniejsi w tym konkretnym czasie, gdy Pan był pomiędzy nimi?

Drugi już dzień Wielkiego Tygodnia zmusza do zastanowienia się - ile razy, jak często ulegam pozorom. Czepiam się tego, co na wierzchu, rzucające się w oczy - bo tak jest łatwiej, bo to wydaje się być oczywiste. Bardzo łatwo odpuszczam sobie dociekanie szczegółów, nie zastanawiam się głębiej nad tym, czego jestem świadkiem, co się dzieje obok. Ulegam emocjom - bo tak łatwiej. Porywczość, niecierpliwość - tak, ja sam mam z tym bardzo duży problem. Jezus, a właściwie On i Maria pokazują dzisiaj - nie zawsze to, co pierwsze przyjdzie do głowy, jest jedyną słuszną odpowiedzią i osądem. Nie zawsze po najmniejszej linii oporu. Nie zawsze to, co z pozoru dziwne, nie mające sensu lub wręcz nienormalne jest złe, niewłaściwe i błędne. 

Czasami po prostu trzeba umieć zmarnować coś dla Boga. Po ludzku - bez sensu, wbrew logice, wbrew ekonomii. Dokładnie tak - dla Niego. Tylko dla Niego. A może - aż?

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Zbawienna bezradność Króla

Tekst opisu Męki Pańskiej na Niedzielę Palmową - za długi, żeby wklejać - ale zdecydowanie warto się nad nim pochylić - tutaj

Zupełnie tego nie rozumiem. Po co wersja krótka? Czy raz w roku - no dobra, dwa razy (w Wielki Piątek w Liturgii Męki Pańskiej, też) nie można tego tekstu przeczytać w całości? I tak sukces - Niedziela Palmowa to jedyny dzień, kiedy kazanie jest zawsze trafne, dobitne, mocne, bolesne i prawdziwe tak, że bardziej się nie da. Bo mówi je z krzyża sam Jezus. Nie trzeba słuchać, mniej lub bardziej polityczno-smoleńsko-uprzedzeniowo-dziwacznych (w większości, niestety), albo po prostu na odwal przeczytanych z kartki tzw. homilii, które z homiliami niewiele wspólnego mają. Może to brzmi jak Gorzkie Żale (nabożeństwo, do którego nie udało mi się nigdy przekonać...), ale takie są moje, w większości, ostatnie doświadczenia z mszy niedzielnych. Wyjątek - parafia obecnie jeszcze rodzinna, gdzie krótkie słowo jest głoszone na każdej mszy, świątek-piątek, także rano. Nic dziwnego - praktyka czyni mistrza, w tej materii także. Co do Niedzieli Palmowej - raz w ciągu roku liturgicznego księża robią miejsce wymownej ciszy Golgoty.  

Tyle razy - nawet w ostatnim tekście - pisałem, nie bez pewnej dumy i radości, że Jezus robił w konia i niweczył kolejne knowania plany faryzeuszów, aby podłożyć się im, pozwolić sobie na słowa, które im z kolei pozwolą na oskarżenie Go przed ludem, starszyzną, Sanhedrynem. Paradoks więc - czemu tak bardzo dał się podejść? Nie, nie dał się. Można się spierać, na ile był świadomy tego, co się z Nim stanie, w Wielki Czwartek, gdy wszyscy przygotowywali się do święta Paschy. Czytając ewangelistów - emocje można wyczuć w powietrzu, z perspektywy czasu i historii. I Jezus, i uczniowie musieli zdawać sobie sprawę, że Jezus stąpał po coraz bardziej cienkim gruncie, że prędzej czy później faryzeusze się do Niego dobiorą. Z tego wynika motywacja Judasza - nie rozumiał, albo rozumiał opacznie, misję Jezusa, chciał widzieć w Nim władcę, ale ziemskiego, który przywróci państwowe królestwo Izraela, stanie na czele powstania i wyrzuci z Palestyny Rzymian. Liczył, że w sytuacji narażenia Jego życia, Jezus okaże swoją wielką moc, i Naród Wybrany zatryumfuje. 

Jak bardzo się mylił. Zrozumiał to jednak zbyt późno. To znaczy - dla niego, jak dla każdego, za późno nie było. Jego jednak zjadły wyrzuty sumienia. W bardzo podobnej sytuacji był Piotr - Skała, Opoka, która padła i rozsypała się, gdy trzykrotnie zaparł się Jezusa. On jednak nie poddał się, nie zwątpił - przede wszystkim w miłosierdzie Pana - i tak stanął na czele Kościoła, jako ten, który ma paść baranki i owce, i który trzy razy (jakby dla zmazania zaparcia się) potwierdził później, że tak, że miłuje, i to bardziej niż inni. Judasza zgubiło nie brak miłosierdzia czy przebaczenia ze strony Boga - ale to, że on sam sobie nie potrafił wybaczyć. To doprowadziło go do samobójstwa.


A Jezusa? Najpierw przed Najwyższego Kapłana. Nie wyparł się swego rodowodu. Starali się, jak mogli, aby oskarżać Go fałszywie na różne sposoby. W końcu pytanie zostało sformułowane tak, że odpowiedź mogła być tylko jedna. Tak, Ja nim jestem. Krótkie słowa, krótkie zdanie - które przecież tak jasno wynikało i pobrzmiewało ze wszystkiego, co w trakcie swej publicznej działalności dokonał. A w Wielki Czwartek doprowadziły Go z Ogrójca, przez lochy arcykapłana, do Piłata i na Kalwarię. 

Ważna postać to sam Piłat - najlepszy dowód na to, że niezdecydowanie może także być winą. Brak odwagi może niszczyć, może być - i w jego wypadku był winą. On nie chciał Jezusa skazywać. Tak, przeszkadzał Mu jako potencjalny powód zamieszek w prowincji, za którą odpowiadał. Ale nie bez powodu żona go uprzedzała - nie miej nic wspólnego z tym sprawiedliwym. Skoro sprawiedliwy - za co Go zabijać? Przede wszystkim Piłat się bał, a Żydzi nacisnęli na czuły punkt - brak zdecydowanej, ostatecznie okrutnej reakcji mógłby oznaczać pobłażliwość i brak dbałości o kult cesarza. Wszyscy wiedzieli, że pozycję zawdzięczał nie swojemu urodzeniu, a wżenieniu się w dobrą rodzinę. Nie mógł ryzykować. Teatralny gest umycia rąk, a nawet deklaracja zebranych krew Jego na nas i na dzieci nasze nie zmieniły tego, że los Jezusa przypieczętował piłatowy strach.

To, co działo się z Jezusem w tym czasie, to najlepszy dowód dla niedowiarków, kwestionujących Jego ludzką naturę. Czy Bóg bałby się tak, jak Jezus w Ogrójcu? Czy prosił by Ojca, aby oddalił to, co było tuż przed Nim, jako nieuchronna przyszłość? Na pewno nie. Był jednak człowiekiem, jak każdy z nas. I poza świadomością wyjątkowości swojej misji, tego że musi w niej wytrwać za wszelką cenę do końca - bał się po ludzku męki, której zapowiedź wieszczyły wszystkie znaki na niebie i na ziemi, w tym pisma proroków. Ból, strach, smutek, a nawet przerażenie - On to wszystko odczuwał, one przejmowały Go przez te dramatyczne ostatnie dni życia. Niektórzy chcą w tych słowach, i wołaniu z krzyża, widzieć utratę wiary, zwątpienie. Ale to po prostu wołanie człowieka, który niesłusznie osądzony i skazany umiera na krzyżu za wszystkich innych, dalece bardziej od Niego winnych. Człowieka, który będąc równocześnie Bogiem, ofiarowywał swój pot, ból i łzy za zbawienie świata. Bo wiedział, że musi. Że za Niego nikt tego nie zrobi. Że ludzie mają tylko w Nim nadzieję. Nawet, gdy sobie z tego nie zdawali sprawy.

Ten moment odczytywania słów Męki Pańskiej - czy to w Niedzielę Palmową, czy w Wielki Piątek - jest bardzo symboliczny. Tłumy w kościołach, mniej lub bardziej wierzących, najpierw wychodzą z Jezusem w symbolu zakrytego krzyża, w procesji, jak wiwatujące wtedy tłumy w Jerozolimie, gdy On na osiołku wjeżdżał do miasta na tydzień przed Paschą. Potem, przecież niewiele później - w kościele kilkadziesiąt minut, oni wtedy kilka dni później - stoją w milczeniu, niemi świadkowie. A może bardziej - jako ten tłum, który skandował, czy to u arcykapłana, czy u Piłata, żeby Go ukrzyżować? To bez znaczenia. 

Ważne, żeby uświadomić sobie jedno. On jedyny - Ten, którego ukrzyżowali - był bez winy, a został umęczony za winy nas wszystkich. Miał moc, mógł zejść z krzyża, mógł wezwać zastępy anielskie, które rozniosły by ich wszystkich na cztery wiatry. Te kilka ostatnich dni - czy to do środy, czy przez Triduum do Niedzieli Zmartwychwstania - to ostatnia okazja, aby poza byciem niemym świadkiem, pozwolić, aby ta prawda coś we mnie zmieniła. Żeby w Wielki Piątek zostać pod krzyżem, jak Maryja i Jan - a nie uciekać od niego jak pozostali apostołowie. Żeby w niedzielę rano biec do pustego grobu nie jak ci, którzy bali się, że ktoś wykradł ciało fałszywego mesjasza - ale ci, którzy zaczynali rozumieć, o czym On mówił, co zapowiadał. Że zmartwychwstał.

piątek, 15 kwietnia 2011

Nie ma Jezusowego widzimisię

Żydzi porwali kamienie, aby Jezusa ukamienować. Odpowiedział im Jezus: Ukazałem wam wiele dobrych czynów pochodzących od Ojca. Za który z tych czynów chcecie Mnie ukamienować? Odpowiedzieli Mu Żydzi: Nie chcemy Cię kamienować za dobry czyn, ale za bluźnierstwo, za to, że Ty będąc człowiekiem uważasz siebie za Boga. Odpowiedział im Jezus: Czyż nie napisano w waszym Prawie: Ja rzekłem: Bogami jesteście? Jeżeli Pismo nazywa bogami tych, do których skierowano słowo Boże - a Pisma nie można odrzucić to jakżeż wy o Tym, którego Ojciec poświęcił i posłał na świat, mówicie: Bluźnisz, dlatego że powiedziałem: Jestem Synem Bożym? Jeżeli nie dokonuję dzieł mojego Ojca, to Mi nie wierzcie. Jeżeli jednak dokonuję, to choćbyście Mnie nie wierzyli, wierzcie moim dziełom, abyście poznali i wiedzieli, że Ojciec jest we Mnie, a Ja w Ojcu. I znowu starali się Go pojmać, ale On uszedł z ich rąk. I powtórnie udał się za Jordan, na miejsce, gdzie Jan poprzednio udzielał chrztu, i tam przebywał. Wielu przybyło do Niego, mówiąc, iż Jan wprawdzie nie uczynił żadnego znaku, ale że wszystko, co Jan o Nim powiedział, było prawdą. I wielu tam w Niego uwierzyło. (J 10, 31-42)
No chociaż raz - powiedzieli wprost i bez owijania w bawełnę przysłowiowego, co im leżało na wątrobie, czego od Jezusa chcieli. Że nie chodziło o to, że im przeszkadzało łuskanie kłosów w szabat. Że nie mieli nic w sumie (poza zazdrością) przeciwko temu, że wielu ludzi różnego pochodzenia, znajdujących się w różnych sytuacjach życiowych, w różnych okolicznościach uzdrawiał, ba, nawet wskrzeszał. Że nie chodziło o to, że choćby dosłownie na głowie stanęli, nie potrafili w żaden sposób złapać Go za słówko, przyłapać Go na niefortunnej czy możliwej do opatrznego zrozumienia wypowiedzi. Był uzurpatorem, fałszywym mesjaszem. 

Problem polega na tym, że w tej prawdziwości swojego oskarżenia i zarzutu przeciwko Jezusowi... byli kompletnie w błędzie. Ani Jezus fałszywy, ani tym bardziej mesjasz przez małe m pisane. Trudno na świecie o kogoś bardziej od Niego prawdziwego; a na pewno nie znajdzie się na świecie - wtedy, dzisiaj, kiedyś w przyszłości - inny Mesjasz. Jeden, jedyny, prawdziwy, Syn Boga żywego, Bóg-Człowiek. Nawet w tej sytuacji Pan potrafi udowodnić faryzeuszom, że ich zarzut jest błędny - wskazuje bowiem na miejsce w Piśmie Świętym, w którym mowa jest o bóstwie Narodu Wybranego (a de facto - wszystkich ludzi, do których Jezus został posłany). Skoro tak mówi Pismo - to gdy każdy z nich był bogiem, jak zatem można bóstwa odmówić Jezusowi, posłanemu przez Boga Ojca? 

Nie kończy jednak na tym. Deklaracje, rodowody nie mają tu znaczenia - bo poza nimi są także czyny. Nie bez powodu Pan nauczał, że po owocach ich poznacie (Mt 7, 16), i nie zamierzał innej miary stosować do Siebie samego. Jeśli nie wierzycie w moje posłanie - uwierzcie, widząc, czego dokonuję. A dokonał bardzo wiele. Nie o wiarę w Jezusa już chodziło, ale zrozumienie, że to Bóg przez Niego działa, i wiarę w Niego - tego prawdziwego Boga miłości, miłosiernego i kochającego Ojca, a nie Boga-krwiopijcę, mściwego, okrutnego (bo tak często w Starym Testamencie mógł się jawić). To, czego dokonał Jezus, dokonał sam Bóg, który w Nim był. 

Kłania się tajemnica Trójcy Świętej - wspólnoty istot Boga Ojca, Syna Bożego i Ducha Świętego. Żydzi wtedy tego nie rozumieli - nic dziwnego, dzisiaj, po 2000 latach istnienia Kościoła wielu ma z tym problem. Jezusa nie można czytać, obserwować i rozumieć w oderwaniu od istoty Boga Ojca. Oni są jednością. Nie ma Jezusowego widzimisię - tylko wypełnianie woli Ojca, aż do krzyża, aż do Ogrodu Oliwnego i dramatycznego Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie! (Łk 22, 42) Jezus był tak samo w pełni Bogiem, pozostając w pełni człowiekiem - stąd ludzki strach przed tym, co jako Bóg z pewnością widział i rozumiał. Wiedział, że Bóg tak chce, i nie będzie bardziej czytelnego świadectwa od tego, gdy Jego Syn, nawet jakby wbrew swej ludzkiej naturze, wypełni wszystko do końca. 

Na koniec - ciekawa, może jakby przemycona, wskazówka (zakończenia zdarza się traktować po macoszemu). Jak Go szukać? Jak śledzić losy Jezusa Chrystusa, od początku? Jak je dobrze, prawidłowo odczytywać? Od Jana Chrzciciela. Więzy pokrewieństwa pozostają tu bez znaczenia - liczy się to, że właśnie Jan Go wskazał palcem innym. Dzisiaj te słowa, jako retrospekcja swego rodzaju, powracają. Ludzie, którzy poszli za Nim - mniej lub bardziej świadomie - własnymi, choć anonimowymi, świadectwami potwierdzają. On jest Synem Bożym.

Za chwilę, w Niedzielę Palmową Męki Pańskiej, zacznie się ostatnia prosta Wielkiego Postu. Ostatni, wcale nie najgorszy, moment, aby coś ze sobą zrobić. Ot, choćby uczciwie przyjrzeć się życiorysowi Jezusa. I równie uczciwie wyciągnąć wnioski. To bardzo dobry początek.

środa, 13 kwietnia 2011

Oskarżać to każdy może i potrafi

Na wygnaniu w Babilonie zgromadzenie Izraela skazało na śmierć Zuzannę, fałszywie oskarżoną przez dwóch starców. Wtedy Zuzanna zawołała donośnym głosem: Wiekuisty Boże, który poznajesz to, co jest ukryte, i wiesz wszystko, zanim się stanie. Ty wiesz, że złożyli fałszywe oskarżenie przeciw mnie. Oto umieram, chociaż nie uczyniłam nic z tego, o co mię ci złośliwie obwiniają. A Pan wysłuchał jej głosu. Gdy ją prowadzono na stracenie, wzbudził Bóg świętego ducha w młodzieńcu imieniem Daniel. Zawołał on donośnym głosem: Jestem czysty od jej krwi! Cały zaś lud zwrócił się do niego, mówiąc: Co oznacza to słowo, które wypowiedziałeś? On zaś powstawszy wśród nich powiedział: Czy tak bardzo jesteście nierozumni, synowie Izraela, że skazujecie córkę izraelską bez dochodzenia i pewności? Wróćcie do sądu, bo ci ją fałszywie obwinili. Cały lud powrócił śpiesznie. Starsi zaś powiedzieli: Usiądź tu wśród nas i wyjaśnij nam, bo tobie dał Bóg przywilej starszeństwa. Daniel powiedział do nich: Oddzielcie ich, jednego daleko od drugiego, a osądzę ich. Gdy zaś zostali oddzieleni od siebie, zawołał jednego z nich i powiedział do niego. Zestarzałeś się w przewrotności, a teraz wychodzą na jaw twe grzechy, jakie poprzednio popełniałeś, wydając niesprawiedliwe wyroki. Potępiałeś niewinnych i uwalniałeś winnych, chociaż Pan powiedział: Nie przyczynisz się do śmierci niewinnego i sprawiedliwego. Teraz więc, jeśli ją rzeczywiście widziałeś, powiedz, pod jakim drzewem widziałeś ich obcujących ze sobą? On zaś powiedział: Pod lentyszkiem. Daniel odrzekł: Dobrze! Skłamałeś na swą własną zgubę. Już bowiem anioł Boży otrzymał od Boga wyrok na ciebie, by cię rozedrzeć na dwoje. Odesławszy go rozkazał przyprowadzić drugiego i powiedział do niego: Potomku kananejski a nie judzki, piękność sprowadziła cię na bezdroża, a żądza uczyniła twe serce przewrotnym. Tak postępowaliście z córkami izraelskimi, one zaś bojąc się obcowały z wami. Córka judzka jednak nie zgodziła się na waszą nieprawość. Powiedz mi więc teraz, pod jakim drzewem spotkałeś ich obcujących ze sobą? On zaś powiedział: Pod dębem. Wtedy Daniel powiedział do niego: Dobrze! Skłamałeś i ty na swoją własną zgubę. Czeka bowiem anioł Boży z mieczem w ręku, by rozciąć cię na dwoje, by was wytępić. Całe zgromadzenie zawołało głośno i wychwalało Boga, że ocala tych, co pokładają w Nim nadzieję. Zwrócili się następnie przeciw obu starcom, ponieważ Daniel wykazał na podstawie ich własnych słów nieprawdziwość oskarżenia. Postąpiono z nimi według miary zła, wyrządzonego przez nich bliźnim, zabijając ich według Prawa Mojżeszowego. W dniu tym ocalono krew niewinną. (Dn 13, 41-62)

Jezus natomiast udał się na Górę Oliwną, ale o brzasku zjawił się znów w świątyni. Cały lud schodził się do Niego, a On usiadłszy nauczał ich. Wówczas uczeni w Piśmie i faryzeusze przyprowadzili do Niego kobietę którą pochwycono na cudzołóstwie, a postawiwszy ją pośrodku, powiedzieli do Niego: Nauczycielu, tę kobietę dopiero pochwycono na cudzołóstwie. W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty co mówisz? Mówili to wystawiając Go na próbę, aby mieli o co Go oskarżyć. Lecz Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi. A kiedy w dalszym ciągu Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień. I powtórnie nachyliwszy się pisał na ziemi. Kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych, aż do ostatnich. Pozostał tylko Jezus i kobieta, stojąca na środku. Wówczas Jezus podniósłszy się rzekł do niej: Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił? A ona odrzekła: Nikt, Panie! Rzekł do niej Jezus: I Ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz. (J 8, 1-11)
Aż dwa teksty, z poniedziałku. Dlaczego oba czytania? Bo bardzo do siebie pasują, choć nie przesadzałbym z tym, jak są do siebie podobne. W obu jest bowiem mowa o oskarżeniach - czymś, co jest ludzką domeną, w których rzucaniu (najczęściej bezpodstawnych) wielu się lubuje, nie bacząc na tego konsekwencje. Różnica zasadnicza polega na tym - o jakich oskarżeniach mowa, jakie widzimy w każdym z tych tekstów. 

Los Zuzanny wydawał się przypieczętowany. Szczególnie bowiem w tamtych czasach - kto uwierzy kobiecie, gdy swoje słowo stawia przeciwko słowu starszych, którzy najpewniej byli do tego sędziami, zatem sami ferowali wyroki, decydując o losie innych? Nikt. Bóg jednak czuwa i widzi, że wszystko to prowadziło by do wielkiej niesprawiedliwości - za chwilę zabito by niewinną kobietę. Pojawia się nagle młody prorok, Daniel, który sprzeciwia się takiemu stanowi rzeczy, zwracając na siebie uwagę zapewne wszystkich, którzy tłumnie szli za tym, dzisiaj można by powiedzieć eventem, widowiskiem, jakim niewątpliwie było publiczne stracenie nierządnicy. 

Samo zwrócenie uwagi nic nie znaczy. Duch Pański podpowiedział jednak Danielowi, jak wykazać fałszywość twierdzeń starców. Na marginesie - piękny przykład także z zakresu techniki prowadzenia śledztwa :) Postanawia, obrazkowo, dokonać ich przesłuchania na osobności, nie jednocześnie, aby uniemożliwić jakiekolwiek ustalenie wspólnej wersji zdarzenia. Wychodzi wówczas na jaw - niby widzieli ten sam czyn nierządu, i rzekomo zgorszeni, donieśli na Zuzannę, jednakże w ich relacjach, wysłuchanych osobno, nie zgadza się rzecz podstawowa - miejsce, gdzie miało do nierządu dojść. 

Z ust Daniela pod adresem jednego i drugiego starca padają bardzo ostre słowa. Natchniony łaską Bożą, jakby wygarniał im wszelkie ich przewinienia, akcentując, jak na swoich stanowiskach, gdzie winni być obywatelami przykładnymi, wzorowymi i prawymi, kłamali, dopuszczali się niegodziwości, świadomie i z rozmysłem szafowali ludzkim życiem, wydając oczywiście niesłuszne wyroki, uwalniając winnych a skazując na ciężkie kary niewinnych. Co więcej - swoje stanowiska wykorzystywać mieli także dla wymuszania... właśnie nierządu, na który tutaj donieśli, czyli zmuszali po prostu młode kobiety do świadczenia usług seksualnych. Można zapytać - po co tak mocne słowa? Aby się opamiętali. Mogli się wówczas wycofać, mogli się ukorzyć, odwołać oskarżenie i prosić o litość. Bóg w tak ostrych słowa, wypowiedzianych przez Daniela, pokazał im, że wie dokładnie, jak naprawdę wyglądało ich życie, i ostrzegał, do jakiego końca ich doprowadzi, o ile nie zmienią postępowania. Oni jednak zdecydowali się na zatwardziałość, w której wytrwali. Do smutnego końca. 

Nieco inaczej wygląda sytuacja z drugiego, ewangelicznego, obrazka. Z opisu, kontekstu i całości wynika jasno - tu nie było mowy o fałszywych oskarżeniach. Tę kobietę faktycznie ktoś przyłapał na cudzołóstwie. Zresztą, jej postawa jakby to potwierdza - postawa smutnej świadomości swojego upadku, i tego, jaki czeka ją niebawem już tragiczny koniec, konsekwencja tego czynu. Jezus nie prosił się o rozstrzyganie tej sprawy - nauczał, a faryzeusze, niestrudzenie szukający na Niego haka, przyprowadzili do Pana właśnie tę nieszczęśnicę, czekając, jak w stosunku do niej postąpi. W prawie było jasno - kamienować; a skoro On taki miłosierny, to jak każe zostawić ją w spokoju, to będzie można Go oskarżyć o łamanie prawa. O to przecież chodzi, o pretekst - a nie o człowieka, o to że ta kobieta by zginęła czy nie. 

Znowu, nie pierwszy i nie ostatni raz, się zawiedli. Jezus kolejny raz mistrzowsko potrafi wybrnąć z sytuacji. Nie każde sprzeciwić się prawu, zakazując kamienowania, ale zmienia optykę całej sytuacji. Zwraca uwagę nie na samą oskarżoną - a na tych, którzy ją oskarżają. Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień. Skoro chcesz oskarżać i interpretować prawo, czasami skazując na najwyższe kary drugiego człowieka, wymierzać tak zwaną sprawiedliwość, sam powinieneś być w porządku (na marginesie - wyzwanie i punkt odniesienia, o jakim winni pamiętać wszyscy prawnicy, a przede wszystkim sędziowie).

Pięknie ta scena została pokazana w Pasji Gibsona. Co Jezus takiego pisał? Tradycja i biblistyka mówi - grzechy tych, którzy oskarżali tę kobietę. Czy oni to wiedzieli? Czy może widzieli, patrząc na piszącego Jezusa, każdy swoje grzechy - czarno na białym, opisane od początku do końca na ziemi, pomiędzy Nim i kobietą, a nimi? Nie wiemy. Pod wpływem tych słów - kto jest bez grzechu - nie został tam nikt z oskarżycieli. Ewangelista, jakby ironicznie, dodał nawet, że kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych - najwięcej za uszami mieli właśnie ci starsi, którzy tu unosili się honorem i moralnością w obliczu cudzołóstwa. Schizofrenia moralna? Chyba tak.

Ta kobieta (mylnie utożsamiana z Marią z Magdali, Marią Magdaleną - nie, to nie ona) nie była bez grzechu. Można się spierać, na co zasługiwała - zgodnie z obowiązującym prawem (uwaga, Jezus w innym miejscu wyraźnie powiedział: nie przyszedłem tego prawa znieść, ale je wypełnić, mówiąc też, że ani jota, ani kreska w tym prawie nie zostanie zmieniona - Mt 5, 14-19) czekała ją kara śmierci. Jezus w tej sytuacji chciał pokazać i zwrócić uwagę - jak łatwo, samokrytyczni wobec siebie, bierzemy się za potępianie, sądzenie i skazywanie od razu innych. Im gorszy jego czyn - tym łatwiej. Szkoda, że jednocześnie, gdy sami zgrzeszymy, na tysiąc sposobów potrafimy się usprawiedliwić, a na pewno przytoczyć multum okoliczności łagodzących, bagatelizujących wszystko. 

Ta kobieta na pewno zasługiwała na miłosierdzie, a opisana sytuacja miała jej pokazać, że tego miłosierdzia Bóg nikomu nigdy nie poskąpił. Co więcej - z tego miłosierdzia wynika, że Bóg sam nigdy nikogo nie potępił ani nie potępi. Jeśli do tego dochodzi - to przez nas, każdy sam to na siebie sprowadza tym, co robi. To my sami siebie - albo siebie nawzajem - potępiamy, nie Bóg. Bóg jest tym, który stoi pomiędzy nami i pokazuje - wszystkich naokoło odsądziłeś od czci i wiary, a ty? Lepszy jesteś od nich? Skoro nie - to po co się bierzesz na potępianie i wyrokowanie? Zacznij od siebie. 

Jest tylko jeden warunek - zmień coś w sobie. Poza tym, że przestaniesz być pierwszym wyrywającym się do osądzania innych - nie grzesz już. Gdy zabraknie grzechu - wtedy też opinie, sądy będą bardziej przejrzyste, dobrze zakorzenione i po prostu sprawiedliwe. Żeby móc dobrze i obiektywnie ocenić, trzeba samemu być wolnym od tego, co złe, małe, słabe. Wtedy taki osąd, opinia mogą być coś warte. Podpowiedź - jeśli nasze osądy są słuszne, nie musimy sami ich wykrzykiwać i zwracać na siebie uwagę; ludzie sami przyjdą, poproszą o radę i pomoc. 

Dwie sytuacje. Dwie kobiety. Bezpodstawne oskarżenie i ewidentna co do winy sytuacja. Jedna prosi głośno Boga o pomoc, bo wie, że jest niewinna; druga milczy, świadoma swojej winy, ale pewnie w tak trudnej sytuacji jej myśli już tylko ku Niemu zmierzają. Bóg jest i w jednej sytuacji, i w drugiej - daje nadzieję. Co dalej? Idź i nie grzesz więcej.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Zmartwychwstanie to On

Był pewien chory, Łazarz z Betanii, z miejscowości Marii i jej siostry Marty. Maria zaś była tą, która namaściła Pana olejkiem i włosami swoimi otarła Jego nogi. Jej to brat Łazarz chorował. Siostry zatem posłały do Niego wiadomość: Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz. Jezus usłyszawszy to rzekł: Choroba ta nie zmierza ku śmierci, ale ku chwale Bożej, aby dzięki niej Syn Boży został otoczony chwałą. A Jezus miłował Martę i jej siostrę, i Łazarza. Mimo jednak że słyszał o jego chorobie, zatrzymał się przez dwa dni w miejscu pobytu. Dopiero potem powiedział do swoich uczniów: Chodźmy znów do Judei. Rzekli do Niego uczniowie: Rabbi, dopiero co Żydzi usiłowali Cię ukamienować i znów tam idziesz? Jezus im odpowiedział: Czyż dzień nie liczy dwunastu godzin? Jeżeli ktoś chodzi za dnia, nie potknie się, ponieważ widzi światło tego świata. Jeżeli jednak ktoś chodzi w nocy, potknie się, ponieważ brak mu światła. To powiedział, a następnie rzekł do nich: Łazarz, przyjaciel nasz, zasnął, lecz idę, aby go obudzić. Uczniowie rzekli do Niego: Panie, jeżeli zasnął, to wyzdrowieje. Jezus jednak mówił o jego śmierci, a im się wydawało, że mówi o zwyczajnym śnie. Wtedy Jezus powiedział im otwarcie: Łazarz umarł, ale raduję się, że Mnie tam nie było, ze względu na was, abyście uwierzyli. Lecz chodźmy do niego. Na to Tomasz, zwany Didymos, rzekł do współuczniów: Chodźmy także i my, aby razem z Nim umrzeć. Kiedy Jezus tam przybył, zastał Łazarza już do czterech dni spoczywającego w grobie. A Betania była oddalona od Jerozolimy około piętnastu stadiów i wielu Żydów przybyło przedtem do Marty i Marii, aby je pocieszyć po bracie. Kiedy zaś Marta dowiedziała się, że Jezus nadchodzi, wyszła Mu na spotkanie. Maria zaś siedziała w domu. Marta rzekła do Jezusa: Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł. Lecz i teraz wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga. Rzekł do niej Jezus: Brat twój zmartwychwstanie. Rzekła Marta do Niego: Wiem, że zmartwychwstanie w czasie zmartwychwstania w dniu ostatecznym. Rzekł do niej Jezus: Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz w to? Odpowiedziała Mu: Tak, Panie! Ja wciąż wierzę, żeś Ty jest Mesjasz, Syn Boży, który miał przyjść na świat. Gdy to powiedziała, odeszła i przywołała po kryjomu swoją siostrę, mówiąc: Nauczyciel jest i woła cię. Skoro zaś tamta to usłyszała, wstała szybko i udała się do Niego. Jezus zaś nie przybył jeszcze do wsi, lecz był wciąż w tym miejscu, gdzie Marta wyszła Mu na spotkanie. Żydzi, którzy byli z nią w domu i pocieszali ją, widząc, że Maria szybko wstała i wyszła, udali się za nią, przekonani, że idzie do grobu, aby tam płakać. A gdy Maria przyszła do miejsca, gdzie był Jezus, ujrzawszy Go upadła Mu do nóg i rzekła do Niego: Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł. Gdy więc Jezus ujrzał jak płakała ona i Żydzi, którzy razem z nią przyszli, wzruszył się w duchu, rozrzewnił i zapytał: Gdzieście go położyli? Odpowiedzieli Mu: Panie, chodź i zobacz. Jezus zapłakał. A Żydzi rzekli: Oto jak go miłował! Niektórzy z nich powiedzieli: Czy Ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by on nie umarł? A Jezus ponownie, okazując głębokie wzruszenie, przyszedł do grobu. Była to pieczara, a na niej spoczywał kamień. Jezus rzekł: Usuńcie kamień. Siostra zmarłego, Marta, rzekła do Niego: Panie, już cuchnie. Leży bowiem od czterech dni w grobie. Jezus rzekł do niej: Czyż nie powiedziałem ci, że jeśli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą? Usunięto więc kamień. Jezus wzniósł oczy do góry i rzekł: Ojcze, dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał. Ja wiedziałem, że mnie zawsze wysłuchujesz. Ale ze względu na otaczający Mnie lud to powiedziałem, aby uwierzyli, żeś Ty Mnie posłał. To powiedziawszy zawołał donośnym głosem: Łazarzu, wyjdź na zewnątrz! I wyszedł zmarły, mając nogi i ręce powiązane opaskami, a twarz jego była zawinięta chustą. Rzekł do nich Jezus: Rozwiążcie go i pozwólcie mu chodzić. Wielu więc spośród Żydów przybyłych do Marii ujrzawszy to, czego Jezus dokonał, uwierzyło w Niego. (J 11,1-45)
Dziwne są słowa, jakie Jezus wypowiadał do swoich uczniów. Jednoznacznie wynika z nich, iż wiedział, co się w tym czasie działo z Łazarzem. Że umiera - i że umarł. Na pewno była między nimi - Jezusem a rodzeństwem Marii, Marty i Łazarza - relacja prawdziwej przyjaźni, a zatem i miłości, bez której o prawdziwej przyjaźni nie ma mowy. To była swego rodzaju próba. W tym doświadczeniu, w tej tragedii śmierci przyjaciela miała objawić się Boża chwała. Inaczej nie można wytłumaczyć tej zwłoki, jakby do bólu celowej. 

Ciekawe jest też znowu nawiązanie - śmierć a sen. Tak samo Jezus wyraził się, gdy szedł uzdrowić dziewczynkę, córkę przełożonego synagogi Jaira (Mk 5, 35-43). Sam ów człowiek wyszedł po Jezusa, błagać o pomoc dla chorego dziecka. Gdy już z Nim szli do domu, dotarła wiadomość - dziecko zmarło. Ludzie wręcz mieli Jairowi za złe, że trudził Jezusa jakby bez celu - bo po co? Uzdrowienie chorego to jedno - a co On miałby pomóc, skoro chora zmarła? Ale on wierzył - zgodnie z Jezusowymi słowami: Nie bój się, wierz tylko! Wiara dokonała cudu. A w dzisiejszym obrazku - tak samo, jak wtedy Jezus powiedział o zmarłej, że śpi, tak i dzisiaj deklaruje, że idzie zbudzić Łazarza. Nie wskrzesić, obudzić. Śmierć dla Boga-Człowieka to tylko sen, z którego tylko On ma moc wyrwać człowieka. 

Gdy docierają do Betanii - obraz rozpaczy i żałoby, ludzie składają siostrom kondolencje z powodu odejścia ich brata. Nic dziwnego - skoro upłynęły 4 dni od zgonu, przygotowania do pogrzebu z pewnością były w toku. Nawiązuje się interesujący dialog pomiędzy Martą a Panem. A właściwie - deklaracja wielkiej i nieustannej, pomimo straty brata, wiary w mesjaństwo Jezusa, w Jego Bóstwo. I niesłabnąca nadzieja, która wyraża się w tym błagalnym jakby: Lecz i teraz wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga. Znali Jezusa od dawna, wiedzieli, ile Bóg może uczynić przez Jego ręce. Wierzyła, że ta łaska może stać się także ich udziałem. Wiedziała, że gdyby Jezus był z nimi w godzinie śmierci Łazarza, nie dopuściłby do niej. Ale to nic nie zmienia - jest tam dzisiaj, i nie ma dla Niego rzeczy niemożliwych. Zmartwychwstanie to On sam, i nikt inny. 

Co zadecydowało o tym, że stał się cud? Myślę, że ludzka natura Jezusa - dla którego Łazarz był przyjacielem, sojusznikiem i wiernym wyznawcą. Wydaje mi się, że nie ma innego miejsca w ewangelii, gdzie Jezus by zapłakał. Ludzkie łzy Boga-Człowieka otwierają niebo i zlewają łaskę Boga na człowieka, który od kilku dni leży martwy, pewnie rozkładając się. Padające w tym momencie pytania w stylu - Czy Ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by on nie umarł? - są jak najbardziej uzasadnione i zrozumiałe. Byli tam pewnie przypadkowi ludzie, znajomi zmarłego i jego sióstr, ale także sporo osób, które wiedziały o Jezusie więcej, może same były świadkami którego z Jego cudów, a na pewno o którymś słyszeli. 

Przed samym grobem dochodzi do jakby małego upadku wiary Marty - Jezus każe odsunąć kamień, ona zaś boi się tego, co tam zobaczą. Widok rozkładającego się ludzkiego ciała to nic przyjemnego w ogóle - a co dopiero, ciała ukochanego brata? To zbyt wiele jak dla niej. Zbyt dużo emocji - ale czy to zachwianie wiary? Myślę, że nie. To emocje związane z bratem, a nie zwątpienie w Tego, który wszystko może, i stoi przy niej przed grobem zmarłego. Cud już się dokonał - jeśli by chcieć umiejscowić go w czasie, to po wyznaniu wiary, tym dialogu Marty z Jezusem, zanim podeszli do grobu. To, co dokuje się teraz, po otwarciu pieczary, to tylko formalność - Łazarz wstaje i żyje. Stąd Jezusowe słowa - Ojcze, dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał. On już wie, że prośby Marty i Marii, w które włączył się Jego głos, zostały przez Boga wysłuchane.

Wczorajsze pierwsze czytanie było bardzo krótkie, więc przytoczę je w całości:
Tak mówi Pan Bóg: "Oto otwieram wasze groby i wydobywam was z grobów, ludu mój, i wiodę was do kraju Izraela, i poznacie, że Ja jestem Pan, gdy wasze groby otworzę i z grobów was wydobędę, ludu mój. Udzielę wam mego ducha po to, byście ożyli, i powiodę was do kraju waszego, i poznacie, że Ja, Pan, to powiedziałem i wykonam", mówi Pan Bóg. (Ez 37,12-14)
To jest wielka i piękna obietnica. A przede wszystkim - obietnica skierowana do każdego, kto sam z siebie nie wyłączy się z Ludu Bożego. Tu nie chodzi już tylko o Naród Wybrany, ale o pojęcie szersze - Lud Boży, do którego należeć może każdy człowiek, bez względu na narodowość, pochodzenie, język. Tak jak dosłownie i namacanie wyprowadził, prawie za rękę, Łazarza z tego grobu - taka sama obietnica jest dana i nam, którzy w Niego wierzymy. Grób nie będzie naszym końcem, śmierć nigdy nad nami nie zatryumfuje - bo On sam na drzewie krzyża ją pokonał. Nasze życie nie kończy się w grobie, gdy położą na mogile płytę nagrobną - ale zmienia się, i trwa dalej. Mamy swój początek, ale nie mamy końca.

Inna sprawa - po ludzku umieramy. Nie raz, i nie dwa razy - dziennie, w tygodniu, miesiącu, roku. Tak często uchodzi z nas życie. Nic się nie chce, nie mamy weny, pomysłu, siły. Tak często, jakby nawet wbrew sobie, robimy coś złego, czego przy głębszym zastanowieniu robić nie powinniśmy, na co się nie godzimy. A jednak - dzieje się tak, i to raz po raz. Czasami odkrywamy to dopiero przy kratkach konfesjonału (inna sprawa - ile czasu zajmuje nam dotarcie do niego?) - że, de facto, powtarzamy się przy kolejnej z rzędu spowiedzi. Więc co z tą poprawą? Tak łatwo pozwalamy w sobie umierać temu, co dobre - a tryumfować temu, co w najlepszym wypadku byle jakie, nijakie, a najczęściej jednoznacznie złe, błędne, grzeszne.

Wielki Post to czas umierania - ale innego. Umrzeć ma w tobie wszystko to, co słabe, nędzne, mizerne, beznadziejne, nijakie, byle jakie. Umrzeć ma w tobie to wszystko, co zaciemnia i zasłania to, co pozwala lepiej i pełniej żyć - miłość, dobroć, radość, szczerość, odwagę, uczciwość, miłosierdzie, współczucie. One nie mogą w tobie, tobą, błyszczeć, gdy coś je zasłania. A nam jest bardzo często wygodniej - bylejakość nie wymaga wysiłku, i świetnie sama siebie usprawiedliwia.

Jezus stoi dziś z wyciągniętą ręką przed grobem twoich słabości. Dasz się z niego wyciągnąć?

>>>

O tym, że wczoraj była 1. rocznica katastrofy smoleńskiej przypomniałem sobie, gdy próbując usypiać synka, usłyszałem syreny o 8:41. I jakby fakt absorbowania nas przez miesięcznego (dokładnie wczoraj) szkraba nie pozwolił jakoś na zadumanie nad tą rzeczywistością - mimo, że 2 osoby z ofiar były mi prywatnie dobrze znane. Wierzę, że pomimo dramatu odejścia, cieszą się już oni gościną w Królestwie Bożym.

I tylko szlag mnie trafia, jak widzę, co się dzieje w kraju. Jak niektórzy nawet w dniu rocznicy, gdzie o spokój i uszanowanie tego dnia apelowali chyba wszyscy, nie potrafią wyjść ponad ludzkie i partyjne podziały i przejawy takowych poprawności. Owszem, cała sprawa wyjaśniania tej tragedii od początku była z polskiej strony prowadzona niestarannie i niedokładnie, oddano bezmyślnie pola Rosjanom - ale nie oznacza to, że pewna grupa polityczna, która poza graniem na emocjach tej tragedii po prostu nie ma Polakom nic innego do zaproponowania, może nawet w takim dniu stawać w opozycji do wszystkich i wszystkiego.

Szkoda, że nawet obchody wspomnienia tragedii i śmierci, które jakby na krótką chwilę zjednoczyły Polskę, nie potrafiły być wspólne, razem. Niestety, słowa o. Ludwika Wiśniewskiego OP o antyżałobie są bardzo trafne.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Pora wstać i otworzyć oczy

Jak zwykle, jestem do tyłu - to tekst niedzielny (a dziś? czwartek). 
Jezus przechodząc ujrzał pewnego człowieka, niewidomego od urodzenia. Splunął na ziemię, uczynił błoto ze śliny i nałożył je na oczy niewidomego, i rzekł do niego: „Idź, obmyj się w sadzawce Siloe”, co się tłumaczy: Posłany. On więc odszedł, obmył się i wrócił widząc. A sąsiedzi i ci, którzy przedtem widywali go jako żebraka, mówili: „Czyż to nie jest ten, który siedzi i żebrze?”. Jedni twierdzili: „Tak, to jest ten”, a inni przeczyli: „Nie, jest tylko do tamtego podobny”. On zaś mówił: „To ja jestem”. Zaprowadzili więc tego człowieka, niedawno jeszcze niewidomego, do faryzeuszów. A dnia tego, w którym Jezus uczynił błoto i otworzył mu oczy, był szabat. I znów faryzeusze pytali go o to, w jaki sposób przejrzał. Powiedział do nich: „Położył mi błoto na oczy, obmyłem się i widzę”. Niektórzy więc spośród faryzeuszów rzekli: „Człowiek ten nie jest od Boga, bo nie zachowuje szabatu”. Inni powiedzieli: „Ale w jaki sposób człowiek grzeszny może czynić takie znaki?”. I powstało wśród nich rozdwojenie. Ponownie więc zwrócili się do niewidomego: „A ty, co o Nim myślisz w związku z tym, że ci otworzył oczy?” Odpowiedział: „To jest prorok”. Na to dali mu taką odpowiedź: „Cały urodziłeś się w grzechach, a śmiesz nas pouczać?”. I precz go wyrzucili. Jezus usłyszał, że wyrzucili go precz, i spotkawszy go rzekł do niego: „Czy ty wierzysz w Syna Człowieczego?”. On odpowiedział: „A któż to jest. Panie, abym w Niego uwierzył?”. Rzekł do niego Jezus: „Jest nim Ten, którego widzisz i który mówi do ciebie”. On zaś odpowiedział: „Wierzę, Panie!” i oddał Mu pokłon. (J 9,1.6–9.13–17.34–38)
Zacznę od strony zawodowej - do czego czepiają się faryzeusze? Nie tyle byli świadkami cudu, co niewątpliwie stał przed nimi człowiek cudownie uzdrowiony; ewangelista wprost mówi, że ów biedak był znany w okolicy i rozpoznawany, a po odzyskaniu wzroku ludzie spierali się, czy to on, czy nie on. Faryzeusze czepiają się szabatu, czyli prawa. Skoro szabat - zakaz jakiejkolwiek pracy. Jezus odbił tę piłeczkę dość skutecznie, gdy również zarzucono mu łamanie szabatu przy uzdrowieniu kobiety (Łk 13, 10-17), kiedy odpowiedział: "Obłudnicy, czyż każdy z was nie odwiązuje w szabat wołu lub osła od żłobu i nie prowadzi, by go napoić? A tej córki Abrahama, którą szatan osiemnaście lat trzymał na uwięzi, nie należało uwolnić od tych więzów w dzień szabatu?". 

No właśnie. Co jest ważniejsze - prawo dla prawa, czy prawo dla dobra człowieka? Już o tym pisałem. Wtedy także padł z ust przełożonego synagogi konkretny zarzut, pewnie w niedzielnej sytuacji powtórzony: "Jest sześć dni, w których należy pracować. W te więc przychodźcie i leczcie się, a nie w dzień szabatu!". Prawo ma wypływać z serca i być usankcjonowaniem zasad, które pochodzą nie tylko z ludzkiego nadania, i służą zawsze dobru człowieka. Pytanie jest zatem proste - czy Jezus temu niewidomemu zaszkodził? Na pewno nie. Faryzeuszom zaś nie pasował - On sam i uzdrowiony ślepiec, który o Nim zaświadczył - bo Jego czyny plus świadectwo uzdrowionego wskazywały na niewytłumaczalną wielkość, łaskę jaka przeszła przez Jezusowe ręce. Oni zaś przecież tępili Go, a nie zamierzali stać się Jego uczniami. Świadectwo niewidomego, który Pana uznał za proroka, było zupełnie nie po ich myśli. 

Budujące jest, że nie wszyscy oni byli tak zaślepieni. Owszem, jedni twierdzili - skoro, uzdrawiając, naruszył szabat, to nie czynił tego mocą i za wolą Boga; co więcej, czyniąc coś takiego w czas szabatu, Jezus zgrzeszył. Inni jednak, bardziej ostrożni i otwarci na to, co się dokonało, rozumieli - grzesznik uzdrawia i to na oczach całego miasta? Nie, to się przysłowiowej kupy nie trzyma. Mieli rację. Nie wiemy, czy oni wierzyli w Jezusa, czy byli wśród nich uczniowie Pana incognito (jak Józef z Arymatei), czy po prostu czuli w sercach, że zrzucenie wszystkiego na złe moce jest wyjaśnieniem tej sytuacji. Zły uzdrawia? Nie. Uzdrawia Bóg. A więc Ten człowiek - prorok? A może...?

Jezus dokonuje cudu. Znowu, kolejny raz okazuje wielkość Boga, wobec której nie jest ograniczeniem słabość i ułomność człowieka. Dziwny może - magiczny? - gest zrobienia i nałożenia na oczy ślepca błota. A może Bóg, któremu nie zależy na tym, aby człowiek go chwalił (nie jest Mu to do niczego potrzebne), chce aby ludzie nie mieli wątpliwości, że to Jego mocą dokonał się cud. W tej sytuacji staje się to widoczne i oczywiste - nałożył błoto, kazał się obmyć, a ślepiec powraca, widząc! Co więcej - przyznają to nawet sami faryzeusze, wprost pytając jeszcze niedawno ślepego o Tego, który otworzył mu oczy; potwierdza to sam uzdrowiony.

W pełnym (zacytowałem wersję skróconą) fragmencie tej ewangelicznej opowieści jest też dyskusja o tym, czyją winą było kalectwo owego ślepca - jego samego, czy też jego rodziców? Ludzie zastanawiali się - czy został pokarany za swoje grzechy (dziwna teoria - zgrzeszyć miał przed urodzeniem?) czy za grzechy rodziców (jeszcze dziwniejsza...). Z pewnością jego życie nie było łatwe - na marginesie społeczeństwa, skazany na tułaczkę i litość, jałmużnę ludzi zdrowych. Można powiedzieć - wegetował, żywy, ale niezbyt żyjący. I to wszystko w jednej chwili się odmieniło - kiedy? Gdy w jego życie wszedł Jezus. Dynamicznie, sam z własnej woli - w przeciwieństwie do np. obrazka spod Jerycha z Bartymeuszem (także niewidomym) w roli głównej, który wołał Jezusa. Bóg widzi cierpiących, i zbliża się do nich, chce im pomóc. 

Najcenniejsze jest jednak nie to, co spotkało owego bezimiennego dotąd ślepca - ale to, co dokonało się w nim już po tym, gdy zrozumiał to, co go spotkało. Jezus przyniósł mu światło, a nawet rozświetlił jego życie na dwa sposoby. Dzięki Niemu człowiek odzyskał wzrok - stał się samodzielny, mógł żyć normalnie, nie tylko zdany na łaskę innych. Ale przede wszystkim - światło zajaśniało w Nim samym; światło Boga, który dotarł do następnego nieszczęśnika, uzdrowił, przyniósł nadzieję i sens. Tak, jedno przyszło po drugim - nic dziwnego, że po tak spektakularnym uzdrowieniu chciał on uwierzyć w Jezusa. My mamy dzisiaj może trudniej - trudno o tak wielkie cuda (co nie znaczy, że nie zdarzają się - może czegoś nam brakuje, aby ich dostąpić? jest wiele wspólnot w których dochodzi do uzdrowień), ale mamy całą historię zbawienia, ewangelie. Gdy ktoś szczerze szuka - to wystarczy, w nich znajdzie Boga, który uzdrowi to, co najważniejsze. 

Może nie tak namacalnie, dosłownie, ale do każdego z nas Bóg podchodzi raz po raz. Wczoraj potrzebowaliśmy tego, dzisiaj czegoś innego, jutro pewnie jeszcze czegoś innego. Te podstawowe potrzeby widzimy. I złorzeczymy Bogu, gdy nie zadziała jak złota rybka. A czy w ogóle zastanawiamy się, czy prosi o to, co trzeba? Najczęściej chcemy rzeczy, które są na wyciągnięcie ręki i do zdobycia po ludzku - albo jakieś zachcianki, albo coś, do czego trzeba się po prostu bardziej wysilić (a nie zwalać wszystko na Boga). Może Bóg już dawno zaradził temu duchowemu kalectwu, które jest we mnie, a ja po prostu nie chcę tego zauważyć? Otrzymałem nową szansę, nowe możliwości - i skutecznie je marnuję. Bóg przyniósł mi światło, a ja go nie chcę zauważyć.

Pora wstać i otworzyć oczy.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Proste jest prawdziwe, a prawdziwe jest proste

W weekend skończyłem czytać kolejną rozmowę, wywiad-rzekę Petera Seewalda z Benedyktem XVI pt. Światłość świata. Na marginesie tego, że bardzo lubię tę formę książek, była to lektura mocno odkrywcza. Przybliża ona bardzo postać papieża, który nie waha się mówić w sposób bardzo przystępny i zrozumiały dla ludzi zwykłych o sprawach bardzo ważnych, kluczowych, a często gęsto rozmazywanych publicznie i zafałszowywanych. Mówi dla ludzi - mimo że sam jest wybitnym teologiem, naukowcem, do tego nierzadko posądzanym o zbytni rygoryzm (szczególnie w kontekście wieloletniej pracy na czele Kongregacji Doktryny Wiary).

Myślę, że im bardziej ktoś ma problemy ze zrozumieniem czegokolwiek w sprawach wiary, Kościoła, katolicyzmu - tym bardziej powinien po tę lekturę sięgnąć. Myśli o życiu, o świecie, o Kościele dzisiaj, o homosekualiźmie, kapłaństwie kobiet. Tradycyjnie - kilka najlepszych moim skromnym zdaniem myśli.
Wiedza jest władzą. To znaczy, że gdy coś poznam, to mogę też tym dysponować. Wiedza przyniosła ze sobą władzę, ale w taki sposób, że możemy teraz własną mocą zniszczyć ten świat, który – jak nam się wydaje – całkowicie poznaliśmy. Staje się jasne, że w dotychczasowym rozumieniu pojęcia postępu jako połączenia wiedzy i władzy brakuje istotnego elementu, a mianowicie aspektu dobra. Oto jest pytanie: czym jest dokładnie dobro? Dokąd wiedza ma prowadzić władzę? Czy chodzi tylko o to, aby móc nad czymś panować, czy też trzeba postawić pytanie o wewnętrzne kryteria, o to, co jest dobre dla ludzi, co jest dobre dla świata? Właśnie to, jak myślę, nie dokonało się w wystarczającej mierze. Przez to w dużym stopniu w gruncie rzeczy zaniedbany został aspekt etyczny, rozumiany również jako odpowiedzialność przed Stwórcą. Gdy bowiem władza jest napędzana tylko wiedzą, ten rodzaj postępu staje się rzeczywiście niszczycielski. 

Powszechnie wiadomo, że pojęcie prawdy stało się podejrzane. Oczywiście jest faktem, że zbyt często było ono nadużywane. W imię prawdy dochodziło do nietolerancji i okrucieństwa. Stąd też obawy, gdy ktoś mówi: to jest prawda, albo nawet: ja mam prawdę. Nigdy jej nie mamy, najwyżej ona ma nas. Nikt nie zaprzeczy, że z pretensjami do prawdy należy być ostrożnym i przezornym. 

Musimy mieć odwagę, aby powiedzieć: Tak, człowiek musi szukać prawdy; jest do tego zdolny. Oczywiście, prawda potrzebuje kryteriów, które mogłyby ją zweryfikować i sfalsyfikować. Musi także iść w parze z tolerancją. Prawda wskazuje nam jednak na stałe wartości, które ludzkość uczyniły wielką. Dlatego trzeba na nowo uczyć się pokory i w niej się ćwiczyć, aby uznać prawdę i pozwolić, aby ona była normatywna. 

Istnieją ustalone normy myślenia, które mają być narzucone wszystkim. Są one ogłaszane w tak zwanej negatywnej tolerancji. 

Ciągle na nowo ukazuje się w człowieku Boża obecność. To jest to zmaganie, które przenika całą historię. Jak powiedział św. Augustyn: Historia świata jest walką pomiędzy dwoma rodzajami miłości: miłości do siebie samego – aż do zniszczenia świata; i miłością do innych – aż do rezygnacji z siebie samego. Ta zawsze widoczna walka trwa także w naszych czasach. 

Widać, że człowiek dąży do nieskończonej szczęśliwości, chciałby osiągnąć przyjemność aż do ostatnich granic, chciałby posiąść to, co nieskończone. Tam jednak, gdzie nie ma Boga, nigdy mu się to nie uda. Dlatego musi on sobie sam stwarzać to, co nieprawdziwe, tworzyć fałszywy absolut. 

Nie każdy pontyfikat musi mieć całkiem nową misję. Teraz chodzi o kontynuację i uchwycenie dramaturgii czasu; w nim należy trzymać się mocno Słowa Bożego jako decydującej instancji i równocześnie nadać chrześcijaństwu prostotę i głębię, bez których nie może ono działać.

Rzeczywiście żyjemy w epoce, w której konieczna jest nowa ewangelizacja; w której Ewangelia powinna być głoszona w swojej wielkości, ciągle aktualnej racjonalności, a zarazem głoszenie to winno mieć moc przekraczającą to, co racjonalne, aby docierać w nasze myślenie i rozumienie.

Trzeba oczywiście zawsze pytać o to, co – nawet jeśli uważane było za przynależące do istoty chrześcijaństwa – stanowiło jedynie wyraz pewnej epoki. Czym jest zatem to, co rzeczywiście istotne? To znaczy,  że musimy powracać ciągle na nowo do Ewangelii i do przekazu wiary, aby zobaczyć, po pierwsze, co do niego należy? Po drugie, co w uprawniony sposób zmienia się wraz z upływem czasu? Po trzecie: co do przekazu wiary nie należy? Zasadniczym problemem jest ostatecznie zawsze umiejętność właściwego rozróżniania. 

Sformułowanie Jana Pawła II jest bardzo istotne: Kościół nie ma „żadnej władzy”, aby wyświęcać kobiety. My nie mówimy, że nie chcemy, ale że nie możemy. Pan nadał Kościołowi postać dwunastu apostołów, a ich następcami stali się później biskupi i prezbiterzy. To nie my nadaliśmy Kościołowi tę postać, została ona przez Niego ukonstytuowana. Podporządkować się temu jest aktem posłuszeństwa, szczególnie trudnego w dzisiejszej sytuacji. Ale właśnie to jest ważne, że Kościół pokazuje: Nie jesteśmy jakimś samowolnym reżimem. Nie możemy robić tego, co chcemy. Szukamy woli Pana dla nas i jej się trzymamy, nawet jeśli to w tej kulturze i tej cywilizacji jest mozolne i trudne. 

Jedną rzeczą jest to, że są oni [homoseksualiści] ludźmi z ich problemami i radościami i że jako ludzie, nawet jeśli noszą w sobie takie skłonności, zasługują na szacunek i nie mogą być z tego powodu dyskryminowani. Szacunek dla człowieka jest czymś absolutnie podstawowym i rozstrzygającym. Czymś innym jest jednak wewnętrzny sens seksualności. Można by powiedzieć, jeśli ktoś tak chce wyrazić, że ewolucja wyłoniła płciowość w celu reprodukcji gatunku. Tak widzi to również teologia. Sensem seksualności jest zbliżenie mężczyzny i kobiety, a przez to dawanie ludzkości potomstwa, dzieci, przyszłości. To jest wewnętrzna determinacja, która jest zawarta w istocie seksualności. Wszystko inne jest sprzeczne z jej wewnętrznym sensem. Tego musimy się trzymać, także wtedy, gdy w naszych czasach się to nie podoba. 

Nie jestem z zasady przeciwko komunii na rękę, sam tak jej udzielałem i tak ją przyjmowałem. Przez to, że teraz proszę o przyjmowanie komunii na kolanach i udzielam jej do ust, chciałem podkreślić cześć należną realnej obecności Chrystusa w Eucharystii. (…) W tej atmosferze, którą – jak się uważa – tworzy także przyjęcie komunii, łatwo pomyśleć: wszyscy przesuwają się do przodu, to i ja pójdę. Chcę mocno zaakcentować, że powinno być oczywiste: tu dzieje się coś szczególnego! Tutaj jest obecny Ten, przed którym pada się na kolana. Uważajcie na to! To nie tylko społeczny ryt, w którym moglibyśmy wszyscy uczestniczyć bądź też powstrzymać się od uczestnictwa. 

Idziemy coraz bardziej w kierunku chrześcijaństwa z wyboru, zdecydowanego. Od niego zależy bowiem, w jakim stopniu ogólne oddziaływanie chrześcijaństwa będzie skuteczne. Powiedziałbym, że dzisiaj trzeba z jednej strony wzmacniać, ożywiać i rozszerzać to zdecydowane chrześcijaństwo, aby więcej ludzi wyznawało świadomie swoją wiarę i żyło nią.  Z drugiej strony musimy uznać, że chociaż jako chrześcijanie nie jesteśmy po prostu czymś tożsamym z kulturą czy narodem jako takimi, to jednak mamy siłę, aby tworzyć i kształtować kulturowe i narodowe wartości, które są przyjmowane także wtedy, gdy większość społeczeństwa nie jest wierzącymi chrześcijanami. 

- Czy papież wierzy ciągle w to samo, w co wierzył, będąc dzieckiem?
- Odpowiedziałbym tak samo. Ująłbym to tak: proste jest prawdziwe – a prawdziwe jest proste. Nasza trudność polega na tym, że stojąc przed wielkim drzewem, nie zauważamy już lasu; że wobec tak wielkiej wiedzy nie znajdujemy już mądrości. 

Tylko dopóty zafascynowani jesteśmy poszczególnymi odkryciami, mówimy: nie ma nic więcej; wiemy już wszystko. Jednak w momencie, w którym rozpoznajemy niesłychaną wielkość całości, wzrok podąża dalej i pojawia się pytanie o Boga, od którego wszystko pochodzi.