Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

niedziela, 27 lutego 2011

Jak ten ptak powietrzny, jak ta lilia polna

Pisanie bloga z pewnością zawodem nie jest (w każdym razie w moim wypadku), natomiast z uwagi na fakt, iż przyjąłem pewną systematyczność, której dotąd staram się trzymać, tj. wpis co 2-3 dni - wypada wyjaśnić powody dłuższej ostatnimi czasy absencji. Ostatni tekst napisałem 17.02, dzisiaj mamy 27.02. Niestety, znowu mnie zmogło - trzecia odsłona bakteryjnego zapalenia gardła, która dopadła mnie w poprzedni czwartek. Z uwagi na absolutny brak siły na cokolwiek, także pisanie nie wchodziło w grę. Niby od 2 dni dobrych lepiej było, ale jakoś się zebrać nie mogłem...
Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i Mamonie. Dlatego powiadam wam: Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one? Kto z was przy całej swej trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia? A o odzienie czemu się zbytnio troszczycie? Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich. Jeśli więc ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca będzie wrzucone, Bóg tak przyodziewa, to czyż nie tym bardziej was, małej wiary? Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo /Boga/ i o Jego Sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. Nie troszczcie się więc zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy. (Mt 6,24-34)
Bardziej niż niedawno, bo 3 wpisy wstecz, było o ewangelicznym radykaliźmie: tak, tak; nie, nie. Dzisiaj właściwie sens tekstu jest ten sam. Nie można - tzn. można, ale to niezdrowe mocno - żyć w duchowej schizofrenii. Nie chodzi tu bynajmniej o jakieś konieczne i absolutnie wymagane ubóstwo, bo tylko tak można osiągnąć zbawienie... Nie. Chodzi o to, jak ta moja piramidka, potocznie zwana hierarchią wartości, wygląda. A wyglądać prawidłowo powinna tak, że na jej szczycie winien być Bóg. Wtedy, jak to mówią, cała reszta także będzie na swoim miejscu. 

To jest bardzo często popełniany błąd. Bóg nie boi się żadnej, niczyjej - niczego - konkurencji - kasy, władzy, posiadania. On ma być niezmiennym trwający we wszystkim, pomiędzy wszystkim i nade wszystko punktem odniesienia. To żadne zniewolenie, jak niektórzy chcą widzieć, ale wielka wolność. Świadomość, że nade mną jest tylko On - nikt więcej, nic więcej. Ja i On. On - wielki, wszechmocny, nieogarniony i niezgłębiony. Ja - mały, zwykły, upadający, błądzący, a jednak tak bardzo i niezmiennie, jakby wbrew samemu sobie czasami, ukochany. Jak taki ptak, o którego Bóg się troszczy, jaki by on nie był.

To nie znaczy wcale, że mamy wszystko olać, i po prostu niech się ten Bóg wykaże, skoro w Niego wierzę. Mamy się starać, mamy dbać o siebie (zdrowie, zachowanie formy i sprawności), mamy się troszczyć o zaspokajanie faktycznych potrzeb, o to co potrzebne mnie samemu i rodzinie. To normalne, naturalne, i jest przejawem zwykłej odpowiedzialności, czy człowiek wierzy, czy nie. Chodzi o to, aby te sprawy nie stały się celem samym w sobie. Tak wiele osób naokoło jakby wyznawało kult ciała, albo pieniądza czy po prostu władzy - oczywiście, w imię dbałości o siebie, o robienie czegoś dla siebie. Taaak... Każdy pretekst dobry, wszystko da się uzasadnić. Jak jest naprawdę, każdy widzi. A chrześcijanin, człowiek wierzący, ma widzieć i rozumieć tym bardziej. Bóg najpierw - reszta później. 

Zastanawia mnie takie sformułowanie - zbytnio - które w tym, niezbyt długim przecież, tekście pojawia się aż 4 razy. Ono sugeruje, jakoby człowiek nie powinien troszczyć się, dajmy na to, o swoje życie - ale zbytnio. Czyli nie pozostawić wszystkiego w całości Bogu - ale jakby jednak się zabezpieczać. W GN możemy przeczytać, że jest to jedna ze zmian, jaka pojawia się w polskiej Biblii Tysiąclecia; zmiana, która nie znajduje uzasadnienia w oryginale, bo tam owo zbytnio nie pojawia się w ogóle. Nam taki, niby niewielki, dodatek pasuje, bo pasuje do takie asekurowania, jakie lubimy uskuteczniać. Wierzę Ci, Boże, ale jakby co, to mam małe zabezpieczenie. Niuans biblisty, tłumacza, tak dobrze odzwierciedlający nasze ludzkie lęki. 

Bóg wie, czego potrzebujemy. On jeden wie to na pewno, i wie to bezbłędnie - w przeciwieństwie do nas, którym na różnych etapach życia wydają się różne rzeczy, które potem to życie weryfikuje, poprawia i koryguje. On zawsze wskaże tam, gdzie trzeba. Stąd te słowa - Starajcie się naprzód o królestwo Boga i o Jego Sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. To są priorytety - Królestwo Boże i zabieganie o Jego, Bożą sprawiedliwość tutaj, żyjąc na ziemi. Troska o tyle innych, przecież także ważnych, spraw - rodzina, zdrowie, środki do życia - to też kwestie istotne, ale zabieganie o nie nie może zastępować tego, co najważniejsze, tych priorytetów: Królestwa i sprawiedliwości Bożej. 

Czym jest Królestwo Boże? Jest w nas i wokół nas. Gdzie? W tym, że z jednej strony ja - Ty i każdy z nas - może zwracać się do Boga per Ty, Ojcze, wiedząc że łączy go z Bogiem relacja wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju, intymna; a z drugiej strony - żyjąc w tej relacji z Bogiem - jesteśmy częścią wielkiej wspólnoty Kościoła, ludzi złączonych tą samą wiarą, nadzieją i miłością. Wspólnoty, która przetrwała przeszło 2000 lat, i trwa nadal, świadoma dziedzictwa, tradycji, a jednocześnie tak bardzo zakorzeniona tu i teraz. Dzisiaj. Bo szkoda czasu, aby troszczyć się o jutro. To trzeba pozostawić Bogu.

czwartek, 17 lutego 2011

Budzenie otępiałych umysłów

Uczniowie Jezusa zapomnieli wziąć chlebów i tylko jeden mieli z sobą w łodzi. Wtedy im przykazał: Uważajcie, strzeżcie się kwasu faryzeuszów i kwasu Heroda. Oni zaczęli rozprawiać między sobą o tym, że nie mają chleba. Jezus zauważył to i rzekł im: Czemu rozprawiacie o tym, że nie macie chleba? Jeszcze nie pojmujecie i nie rozumiecie, tak otępiały macie umysł? Macie oczy, a nie widzicie; macie uszy, a nie słyszycie? Nie pamiętacie, ile zebraliście koszów pełnych ułomków, kiedy połamałem pięć chlebów dla pięciu tysięcy? Odpowiedzieli Mu: Dwanaście. A kiedy połamałem siedem chlebów dla czterech tysięcy, ile zebraliście koszów pełnych ułomków? Odpowiedzieli: Siedem. I rzekł im: Jeszcze nie rozumiecie? (Mk 8,14-21)
Niezbyt długi, ale świetny tekst. Tekst, który mówi po prostu - skup się i wyciągaj wnioski. Chrześcijaństwo, wiara, Kościół to o wiele więcej niż tylko pójście raz w tygodniu na mszę (z obowiązku bardziej niż z potrzeby), odbębnienie spowiedzi raz w roku (kazali... tylko kiedy to miało być? w adwencie? czy w wielkim poście?), wpuszczenie i przemęczenie się przez kolędę (żeby potem problemu z chrzcinami, komunią czy bierzmowaniem dzieciaka nie było), czy wszystkie inne przejawy chrześcijaństwa na papierze, z metryczki. A właściwie - Kościół to nie tyle o wiele więcej, co coś zupełnie innego. To wszystko jest ważne, ale dopiero jako forma, która stanowi wyraz treści, tego co jest we mnie - a nie jakiś tam tradycji, przyzwyczajeń i konwenansów bo tak wypada

Jezus jakby jest zniecierpliwiony w tym obrazku. Bo i miał powód, gdy zerknie się na szerszy kontekst, cofnie się nieco w ewangelii Markowej. Co poprzedza ten fragment? Wystarczy zerknąć w dwa poprzedzające ów tekst rozdziały tej księgi. Rozmnożenie chleba - i to nie jedno (Mk 6, 30-44), ale dwa (Mk 8, 1-9). Wypędzenie złego ducha z córki syrofenicjanki (Mk 7, 24-30), uzdrowienie głuchoniemego (Mk 6, 31-36), kroczenie Jezusa po jeziorze (Mk 6, 45-52) czy uzdrowienia masowe w Genezaret (Mk 6, 53-56).

Widzimy, patrzymy, poznajemy i zapamiętujemy. I tyle. Gdy chodzi o coś, co ma - po ludzku - przynieść wymierną korzyść, przeliczalny na pieniądze czy jakieś dobra zysk, to kojarzenie pierwsza klasa, wszystko potrafimy poskładać do przysłowiowej kupy, a nawet dopowiedzieć sobie to, co z całości nie wynika wprost. W ewangeliach wszystko jest spójne, Jezus nie raz i nie dwa razy dawał świadectwo o mocy, jaka przez Niego przechodziła, którą działał cuda i dokonywał czynów po ludzku niewytłumaczalnych - a jednak, posiedzimy, pokiwamy głową i tyle. Dzisiejszy tekst to tylko jeden z wielu przykładów, dowodów na to, że Jezus jest Mesjaszem.

Więc dlaczego jeszcze nie rozumiecie? A jeśli uważasz, że rozumiesz - czy cokolwiek z tego, poza uważaniem, wynika dla ciebie, dla tego, jak postępujesz, jakie decyzje podejmujesz, czym się w życiu kierujesz? Samo uważanie nie wystarczy. Trzeba zrozumieć - nie tylko powiedzieć to sobie, ale przyjąć całym serce. Jezus jest Bogiem, który czyni cuda. I nie tylko dlatego, że nakarmił ludzi do sytości. Nie to, że nie ma chleba - jak to widzimy w obrazku powyżej - jest najważniejsze, choć także apostołowie dali się zwieść, skupiając się na samym problemie braku pożywienia. Bóg zaspokoi każde potrzeby człowieka, nie tylko te z pozoru najważniejsze, najbardziej podstawowe.

Pobudka, tępy umyśle.

środa, 16 lutego 2011

Och, Karol... (2) - szkoda słów

Wczoraj wyciągnęliśmy teściów do kina, chcieli obejrzeć głośno reklamowany Och, Karol 2. Jako, że teściowie rzadko kiedy chcą gdzieś wyjść, wręcz poza kilkoma znajomymi praktycznie nigdzie nie wychodzą, to przystaliśmy z chęcią na propozycję. O filmie sporo się mówiło, więc i tak chcieliśmy (niekoniecznie w kinie) go obejrzeć). 

Niestety, kolejny raz się zawiodłem. Owszem, wydaje mi się, że komedie to i tak najlepsza działka, w której polska kinematografia sobie poradziła nieźle, jednakże do poziomu kultowych Samych swoich, Misia, Seksmisji czy też bardziej współczesnych Chłopaki nie płaczą, Poranek kojota, Fuks, Testosteron, Pogoda na jutro albo Zróbmy sobie wnuka daleko, oj, daleko. Ostatnimi czasy oglądaliśmy, w ramach próby bycia na bieżąco z polskimi komediami, Ciacho - szkoda gadać. 
 
I tu widać pierwszy z zarzutów - ciągle te same twarzy. Przepraszam, w tym kraju aktorów jest sporo. Więc czemu w każdym filmie widzimy Adamczyka (wszechstronny - zagra każdego, od amanta po papieża - co więcej, w samym Och, Karol 2 pada w dialogach dygresja do takiego stanu rzeczy, wprost), Żmudę-Trzebiatowską, Karolaka, Kota czy Szyca (ok, w Och... ich nie było), Foremniak i kilka innych postaci przewijających się chyba w każdej produkcji? Nie wymieniam celowo Sochy - jej w polskich produkcjach jest sporo, ale gra ciekawie.

Dalej - Adamczyk się powtarza, gdy chodzi o swoje kreacje. Kolejny film, gdzie gra człowieka sukcesu, pogubionego, niby mającego wszystko, i notorycznie oszukującego kobiety. Dosłownie, postać zdublowana z Nie kłam, kotku - tylko że tam oszukiwał tylko jedną kobietę (nota bene, graną tam... również przez Żmudę-Trzebiatowską), a tym filmie wczoraj obejrzanym jest notorycznym bigamistą, posiadając pań jednocześnie bodajże cztery. Reszta - bez zmian: szanowany w firmie, bardzo dokładny, skuteczny zawodowo, wzorcowy człowiek sukcesu. 

Nie chodzi o jakąś przesadną pruderyjność czy coś w tym guście. Nic nie poradzę - w tym filmie kluczową sprawą jest seks i problem tego, jak pogodzić, uzasadnić i usprawiedliwić wspólne życie jednego faceta i czterech kobiet. Kobiet, które - o, zgrozo! - dowiedziawszy się o tym, że każdą z nich zdradzał, spotykając się równocześnie z trzema innymi, nie tylko nie chcą go pogonić i zerwać wszelkie kontakty, ale przez pół filmu głowią się, jak by to podzielić się owym Karolem, i nie odbierając żadnej z osób przyjemności, pogodzić je razem. Żeby było ciekawiej - przy chwilowej (postać epizodyczna) obecności ojca głównego bohatera, zachwyconego sytuacją syna (i z pewnością mu jej zazdroszczącego). Jedyną osobą, która wydaje się mieć zdrowe, normalne podejście - jak związek, to dwoje ludzi ze sobą, a nie z grupą znajomych  czy kochasiów dla towarzystwa - jest pojawiająca się na chwilę matka Karola, ciekawie zagrana przez Ewę Kasprzyk. Bo cała reszta postaci filmu - całe środowisko z pracy Karola, na czele z jego szefem, kolrgą Dolnym czy portierem w budynku firmy, podziwia jego... wytrzymałość i to, jak radzi sobie naraz z tyloma kobietami. 

A już w ogóle rozwaliły mnie sceny, gdy bohater udaje się do psychoanalityka - również niezbyt udanie maskującego zazdrość pod jego adresem, gdy dowiaduje się o istocie problemu - i tłumaczy swoje nieszczęście tym, że kocha wszystkie kobiety, że on po prostu jest tak dobry, że nie potrafi żadnej odmówić, i to jest jedyna jego słabość. No proszę... Nic tylko usiąść i zapłakać nad takim losem, prawda? 

Pomimo absurdalności postaw prezentowanych w filmie - końcówka wydaje się wskazywać, że normalne i prawdziwe wartości jednak i tak są górą. Poszczególne panie Karola układają sobie życie - a to jedna (Foremniak) z jego szefem, druga (Żmuda-Trzebiatowska) z zazdrosnym kolegą z pracy Dolnym, jeszcze inna (Socha) z kilkoma panami (...). Sam zaś Karol, przynajmniej tak twierdzi, zakochuje się od pierwszego wejrzenia w siostrze Dolnego, która wraz z nim ma być owego Dolnego świadkami na ślubie. Oczywiście, żeby nie było za dobrze - filmu nie wieńczy scena ślubu Karola z ową miłością jego życia, tylko najazd na ich sypialnię i jakiś tam pseudo erotyczny taniec. Żeby nie było wątpliwości, jakby, co w związku i życiu jest najważniejsze. 

Podsumowując - głupie, stracone pieniądze. Kilka śmiesznych i pomysłowych dialogów to kropla w morzu bezsensu i przestawienia zupełnie hierarchii wartości, a zatem sposobu życia, jaki ów film ma, jak rozumiem, reklamować; sposobu życia absolutnie niedopuszczalnego z punktu widzenia nie tylko zresztą człowieka wierzącego (choć na pewno), ale po prostu każdego, kto ma choć odrobinę szacunku - dla siebie, dla osoby z którą jest w związku.

wtorek, 15 lutego 2011

Czy tylko dura lex, sed lex?

Jezus powiedział do swoich uczniów: „Nie sądźcie, że przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić. Zaprawdę bowiem powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni. Ktokolwiek więc zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejszych, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszy w królestwie niebieskim. A kto je wypełnia i uczy wypełniać, ten będzie wielki w królestwie niebieskim. Bo powiadam wam: Jeśli wasza sprawiedliwość nie będzie większa niż uczonych w Piśmie i faryzeuszów, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Słyszeliście, że powiedziano przodkom: „Nie zabijaj”; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi. A kto by rzekł swemu bratu «Raka», podlega Wysokiej Radzie. A kto by mu rzekł «Bezbożniku», podlega karze piekła ognistego. Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw tam dar twój przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim. Potem przyjdź i dar swój ofiaruj. Pogódź się ze swoim przeciwnikiem szybko, dopóki jesteś z nim w drodze, by cię przeciwnik nie podał sędziemu, a sędzia dozorcy, i aby nie wtrącono cię do więzienia. Zaprawdę powiadam ci: nie wyjdziesz stamtąd, aż zwrócisz ostatni grosz. Słyszeliście, że powiedziano: «Nie cudzołóż*. A Ja wam powiadam: Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już w swoim sercu dopuścił się z nią cudzołóstwa. Jeśli więc prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało być wrzucone do piekła. I jeśli prawa twoja ręka jest ci powodem do grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało iść do piekła. Powiedziano też: «Jeśli kto chce oddalić swoją żonę, niech jej da list rozwodowy». A Ja wam powiadam: Każdy, kto oddala swoją żonę, poza wypadkiem nierządu, naraża ją na cudzołóstwo; a kto by oddaloną wziął za żonę, dopuszcza się cudzołóstwa. Słyszeliście również, że powiedziano przodkom: «Nie będziesz fałszywie przysięgał*, «lecz dotrzymasz Panu swej przysięgi*. A Ja wam powiadam: Wcale nie przysięgajcie, ani na niebo, bo jest tronem Bożym; ani na ziemię, bo jest podnóżkiem stóp Jego; ani na Jerozolimę, bo jest miastem wielkiego Króla. Ani na swoją głowę nie przysięgaj, bo nie możesz nawet jednego włosa uczynić białym albo czarnym. Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi». (Mt 5,17-37)
To tekst bardzo ważny, pochodzi z niedzielnej liturgii słowa (jak zwykle jestem do tyłu). Ważny, bo ukazuje pewną wyraźną i jasną ciągłość. Jezus nie przychodzi ni stąd, ni zowąd, i nie wprowadza jakiegoś zupełnie nowego systemu praw, nakazów i zakazów, obcych dotąd człowiekowi, Narodowi Wybranemu. Jezus przychodzi wypełnić to wszystko, co o Mesjaszu zostało już powiedziane w pismach i tekstach proroków. Przychodzi jednak również, aby przypomnieć o prawie, o przykazaniach - a może przede wszystkim: wskazać, że nigdy nie straciły one na wartości czy znaczeniu, i nigdy nie stracą, tylko często wykorzystywane są przez niektórych instrumentalnie i zupełnie przeinaczane; że samo literalne odmienianie przykazań przez przypadki nie wystarczy, aby być wielkim w królestwie niebieskim.

Czy o same przykazania, o prawo chodzi, o to dokładne jego przestrzeganie? Gdzie indziej  (Mt 12, 1-8) przecież powie, że On sam jest Panem szabatu, a morał tamtej nauki będzie taki, że prawo jest dla człowieka, a nie człowiek dla prawa. Nie oznacza to jednak przyzwolenia na lekceważenie prawa jako takiego, na wybiórcze wyrywanie z kontekstu tych jego zapisów, które w danym momencie wydają się użyteczne i stanowią potwierdzenie dla mojego postępowania czy stanowiska, przy równoczesnym pomijaniu tych innych, wobec których moje zachowanie i decyzje stoją w sprzeczności. Chodzi o co? O mądrość, o której Paweł mówi w II czytaniu (1 Kor 2,6-10). Tą mądrością kierując się, musimy umieć zachować właściwe proporcje pomiędzy tym, co prawo nakazuje, a człowiekiem z jego potrzebami w konkretnej sytuacji, w jakiej się znajdziemy. 

Jezus poświęca te słowa postawie bardzo ważnej, o której dzisiaj chrześcijanie często zapominają - radykalizmowi. Chrześcijaństwo, przynależność do Kościoła, o wyzwanie i rola dla ambitnych, a nie byle jakich, bez ambicji i zapału. Owszem, do doskonałości każdemu z nas bardzo daleko, ciągle wytrwale ku nim dążymy - ale trzeba powiedzieć jasno: sam fakt tego, że nie robię czegoś bardzo złego, nie oznacza że jestem wybitnie dobry, święty. Zwyczajność najczęściej to bylejakość, stan w którym pewni właściwości swojego postępowania po prostu osiadamy na laurach, spokojni o swój los; przestajemy się starać, przekraczać siebie, zadowoleni z tego, jak jest, bo przecież nic złego nie robimy. 

Przykłady mamy podsunięte pod nos. Piąte przykazanie zakazuje zabijania - a Jezus idzie dalej: zakazuje gniewu i sporów, zakazuje wręcz posłużenia się wobec drugiej osoby sformułowaniem niegodziwiec (bo tak należy tłumaczyć owo raka), posługując się sformułowaniem odnoszącym się do rodziny, które należy rozumieć szerzej - rodziny Kościoła, rodziny wszystkich ludzi. Dzisiaj przecież coraz więcej waśni i sporów  rodzinach, o majątek, o pieniądze, o korzyści. To jest coś, o czym bardzo często zapominamy. Nie można modlić się do Boga w sposób Jemu miły, gdy gdzieś tam, nawet głęboko, w sercu płonie gniew, złość, złe emocje. Aby Bóg mógł mieć upodobanie w modlitwie człowieka - konieczny jest pokój w sercu modlącego się, pokój którego nic nie mąci. Dopiero modlitwa takiego człowieka ma jakikolwiek sens. Nie chodzi przecież o modlenie się dla samego modlenia. 

Szóste przykazanie zakazuje cudzołóstwo. Ktoś powie - jestem wierny żonie, nie spałem z inną, nie zdradziłem jej - więc o co chodzi? Cudzołóstwo to nie tylko fizyczne zbliżenie, akt płciowy. Składamy się przecież z ciała i myśli, emocji. Cudzołożyć można także myślą, kierując je w konkretnym kontekście pod adresem danej osoby. Zgadza się, są osoby, które swoim strojem, zachowaniem, sposobem bycia do pożądliwych myśli prowokują - ale to żadne usprawiedliwienie. Albo to, że większość ludzi tak właśnie dzisiaj żyje - na próbę, żeby się poznać, bo przecież np. data ślubu i tak ustalona. I co z tego? To ludzie próby usprawiedliwienia samego siebie - ale dalej cudzołóstwo. Jezus mówi o drastycznym rozwiązaniu - dosłownym usunięciu danego członka, który jest powodem grzechu. Nie wydaje mi się, żeby chodziło o to, abyśmy się okaleczali (np. uciąć rękę, jak ktoś ukradnie coś ze sklepu - kary mutylacyjne na szczęście mamy już za sobą) - a o zdecydowaną, znowu radykalną, postawę odcięcia się od grzechu. Gdzie, jak? Sakrament pokuty i pojednania. Klękam przed Tobą, Panie, w swojej słabości, unurany grzechami - i proszę, abyś na nowo mnie oczyścił, bo z tym całym syfem nic nie chcę mieć wspólnego, postanawiam poprawę. 

Na końcu jest mowa o wartościowaniu słów, przysiąg. Pewnie każdy z nas widział, jak różne osoby, mniej lub bardziej słusznie o coś oskarżane, zaklinają się na wszelkie świętości, na groby rodziców itp., próbując w ten sposób uwiarygodnić swoje stanowisko. Nie cenimy słów i lekkomyślnie się nimi posługujemy - a to przecież nic innego, jak wykroczenie przeciwko II przykazaniu. Bóg nie jest po to i od tego, aby potwierdzał nasze kłamstewka i podpierał to, co przez nas wypowiedziane samo w sobie jest tak mało spójne, że się po prostu sypie. Im bardziej ważna i delikatna materia - tym trudniej się przyznać, że znowu dałem ciała. Ale trzeba. Żeby być jednoznacznym, transparentnym, czytelnym. Albo tak, albo nie. Nie ma być nic pomiędzy, pośredniego. Bóg, sam i w swoim Synu, był tak wyrazisty i jasny, że Jego naśladowcy nie mogą być nijacy, niezdecydowani, po prostu mdli i niezrozumiali. 

Czy to jakieś nowe obostrzenia, nowe zakazy, które mają nas ograniczać? Nie! To nic nowego. To przypomniane, i dobrze, słowa jakie Mojżesz otrzymał na dwóch tablicach. A dokładniej - jakby instrukcja, w jakim (czyim - Bożym) duchu kierować się w ich interpretacji i stosowaniu, praktykowaniu. Tak naprawdę, my to wszystko wiemy, mamy je wyryte w sercu. To, że Bóg jasno o nich przypomina - to nie po to, aby nas dołować czy deprymować, ale aby przypomnieć o nich. W głębi serca sami mamy wyrzuty sumienia, czasami trudne do zrozumienia i zidentyfikowania - On pomaga nam je kreatywnie ukierunkować, zrozumieć i wyciągnąć wnioski. 

Czy Boże prawo jest trudne? Według mnie - nie - ale może nie jestem obiektywny jako osoba wierząca, która lepiej lub gorzej stara się tego prawa trzymać. Ale też mam problemy, też upadam, też mi głupio gdy raz po raz klękam przed Bogiem w konfesjonale, i nie raz muszę się powtarzać w stosunku tego, co wyznawałem przy poprzedniej spowiedzi, a przecież wtedy już obiecywałem poprawę... Boże prawo jest bardzo spójne i konkretne, choć wymagające. Bóg nic nam nie komplikuje. Wskazuje po prostu na to, w jakim - czyim, Jego - Duchu (dlatego z dużego D) interpretować przykazania i wszystkie inne wskazówki ewangeliczne. Pokazuje palcem - faryzeuszy - mówiąc nie tędy droga. To są ograniczenia, fakt, ale nijak nie przez Boga nałożone, ale przez ludzi, którzy prawa Bożego nie rozumieli i na swój sposób je wypaczali, kierując się tylko literą i umysłem, pomijając serce. Nie bez powodu Augustyn z Hippony powiedział: Kochaj, i rób co chcesz. Miłość jest potrzebna, jest ważna - także do czegoś tak typowo prawniczego jak przykazania.

Po co to wszystko? Bo mamy wybór. Bo Bóg, co podkreślam raz po raz, nigdy się nie narzuca i nie stawia człowieka przed murem. Jeśli myślę, że pod nim stoję - to źle widzę, albo sam się pod niego doprowadziłem.  Bóg wskazuje drogę, pokazuje czym się kierować - jednak decyzję, wybór, musimy podjąć sami, i to nie słowną deklaracją, ale tym, jak i dokąd przez swoje życie przejdziemy. Jeżeli zechcesz, zachowasz przykazania: a dochować wierności jest Jego  upodobaniem. Położył przed tobą ogień i wodę, co zechcesz, po to wyciągniesz rękę. Przed ludźmi życie i śmierć, co ci się podoba, to będzie ci dane. (Syr 15, 15-17) To, co z przykazaniami zrobimy, w jakim duchu będziemy je odczytywać i jak będziemy stosować, no i czy w ogóle - od tego zależy, jakiego wyboru dokonamy. Życie czy śmierć? Tu jest prawdziwa mądrość, przejawiająca się w wyborze. Niby tak oczywisty - czy jednak na pewno?

niedziela, 13 lutego 2011

Walił prawdę prosto w oczy - wspomnień o abp. Życińskim cd.

Wiem, Gazeta Wyborcza to nie najlepsze źródło wiadomości obiektywnych dotyczących problemów wiary, Kościoła - choć z drugiej strony, często przesadnie demonizowana, bo niektórym autorom trudno zarzucić coś poza tym, że do danego zagadnienia po prostu podchodzą rzetelnie, stawiając czasem niewygodne pytania i dotykając kwestii trudnych. Ale gdy wpadła mi w ręce GW weekendowa, znalazłem w niej sporo naprawdę sensownych tekstów - o abp. Życińskim z jednej strony, ale także przybliżono teksty jego.

Dlatego je tutaj podlinkuję (tytuły pochodzą od autorów): 

Dlaczego biskupom nie był w smak? Po pierwsze, bo ma swoje zdanie. Po drugie, zbyt często różni się ono od episkopalnego mainstreamu. Abp Życiński był jednym z tych hierarchów, którzy od razu poparli kard. Dziwisza, gdy ten wygłosił ostre przemówienie o Radiu Maryja, domagając się ustąpienia o. Rydzyka.Zaważyć mogły też nie najlepsze układy z przewodniczącym Episkopatu, który kilka lat temu miał do Życińskiego całkiem poważne pretensje o to, że Rotary Club (wedle typologii abp. Michalika organizacja masońska) pomógł mu wyremontować katedrę.
Mądry i odważny kapłan rogatych dusz - wspomnienie Adama Michnika
Był człowiekiem wiary ewangelicznej i odwagi rzadko spotykanej; był człowiekiem najwyższej klasy intelektualnej i prawości niepospolitej. Był pokorny wobec wartości chrześcijańskich i niepokorny wobec wszystkich możnych tego świata. Dla nas, ludzi "Gazety Wyborczej", było wielkim zaszczytem, że zechciał przyjąć z naszych rąk - wszak niejednokrotnie Jego polemistów - wyróżnienie Człowieka Roku 2007. Był mądrym kapłanem i wspaniałym obywatelem Rzeczpospolitej rogatych dusz. Nadto był człowiekiem miłosierdzia i dialogu z inaczej myślącymi.
Nie miał w sobie nic z letniości Nic tu nie zacytuję - za to polecam porównanie sobie tego, o czym i jak opisują zmarłego przewodniczący KEP czy Prymas, a jak abp Gocłowski czy x Boniecki MIC. To, o czym, jak i na co zwracając uwagę, mówią - dokładnie tłumaczy, dlaczego i jak w KEP był zmarły, niestety, postrzegany.

Proboszcz z Woodstock - piękny tekst o tym, że nie kierował się stereotypami i szedł wszędzie tam, gdzie jako biskup i człowiek wierzący był zapraszany, nie zważając na konwenanse. Tak, był w tym bardzo podobny do Jana Pawła II, który w kuluarach watykańskich przez lata całe budził zgorszenie z powodu swojej otwartości.
W Kostrzynie nad Odrą stanął przed tysiącami młodych ludzi, którzy przyjechali na Przystanek Woodstock. Duża część kleru i Radia Maryja wmawiała swoim słuchaczom, że Woodstock to współczesna Sodoma i Gomora, Jerzy Owsiak to chciwy manipulator, a uczestnicy festiwalu to bezbożne hordy odurzone narkotykami i otumanione alkoholem.
- Dlaczego tak sądzą? Przecież to nieprawda - pytał arcybiskupa młody chłopak.
- Przyznam, że ja sobie stawiam to samo pytanie - odpowiedział metropolita, wywołując burzę oklasków. Huragan braw zerwał się, gdy arcybiskup stwierdził, że styl chrześcijański reprezentuje Anna Dymna, a nie o. Tadeusz Rydzyk, bo aktorka odwiodła od eutanazji sparaliżowanego Janusza Świtaja, a redemptorysta z Torunia sarkastycznie doradzał eutanazję Marii Kaczyńskiej, żonie prezydenta RP.
Olśnienie jego mądrością
Wydawał mi się jednym z ludzi odpowiedzialnych za Kościół, których się po prostu opatrznościowo ma. Uważam tę stratę za olbrzymią i ciężko mi się pozbierać. Widzę nagle wielką pustkę w miejscu, w którym powinien być człowiek o takiej głębokiej duchowości i takiej mądrości, jaką on miał i takiej odwadze stawiania wszystkich problemów, nazywania ich po imieniu i próbowania odpowiedzi na nie, która jest mądra, spokojna, nieawanturnicza, niesłychanie daleka od polityki, a równocześnie bardzo odważna i mądra. (Józefa Hennelowa)
Walił prawdę prosto w oczy
Polska, nauka i Kościół tracą wielkiego człowieka. Józef Życiński nie mieścił się we współczesnych realiach. Mówiono o nim "liberał". Tak, był nim, jeśli pod tym słowem rozumieć człowieka otwartego na wszystkich, odważnie wypowiadającego się w kontrowersyjnych kwestiach i zawsze kierującego się swym wielkim, prawdziwym, kapłańskim sercem. Jego śmierć to palec boży, którego nie rozumiemy. Czasem ci, którzy są najbardziej potrzebni odchodzą, żeby swą śmiercią dać znak, tym, którzy wcześniej nie dostrzegali ich znaczenia i wielkości. (bp Tadeusz Pieronek)
To był po prostu dobry człowiek
Strata to dla Kościoła w Polsce niewyobrażalna. Nie tylko dla Kościoła katolickiego - dla wszystkich chrześcijan, dla wszystkich Polaków. Przypominam, że jako bodaj jedyny biskup katolicki w Polsce napisał list pasterski wspólny z arcybiskupem prawosławnym swego Lublina. Wśród biskupów mego Kościoła wyróżniał się błyskotliwa inteligencją, wszechstronną erudycją, otwartością myślowa niebywale szeroką, odwagą cywilna bliską heroizmu.
Garść cytatów - myśli zmarłego

Rozmowa, którą przerwała śmierć - bardzo osobisty tekst dziennikarki Aleksandry Klich, która prowadziła ze zmarłym długie rozmowy, domyślnie pewnie pod kątem książki, wywiadu-rzeki. Tekst długi, ale i bardzo mądry, jakby taki bardzo skrótowy przekrój przez poglądy zmarłego, wynikające z jego wypowiedzi. 

Dziwne to, może. Kilka dni już od jego odejścia minęło. Ani to nie był mój biskup diecezjalny, ani nigdy się z nim nie zetknąłem. A jednak - jego śmierć mnie dotknęła. Czemu? Bo był dobrym człowiekiem. Bo wyróżniał się spośród, niestety moim zdaniem, dość bezkształtnej masy polskiego duchowieństwa (niższego i episkopatu), która albo poglądów w ogóle nie ma na wiele ważnych spraw, albo je ma ale wstydzi się je zaprezentować, powtarzając co najwyżej jakieś mniej lub bardziej niezrozumiałe slogany. Jego poglądy wielu kuły w oczy, były nie w smak - bo nie wahał się mówić tego, co myśli. Zero konwenansów, sporo samokrytycyzmu i wielka otwartość na współczesne problemy. Naprawdę, jeden z niewielu takich. Gdy ten czy inny duchowny, albo i świecki, palnął coś idiotycznego o wierze, Bogu czy Kościele - można było liczyć, że on zawsze się wypowie, wyjaśni i sprostuje, nie pozostawi wątpliwości, co i jak. Czyli zrobi to, co każdy duchowny powinien - a czego notorycznie nie robią, po prostu chowając głowę w piasek, unikając tematów i sytuacji trudnych, nawet wprost wywoływani do tablicy

Wczoraj w liturgii (Mk 8,1-10) usłyszeć można było o cudownym rozmnożeniu chlebów i rybek. Abp. Życińskiego nie ma już między nami, ale pozostaje dziedzictwo nie tylko jego wybitnej myśli, jego publikacje książkowe, ale przede wszystkim to wszystko, czego próbował nauczyć, wyjaśnić, to co prezentował swoją postawą, co miało być przykładem. Jest do czego sięgać. Oby znaleźli się tacy, którzy to wykorzystają.

czwartek, 10 lutego 2011

In Spiritu et Veritate - śp. abp Józef Życiński

Nie planowałem nic pisać dzisiaj. Włączyłem tv, jak zwykle, kiedy ćwiczę wieczorem - dla przyciągnięcia uwagi, żeby nie skupiać się na monotonnych dość ćwiczeniach. I usłyszałem, że kilka godzin wstecz zmarł w Rzymie na wylew krwi do mózgu  abp Józef Życiński. 

Nie będę się silił tutaj na szczegółowe życiorysy - takie można znaleźć na Wikipedii czy stronie diecezji lubelskiej. Święcenia kapłańskie 1972, już 18 lat później, w młodym wieku 42 lat, sakra biskupia i od razu posłany jako ordynator, nie sufragan, do diecezji tarnowskiej. Nie zagrzał tam miejsca na długo - w 1997 rozpoczął posługę metropolity lubelskiego, pełnioną do śmierci. Przeżył go jego poprzednik na tej stolicy biskupiej, abp Bolesław Pylak, dzisiaj prawie 90-letni, a od 1997 emeryt. Nie tylko duszpasterze, ale i wybitny naukowiec, nie tylko na skalę naszego, polskiego podwórka, ani także nie tylko w zakresie nauk związanych z Kościołem (autor ponad 50 książek i ponad 300 artykułów poświęconych problematyce filozoficznej, teologicznej, kulturowej, naukom przyrodniczym). Doktorat w 1976 na ATK w Warszawie, 4 lata później habilitacja, w następnym roku już profesor nadzwyczajny, a od 1988 profesor zwyczajny.

Ktoś może powiedzieć - no tak, ale czym się wyróżniał? Tak, bo wyróżniał się, w naszym katolickim w większości kraju, gdzie biskupów jest bardzo wielu. I to wyróżniał się zdecydowanie pozytywnie, co już, niestety, tak oczywiste nie jest w kontekście tychże biskupów. Przede wszystkim - posiadał doświadczenie duszpasterskie, a także gruntowne wykształcenie i wiedzę z bardzo wielu dziedzin (także w zakresie znajomości języków - znany był z tego, że za granicą, gdy brał udział w konferencjach, prosił tylko, aby dziennikarze, zadając pytania, dodawali, w jakim języku chcieliby uzyskać odpowiedź). Czyli - potrafił się wysłowić, mówił sensownie i na temat, nie gubiąc się w wyświechtanych frazesach czy znanych każdemu ogólnikach, które w byle jakiej kombinacji stworzą mniej lub bardziej rozbudowaną wypowiedź ,pasującą do wszystkich sytuacji. 

Był człowiekiem, który rozumiał, iż Kościół w świecie, gdzie informacje rozchodzą się od jednego jego końca do drugiego w ciągu paru chwil, musi umieć współpracować z mediami i być gotowym do odpowiadania na pytania mediów, wypowiedzi dla mediów - choćby dlatego, że człowiek wierzący żyje i musi rozumieć ten świat, a Kościół przede wszystkim w sytuacjach trudnych, dotyczących Jego samego i wiary, musi mówić głośno i wyraźnie. Dla mnie - jeden z niewielu, poza może abp. Gocłowskim, bp. Pieronkiem i kard. Nyczem postać, na którą nie tylko dziennikarze, bo i my, wierzący, mogli liczyć, że gdy zajdzie potrzeba, zajmą stanowisko i wypowiedzą się jako przedstawiciele Kościoła, zmierzą się z danym problemem. Zatem postawa zupełnie przeciwna w stosunku do większości biskupów polskich, niestety, którzy swoją medialną działalność ograniczają do kąśliwych zazwyczaj, uderzających personalnie, buńczucznych i mało merytorycznych wypowiedzi w mediach pokroju Radia Maryja czy TV Trwam lub Naszego Dziennika (jak to przykład dali w kontekście rozdmuchanej afery wokół listu o. Ludwika Wiśniewskiego OP, nagłośnionej nie tak dawno) - za to uciekających w popłochu, gdy pojawia się sytuacja trudna i media szukają duchownego, który wypowie się, wyjaśni ją w sposób konkretny, a nie tylko pokrzyczy i powymachuje, pogrozi palcem. Sam publikował m.in. w Tygodniku Powszechnym i Gazecie Wyborczej; współpracował także z Radiem eR, regionalno-katolicką rozgłośnią archidiecezji lubelskiej; dawniej współpracował z miesięcznikami „Znak” i „Więź”, a także z „Rzeczpospolitą”, „Niedzielą” oraz Pierwszym Programem Polskiego Radia. Zatem w tym zakresie chlubny wyjątek - i pomimo przeszło 20 lat posługi biskupiej, jak mało zyskał naśladowców między kolegami z Episkopatu... 

Niektórzy, wydaje mi się że przez zazdrość, także duchowni, zarzucali mu angażowanie się w debatę, potyczki i rozgrywki polityczne. Ja jednak uważam, że rozumiał po prostu, iż biskup jako stojący na czele diecezji musi jasno i wyraźnie zabierać głos w debacie publicznej, szczególnie w sytuacji, gdy na palcach jednej ręki policzyć można było biskupów, do których przedstawiciele mediów mogli się zwrócić o komentarz i uzyskać jakąkolwiek sensowną i na poziomie wypowiedź.  
Potrafił, gdy sytuacja tego wymagała, użyć ostrych słów (dopiski w nawiasach - moje):
Gdyby kryteria lustracyjne LPR zostały uwzględnione w Ewangelii, nie byłoby różnicy między zdradą Judasza a zaparciem się Piotra czy nawet drzemką Apostołów w Ogrójcu. (odnośnie sposobu dokonania lustracji)

Kremówki tak, encykliki nie. (odnośnie wybiórczego zachwycania się osobą Jana Pawła II) 

U osób, u których doświadczenie tragedii nie idzie w parze bądź z zaangażowaniem modlitewnym, bądź ze świadectwem kultury solidarności, natychmiast rodzi się potrzeba znalezienia kozła ofiarnego. Teoria spisku jest najprostszym wyjaśnieniem dla niektórych środowisk.(...) Takie reakcje, niezależnie od tego, czy występują w Ameryce, czy u nas, są wyrazem głębokich kompleksów.  (odnośnie nastrojów po tragedii w Smoleńsku) 

Zadaniem kapłana nie jest zatapianie żadnych partii tylko głoszenie Jezusa Chrystusa i ukazywanie ideałów Królestwa Niebieskiego. (odnośnie apelu na antenie Radia Maryja do zatapiania jednej z partii politycznych)
Człowiek o wybitnej inteligencji i bardziej niż szerokich zainteresowaniach. O czym wielu nie wiedziało - prywatnie bardzo zaangażowany w działalność charytatywną, szczególnie pomoc samotnym matkom, które wspierał w znajdywaniu domu, pracy. Oddany swojej pracy, gotowy do posługi i pomocy innym - jak go wspomina u siebie Halina Bortnowska. Teraz mowa jest o tym wprost - od wielu lat sam chorujący mocno, choć nie ujawniono, na co. Dudi podlinkował, ja ukradnę, dwa ciekawe linki, i kilka innych, znalezionych przeze mnie:

Wspominał go na antenie TVN24 jeden z jego doktorantów, x Robert Nęcek, dzisiaj rzecznik kurii krakowskiej, który podkreślił, jak bardzo zmarły akcentował trzy kwestie i założenia, jakie powinno spełniać chrześcijaństwo: 
  1. konieczność współgrania i konsekwencji pomiędzy słowami a czynami - aby nie kończyło się na słowach i deklaracjach, a szły za nimi wyraźne i czytelne uczynki
  2. wymóg kompetencji, zaangażowania i gorliwości, aby chrześcijaństwo nie było powierzchowne i byle jakie
  3. potrzebę angażowania się w działania nie na rzecz zaspokajania potrzeb jednostki, swoich własnych, ale potrzeb dla dobra ogółu
Wiele by tu można było napisać, bo w tych jego 62 latach życia dokonał bardzo wiele, a i życiorys barwny. Nie w tym rzecz, ale w tym, z czym zawsze mamy taki sam problem. W zmierzeniu się z dziedzictwem, jakie zmarły - dzisiaj abp Józef Życiński - nam pozostawia, jako człowiek, jako chrześcijanin, jako kapłan i biskup - tak bardzo normalny i zwyczajny, choć powołany do ważnej roli i obarczony dużą odpowiedzialnością. Jeśli uda się zrealizować dobrze choćby te 3 punkty wymienione wyżej - to będzie wielki sukces.  O ile dzisiaj i w tych dniach pewnie z szacunku dla jego osoby (choć może niekoniecznie?) nie usłyszymy krytyki  pod adresem zmarłego - to pewnie nie zabraknie jej, przede wszystkim w tym mało konstruktywnym wydaniu, później. A może zostanie wreszcie doceniony, jak jego nieco starszy kolega po fachu (ksiądz i też filozof) Józef Tischner? Oby.

Spoczywaj w pokoju.

Na marginesie - oznacza to, iż w bieżącym roku czekają Kościół polski co najmniej 3 nominacje biskupie w zakresie obsadzenia metropolii, bowiem w ten sposób do Częstochowy i Katowic (dotychczasowi metropolici przechodzą na emerytury) doszedł wakat w Lublinie.

środa, 9 lutego 2011

W lekkim powiewie przychodzisz

Czasami można, tu i ówdzie, usłyszeć o dowodach na spektakularność i taką po ludzku, widoczną wielkość Boga - a to, że zbudowano taki czy inny kościół (mój ulubiony - tzw. świątynia Opatrzności Bożej, którą uważam, niestety, za pomnik nie tyle ku czci Boga, co niezbyt udany, co widać na każdym roku, zamysł człowieka, który za wszelką cenę chciał coś po sobie pozostawić - można by wręcz dopatrywać się, że samemu Bogu nie jest to w smak, skoro budowa nijak nie idzie, końca nie widać, za to całość nobilituje się np. chowając na de facto placu budowy postaci wybitne jak x Jan Twardowski, lekceważąc jednocześnie wolę samego zmarłego co do miejsca pochówku), a to doszukując się tego w inny sposób w czymś. 

Od nocy z poniedziałku na wtorek, a generalnie od wczoraj, czyli od wtorku, wieje u nas bardzo mocno. Tak mocno, że wczoraj rano, dziarskim krokiem zmierzając do pracy, miałem momentami - a do osób niewielkiego wzrostu nie należę - problem, aby iść pod wiatr. Poza tym - spektakularne widowisko na niebie, szczególnie jeszcze przed wschodem słońca, gdy coś tam już widać jasnego, i na takim tle dosłownie mkną całe zastępy chmur.
 
Tak jak zapatrzenie się w morze - a co, w końcu nad nim (gdy chodzi o region, ale w sumie dosłownie też) mieszkam - tak wpatrywanie się w takie niebo jest dla mnie kolejnym dowodem na to, że On jest. Mały człowiek, bezmiar wody - a to tylko nasza Zatoka Gdańska; ile więcej jest tego dalej? A to tylko woda. Boga jest o wiele więcej, jest o wiele większy. Analogicznie z niebem. Wielki bezmiar czegoś, co otacza nas, co widzimy czasami lepiej, a kiedy indziej gorzej - ale te chmury są wszędzie, ciągle gdzieś gnają po firmamencie, czasami - jak w tych dniach - tworząc na niebie piękny spektakl. A to tylko chmury, prosta do wytłumaczenia wizualna konsekwencja dawno już wytłumaczonych naukowo zjawisk przyrody.
 
To bardzo pomaga, bo można zrozumieć i próbować przełożyć z Bożego na nasze, jak to jest, że On jest wszędzie i cały czas osobno w każdym miejscu, a równocześnie blisko każdego. Niezmierzony, nierozgryziony, nierozpracowany, zawsze kochający i bliski. A skoro jest wszędzie, więc także i koło mnie - bez względu na to, co się dzieje. Nie da mi zginąć, z najtrudniejszej sytuacji wyprowadzi dobro, o ile poczekam i zechcę zauważyć, nawet z perspektywy czasu. To nie znaczy, że wszystkie moje plany zawsze ułożą się w piękną mozaikę, po której ja - jakby oderwany od rzeczywistości - będę sunął przez życie. To znaczy, że muszę wierzyć, bo On jest - tak jak te chmury na niebie, wszędzie i zawsze blisko.
 
Bardzo lubię ten tekst - w sumie dopiero teraz dowiedziałem się, że to z Jana Kochanowskiego. Organistka czasami grywa u nas, i bardzo pasuje do tej sytuacji. Boga nie ogarniemy, choćbyśmy bardzo chcieli. Jak ktoś ma z Nim - z Jego obecnością, realnością - problem, to takie proste zachwycenie nad tym, co On dla nas wszystkich stworzył, także takimi zwykłymi zjawiskami, może pomóc Go dostrzec. Gdy zrozumiesz, jak mały sam jesteś wobec takiego zjawiska - a jak bardzo samo to zjawisko jest tylko jednym z przejawów wielkości Boga. 
Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary?
     Czego za dobrodziejstwa, którym nie masz miary?
Kościół Cię nie ogarnie, wszędy pełno Ciebie:
     I w otchłaniach, i w morzu, na ziemi, na niebie.

Złota też, wiem, nie pragniesz, bo to wszytko Twoje,
     Cokolwiek na tym świecie człowiek mieni swoje.
Wdzięcznym Cię tedy sercem. Panie, wyznawamy,
     Bo nad to przystojniejszej ofiary nie mamy.
Tyś Pan wszytkiego świata. Tyś niebo zbudował
     I złotymi gwiazdami ślicznieś uhaftował.
Tyś fundament założył nieobeszłej ziemi
     I przykryłeś jej nagość zioły rozlicznemi.
Za Twoim rozkazaniem w brzegach morze stoi
     A zamierzonych granic przeskoczyć się boi.
Rzeki wód nieprzebranych wielką hojność mają,
     Biały dzień a noc ciemna swoje czasy znają,
Tobie k woli rozliczne kwiatki Wiosna rodzi,
     Tobie k woli w kłosianym wieńcu Lato chodzi,
Wino Jesień i jabłka rozmaite dawa,
     Potym do gotowego gnuśna Zima wstawa.
Z Twej łaski nocna rosa na mdłe zioła padnie,
     A zagorzałe zboża deszcz ożywia snadnie.
Z Twoich rąk wszelkie źwierzę patrza swej żywności,
     A Ty każdego żywisz z Twej szczodrobliwości.
Bądź na wieki pochwalon, nieśmiertelny Panie!
     Twoja łaska, Twa dobroć nigdy nie ustanie.
Chowaj nas, póki raczysz, na tej niskiej ziemi,
     Jedno zawżdy niech będziem pod skrzydłami Twemi. 
>>>
Jak można poznać miłość, samemu nie kochając? Tylko przez miłość kosztuje się miłości. Innego dostępu do nas nie ma miłość ani my do niej. (o. Andrzej Madej OMI, Dziennik wiejskiego wikarego)

wtorek, 8 lutego 2011

Ani za bardzo, ani za mało - ale w sam raz. Zwietrzała sól i niewidoczne światło

Wy jesteście solą dla ziemi. Lecz jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie. (Mt 5,13-16)
Te słowa to nic innego, jak przypomnienie nam, ludziom wciąż upadającym, taplającym się w błotku naszych grzechów, że choć z naszą świętością tu na ziemi różnie bywa, to jednak to właśnie do niej i ku niej jesteśmy stworzeni. Jesteśmy jakby kwintesencją stworzenia (tutaj piszę o tekście z niedzieli - a o samym stworzeniu, stwarzaniu, w ramach lectio continua można było usłyszeć wczoraj i dzisiaj na Mszy), tymi którzy mają je rozświetlać i decydować o smaku, o walorach. Można soli jako takiej nie lubić, ale nikt nie zaneguje jej podstawowych walorów smakowych - bez soli mało co w ogóle smakuje. Zresztą, jak się coś przesoli - także nie jest dobrze. Sól jest konieczna w odpowiednich proporcjach, ilości, dodana we właściwym momencie. 

Także my sami mamy wolność decydowania o sobie - ale i wskazania, przykazania, naukę Jezusa i Kościoła, które wytyczają trasę, są swego rodzaju przepisem - co, jak, gdzie i kiedy zrobić, czego unikać, co ważne, a co zbędne. Żadne to bezsensowne i nieuzasadnione tylko zakazy i ograniczenia - ale coś, co wynika z całości nauczania Jezusa i jest spójną jego częścią wraz z tym, co Bóg nam proponuje w ramach realizowania i odkrywania swojego powołania, ze wszystkimi możliwościami. Możemy być za bardzo albo za mało, nie zrozumieć przypadkiem przepisu, jaki Bóg daje na szczęśliwe, spełnione i owocne życie, albo zupełnie celowo korzystać z tego przepisu zupełnie na opak, chcąc za wszelką cenę stworzyć coś zupełnie innego, swojego - w myśl nieśmiertelnego róbta, co chceta i ja wiem lepiej

To nigdy się nie zmienia z Jego strony - nasze wybranie, umiłowanie i stworzenie człowieka jest raz na zawsze, bezwarunkowo - trwa nadal. Tylko czasami ktoś z nas dochodzi do wniosku, że jest lepszy, mądrzejszy, dokładniej zna swoje potrzeby i sam najlepiej potrafi je zaspokoić, a ten cały Bóg to tylko wymysł, zabobon i w ogóle to przeszkadza. W tym ukochaniu jesteśmy wolni - możemy tak myśleć, możemy do takiego wniosku dojść i nim się kierować. Pół biedy, gdy człowiek sam zrozumie po czasie, że błądził. Wtedy może do Boga wrócić - a On zawsze czeka w tym samym miejscu. Dobrze, gdy sami dojdziemy do tego, że trzeba tam, do Niego wrócić. 

Człowiek, jak sól, może się zepsuć. Się - czyli sam siebie. Błądzenie jest naszą domeną, bo i słusznie mówi się, że człowiek najlepiej na własnych błędach się uczy, bo błędom innych i podanym przez nich na tacy wnioskom najczęściej nie dowierzamy. Może i dobrze - o te swoje doświadczenia jesteśmy bogatsi, bo przecież jesteśmy sumą wszystkiego, nie tylko tego, co nam się przytrafiło dobre, piękne i miłe. I ta konkretna forma, jakiej Jezus używa - jesteście - mówi wprost, że takie jest nasze powołanie. To żadne dążenie, staranie się, dorastanie - tylko stan faktyczny. Tacy po prostu jesteśmy, mniej lub bardziej dobrze. Możemy być zwietrzałą solą albo ledwo widocznym światłem - ale nimi jesteśmy. To, że my czasami nie dajemy rady, kończy się na nieudolnych staraniach - cóż, tak bywa, ale celem nie jest to jako proces, ale samo bycie tą solą i tym światłem. 

Mamy być w sam raz, tak jak trzeba. Punkty odniesienia - Słowo Boże, nauczanie Jezusa i Kościoła - są jasne. My mamy je stosować do tego, co się dzieje w nas i wokół nas, do ludzi z którymi się stykami, do sytuacji w jakich Boża Opatrzność nas stawia, do problemów jakim musimy stawić czoło. Tak jak to światło, które ma sens tylko właściwie ukierunkowane, w dany ciemny kąt - albo jak sól, której musi być mniej więcej określona ilość, aby potrawę poprawiła, a nie zepsuła. Dlaczego? Po co? Bo to jest właśnie świadectwo. Bo dobrze przyprawioną potrawę ma się ochotę próbować raz po raz, bo dobrze oświetloną drogą każdy idzie chętniej nić po omacku w ciemnościach. Niby zwykła potrawa i zwykła droga - ale inna, jedno dzięki soli, drugie dzięki światłu. 

Mamy powodować niedosyt dobra, piękna, miłości i tego wszystkiego, co jest Bożą solą i Bożym światłem. Mamy być tymi, przez których Bóg mówi do tych, którzy sami do Niego zwrócić się nie potrafią, bo nigdy tego nie robili, albo już zapomnieli, jak to zrobić. Mamy być tymi, którzy do Boga przybliżają, ale zarazem sami Go sobą nie zasłaniają. Mamy inspirować tych, co wokół nas, do tego, aby sami stawali się solą i światłem dla innych. Aby ta dobra sól i dobre światło się rozprzestrzeniały, by przez nie Bóg docierał jak najdalej, dodawał ludzkiemu życiu smaku i oświecał je.

Jedna ważna sprawa - jeśli uważam się za chrześcijanina, muszę uważać. To zobowiązuje. Nie wystarczy to, że pójdę do kościoła, noszę krzyżyk, widać czasem u mnie różaniec, albo na ścianie wiszą święte obrazki a na półce widać Biblię czy książeczkę do modlitwy. Dobre świadectwo to autentyczność. Jeśli jej brakuje - nikomu Boga nie przybliżę, a tylko stanę się dla takiego człowieka kolejnym (być może przy wielu niesłusznych i naciąganych, ale zawsze) dowodem na to, że Bóg, wiara i Kościół to pozoranctwo, brak konsekwencji pomiędzy słowami a czynami, i zwykła ściema. 

Jakaś wskazówka? Proszę bardzo - słowami Izajasza z niedzielnego pierwszego czytania: 
Dziel swój chleb z głodnym, wprowadź w dom biednych tułaczy, nagiego, którego ujrzysz, przyodziej i nie odwrócić się od współziomków. Wtedy twoje światło wzejdzie jak zorza i szybko rozkwitnie twe zdrowie. Sprawiedliwość twoja poprzedzać cię będzie, chwała Pańska iść będzie za tobą. Wtedy zawołasz, a Pan odpowie, wezwiesz pomocy, a On [rzeknie]: Oto jestem! Jeśli u siebie usuniesz jarzmo, przestaniesz grozić palcem i mówić przewrotnie, jeśli podasz twój chleb zgłodniałemu i nakarmisz duszę przygnębioną, wówczas twe światło zabłyśnie w ciemnościach, a twoja ciemność stanie się południem. (Iz 58,7-10)
Nie chodzi tu o postawę jakieś wielkiej zewnętrznej pewności siebie, która może zakrawać na pychę, gwiazdorzenia swoją wiarą - nic z tych rzeczy. Paweł w drugim czytaniu mówił: I stanąłem przed wami w słabości i w bojaźni, i z wielkim drżeniem. (1 Kor 2, 3) Trzeba być wielkim duchem, wielkim Tym, kto mnie posłał, Bogiem, a nie sobą czy swoimi walorami. Wtedy Ten, który jest najważniejszy, może przeze mnie działać. W końcu właśnie o to chodzi, a nie o wywyższanie siebie samego. 

niedziela, 6 lutego 2011

Dzisiaj proszę, bez kolejki przyjmij mnie


Wiem, że jesteś sam
Wiem, że masz na głowie tyle ważnych spraw
Nie pamiętasz już co znaczy dobry sen
Nie masz czasu na niepewność ani lęk
Wiem, że jesteś sam
Nic nie musisz mówić
Wiem, że jesteś sam
Pewnie teraz nie najlepszy na to czas
Ale dzisiaj potrzebuje twoich rad

Dzisiaj proszę cie
ten jeden raz zatrzymaj się
ten jeden raz stań tuż obok mnie
dziś czuje, że brak mi sił
ten jeden raz bądź blisko mnie
poczuć mi daj, że to wszystko ma sens
dziś wiem, że brak mi sił

Wiem, że jesteś tam
Nie widuję cię, lecz wiem, że jesteś tam
Cały dzień i noc ktoś puka do twych drzwi
Każdy chciałby wiedzieć jak ma dalej żyć.
Wiem, że jesteś tam
Dla każdego zawsze musisz znaleźć czas
I choć nigdy o nic nie prosiłam cię
Dzisiaj proszę bez kolejki przyjmij mnie

Dzisiaj proszę cie
ten jeden raz zatrzymaj się
ten jeden raz stań tuż obok mnie
dziś czuje, że brak mi sił
ten jeden raz bądź blisko mnie
poczuć mi daj, że to wszystko ma sens
Dziś wiem, że brak mi sił

Ten jeden raz
Ten jeden raz
Dziś czuję, że brak mi sił
Czasami tak to jest, że słuchasz piosenki, choć prostej, a jednak jest piękna i okazuje się być modlitwą. Bardzo udało się to Ani Wyszkoni. Lepiej swojej prośby zaadresować nie mogła.

piątek, 4 lutego 2011

Sandały i jedna suknia - między teorią a praktyką

Jezus przywołał do siebie Dwunastu i zaczął rozsyłać ich po dwóch. Dał im też władzę nad duchami nieczystymi i przykazał im, żeby nic z sobą nie brali na drogę prócz laski: ani chleba, ani torby, ani pieniędzy w trzosie. Ale idźcie obuci w sandały i nie wdziewajcie dwóch sukien. I mówił do nich: Gdy do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie. Jeśli w jakim miejscu was nie przyjmą i nie będą słuchać, wychodząc stamtąd strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich. Oni więc wyszli i wzywali do nawrócenia. Wyrzucali też wiele złych duchów oraz wielu chorych namaszczali olejem i uzdrawiali. (Mk 6,7-13)
To, co dzisiaj napiszę, może zabrzmi nieco jak takie gorzkie żale pod adresem stylu kapłaństwa, jaki często można dzisiaj zaobserwować, ale trudno. 

Ewangelista już na samym początku podkreśla wielkość władzy, jaką Jezus składa w dłonie Apostołów, a więc tych protoplastów biskupów i tych, których oni, jako swoich pomocników, rozsyłają po świecie - właśnie prezbiterów i diakonów. Wtedy ich realnym przejawem było to, że posłuszne pierwszym posłanym były złe duchy, które mieli moc wypędzać z opętanych (jak to czynią dzisiaj egzorcyści - nie bez powodu kapłani nie tylko gruntownie wykształceni specjalistycznie, ale przede wszystkim o znanej i głębokiej pobożności, którzy będą w stanie stawić czoła Złemu osobowo działającemu w danej osobie). Już tutaj jest mowa także o namaszczeniu chorych - jednym z siedmiu sakramentów Kościoła, jaki i dzisiaj przyjmują ludzie cierpiący na poważne choroby, w zagrożeniu śmiercią.

Na tym misja kapłanów się nie kończy - to tylko, patrząc na dzisiejsze zadania stojące przed kapłanami, jej pewna część. Podstawa i sprawa najważniejsza - sprawowanie Eucharystii, sprowadzanie Boga do człowieka, gdy chleb i wino stają się Ciałem i Krwią naszego Pana Jezusa Chrystusa. Nie - ot, tak sobie - ale po to, aby tym Ciałem karmić samych siebie i wszystkich wierzących, którzy do ołtarza przychodzą, aby z tego Ciała czerpać siłę. Nie tylko Eucharystia - ale i pozostałe sakramenty, które prowadzą człowieka przez życie z Bogiem, od jego początku do samego końca - a więc chrzest, bierzmowanie jako dojrzałość chrześcijańska, małżeństwo lub droga powołania w służbie kapłańskiej. Szczególna - posługa konfesjonału, sakrament pokuty i pojednania - kolejny najbardziej spektakularny aspekt tego, co zostało w kapłańskie dłonie złożone. Człowiek, sam w sobie grzeszny, ale posłany przez Boga, by Jego mocą i w Jego imieniu odpuszczał, rozgrzeszał i dawał nadzieję, że Miłosierny Ojciec zawsze czeka na swoich marnotrawnych synów, nawet gdy powracają raz po raz, a później i tak najczęściej znowu zgrzeszą. Głoszenie Słowa Boże - czy to z ambony, tłumaczenie i wyjaśniania Pisma Świętego, jak i katechizacja (nie tylko dzieci i młodzieży) w szkołach, ale także poza nimi, nie ograniczająca się do wymogów nauczania szkolnego czy katechezy sakramentalnej (przed I komunią, bierzmowaniem czy małżeństwem). 

Co jeszcze rzuca się w oczy w tym tekście? Upór, konsekwencja i zdecydowanie, jakie Jezus nakazuje uczniom. Gdy do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie. Nie można się poddawać, nie można załamywać rąk i ustępować. Kapłan jest w całości posłany do posługi, i nie może się zrażać niepowodzeniami. Ludzie Boga szukają, a nawet gdy sami to słowami negują - potrzebują Go. Czasami po prostu tego nie rozumieją - czy to przez własną zatwardziałość, poglądy wyniesione ze środowiska domowego (nigdy potem nie poddane weryfikacji), albo przez życiowe tragedie, jakie stały się ich udziałem, gdy w rozpaczy obarczyli winą za nie - kogo? Boga, bo najłatwiej. Czasami misja kapłana sprowadzać się może tylko do tego, aby człowieka z takiego błędu wyprowadzić. Bo do pewnych rzeczy człowiek dojść musi sam, nie można go poprowadzić do wszystkiego za rękę - ale można mu wskazać drogę. 

Żeby dobrze zrozumieć to, co Jezus mówi o strząsaniu prochu z nóg na świadectwo dla nich - bynajmniej nie o żadne złorzeczenie, wygrażanie Bożym gniewem czy potępianie chodzi. Owszem, błędne teorie, zwodnicze doktryny należy nazywać tak po imieniu i wskazywać, jakie Kościół wiąże konsekwencje dla duszy człowieka w wypadku trwania przy nich. Świadectwem jednak, o które tu chodzi, ma być postawa, całość tego, jakim kapłan jest człowiekiem. Świadectwem, które dojdzie do odbiorców o zatwardziałych i zamkniętych sercach nawet o wiele później - ale dotrze do celu, popchnie do zastanowienia się nad sobą, nad swoimi poglądami i postawami. 

Od czego trzeba zacząć? Nie od osądzania - ale od nawrócenia. To jest cel, jaki Bóg codziennie stawia przed każdym człowiekiem - może przed kapłanami w pewnym sensie szczególnie. Nawrócenie to nie tyle moment, o którym czasami mówi się w kontekście historii nawróceń - ale proces, który z pewnością ma jakiś początek, punkt zwrotny, i to ten punkt w biografiach nazywany jest najczęściej nawróceniem. Ale to dopiero start - a meta? Tylko Bóg wie. Ważne jest, aby dobiec do niej, a nie zrezygnować po drodze z tego ciągłego nawracania. Ważne dla ludzi, których kapłani wzywają do nawrócenia - jak to wygląda, gdy taki kapłan mówi jedno, a po wyjściu z kościoła robi coś, co stoi w jaskrawej sprzeczności z tym, o czym przed chwilą mówił? Ludzie to widzą. To bije w autentyczność, pal sześć, danej osoby księdza - ale przede wszystkim podważa zaufanie do Kościoła. 

Postawa i podejście, to złe, duchownych do ich obowiązków, traktowanie ich jako pracy od do, niechęć do podjęcia się czegokolwiek ponad to, co konieczne - znamy to. Kto nie zna - niech się cieszy, że ma lepiej. Bardzo częsty problem - życie ponad stan. Nieustanne utyskiwanie, także z ambony (i bardzo często nie w tylko w ramach ogłoszeń parafialnych), na brak środków na różne dziwne, mniej lub bardziej słuszne inwestycje - podczas gdy sam proszący o pieniądze żyje w warunkach, o jakich większość parafian może tylko marzyć, jeździ nowym samochodem bynajmniej nie w wersji standard, ubrania markowe widać z daleka. Owszem - zawsze zgadzałem się i popieram, że ksiądz powinien samochód mieć - bo jak inaczej np. zdążyć na czas do chorego w środku nocy, gdy parafia rozległa? To co innego - mieć zapewnione to, co potrzebne do posługi, a obrastanie w rzeczy zbędne i zbyteczne, przejawy luksusu. Nic dziwnego, że tyle się trąbiło o maybachach czy mercedesach pewnych duchownych - większość ludzi może o tym pomarzyć. Czy to potrzebne? Czy tych pieniędzy nie mogli wydać sensowniej, na równie dobrze jeżdżący tańszy samochód - różnicę przeznaczając na jakiś zbożny cel? I jak to się ma do Jezusowych słów: idźcie obuci w sandały i nie wdziewajcie dwóch sukien? Ubóstwo to jedno i nie każdy kapłan musi chcieć czy musieć je praktykować - natomiast każda przesada przesadą pozostaje. Prostota, to co potrzebne i konieczne - i tyle. Jak jest więcej? Rozdać tym, którzy potrzebują bardziej - zawsze się znajdą. 

Tak, jestem w pewnym sensie antyklerykałem. Ale wydaje mi się, że jest to zrozumiałe i wręcz konieczne. Znam zresztą wielu księży, którzy również nimi są. Księży naprawdę wartościowych, prawdziwie zaangażowanych w to, co robią, w pracę dla ludzi do których są posłani, nie ograniczających się do koniecznego minimum wysiłku, ale wykazujących inicjatywę. Świeccy to widzą, i do takich się garną. Ksiądz to nie urzędnik czy poborca daniny z tytułu tego, że się do Kościoła należy (co tydzień na tacę, raz w roku koperta na kolędzie), choć wielu taki styl kapłaństwa prezentuje. Trzeba wyjść do ludzi, otworzyć dla nich plebanie, a nie uciekać, przemykać pomiędzy zakrystią a plebanią, żeby nikt nie zaczepił, zagadał, zaproponował coś, co wymaga wysiłku. 

Księża nie są ani lepsi ani gorsi od nas. Są tacy sami jak my, bo przecież z nas wzięci. Ale spoczywa na ich barkach ogromne zadanie i to, jacy są, co sobą prezentują, ma o wiele szerszy wpływ na innych niż w wypadku tego, co robią świeccy. Co więcej - świeccy wiele chcą zrobić, ale bardzo często księżom się nie chce, czy celowo ukręcają łby pomysłom, które wymagały by kreatywności i zrobienia czegoś. Bo co ci świeccy wiedzą, co oni się tam znają. Znają się, i to na wielu sprawach o wiele lepiej niż duchowni. Dlatego powinny działać (a nie istnieć na papierku i milcząco aprobować wszystkie decyzje proboszcza/biskupa) rady parafialne czy specjalistyczne ciała doradcze na szczeblu diecezji. Dlatego finanse - parafii, diecezji - powinny być jawne i zajmować się powinni nimi także świeccy.Dlatego pomysły świeckich powinny być zawsze brane pod uwagę - i jeśli odrzucane, to z wyjaśnieniem przyczyn poprzedzonych chłodną i dokładną analizą powodów takiej decyzji. Świeccy nie są po to, żeby nimi sterować i dyrygować, jak to wielu księży chyba nadal uważa, nie ograniczają się do wykonywania woli proboszczów i przyklaskiwania wszystkim, najdziwniejszym nawet, ich pomysłom - nie są przedmiotem, a podmiotem w Kościele. Mają swój rozum i pomysły bardzo często o wiele lepsze (bo w ogóle je mają) niż księża. Oczywiście, zawsze można powiedzieć nie da się - ale jest to uzasadnione, o ile się wcześniej po prostu spróbuje, i nie wyjdzie; a nie z założenia, od razu, bez kiwnięcia palcem.

Komu wiele dano, od tego wiele wymagać będą. Jak sobie to uświadamiam - to zaczynam się za nich modlić, wszystkich. A przede wszystkim tych, którzy tej modlitwy naprawdę potrzebują, bo z ich kapłaństwa więcej jest powodów do zgorszenia i niesmaku, niż pożytku. I podkreślam - nie jest to opinia o wszystkich duchownych. Ja na szczęście trafiłem w życiu tylko na nielicznych takich, przy zdecydowanej większości kapłanów naprawdę Kościołowi i ludziom oddanych. Ale są tacy, którzy od Kościoła i z Kościoła uciekają przez takie a nie inne doświadczenia dziwnego, a często niczym nieuzasadnionego potraktowania przez tego czy innego księdza. Dlatego postawa, sposób i styl życia kapłanów jest problemem - nawet, jeśli przyjąć, że jest to problem mniejszości. Wystarczy zestawić cele i zadania, formę - o jakich mówi choćby w tym tekście u góry Jezus - z tym, co widać. I wyciągać wnioski.

środa, 2 lutego 2011

Najpierw do Boga. Nie bój się, wierz tylko!

Gdy Jezus przeprawił się z powrotem w łodzi na drugi brzeg, zebrał się wielki tłum wokół Niego, a On był jeszcze nad jeziorem. Wtedy przyszedł jeden z przełożonych synagogi, imieniem Jair. Gdy Go ujrzał, upadł Mu do nóg i prosił usilnie: Moja córeczka dogorywa, przyjdź i połóż na nią ręce, aby ocalała i żyła. Poszedł więc z nim, a wielki tłum szedł za Nim i zewsząd na Niego napierał. A pewna kobieta od dwunastu lat cierpiała na upływ krwi. Wiele przecierpiała od różnych lekarzy i całe swe mienie wydała, a nic jej nie pomogło, lecz miała się jeszcze gorzej. Słyszała ona o Jezusie, więc przyszła od tyłu, między tłumem, i dotknęła się Jego płaszcza. Mówiła bowiem: żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa. Zaraz też ustał jej krwotok i poczuła w ciele, że jest uzdrowiona z dolegliwości. A Jezus natychmiast uświadomił sobie, że moc wyszła od Niego. Obrócił się w tłumie i zapytał: Kto się dotknął mojego płaszcza? Odpowiedzieli Mu uczniowie: Widzisz, że tłum zewsząd Cię ściska, a pytasz: Kto się Mnie dotknął. On jednak rozglądał się, by ujrzeć tę, która to uczyniła. Wtedy kobieta przyszła zalękniona i drżąca, gdyż wiedziała, co się z nią stało, upadła przed Nim i wyznała Mu całą prawdę. On zaś rzekł do niej: Córko, twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju i bądź uzdrowiona ze swej dolegliwości! Gdy On jeszcze mówił, przyszli ludzie od przełożonego synagogi i donieśli: Twoja córka umarła, czemu jeszcze trudzisz Nauczyciela? Lecz Jezus słysząc, co mówiono, rzekł przełożonemu synagogi: Nie bój się, wierz tylko! I nie pozwolił nikomu iść z sobą z wyjątkiem Piotra, Jakuba i Jana, brata Jakubowego. Tak przyszli do domu przełożonego synagogi. Wobec zamieszania, płaczu i głośnego zawodzenia, wszedł i rzekł do nich: Czemu robicie zgiełk i płaczecie? Dziecko nie umarło, tylko śpi. I wyśmiewali Go. Lecz On odsunął wszystkich, wziął z sobą tylko ojca, matkę dziecka oraz tych, którzy z Nim byli, i wszedł tam, gdzie dziecko leżało. Ująwszy dziewczynkę za rękę, rzekł do niej: Talitha kum, to znaczy: Dziewczynko, mówię ci, wstań! Dziewczynka natychmiast wstała i chodziła, miała bowiem dwanaście lat. I osłupieli wprost ze zdumienia. Przykazał im też z naciskiem, żeby nikt o tym nie wiedział, i polecił, aby jej dano jeść. (Mk 5,21-43)
Wczoraj, pierwszy raz od dłuższego czasu, poszedłem rano na mszę. Po części mało czasu, a po części - po ostatnich, właściwie niezakończonych do dziś perypetiach zdrowotnych, jakoś wolałem nie chodzić do zimnego wnętrza, żeby się znowu nie załatwić. No i w trakcie homilii - zamyśliłem się. Pojęcia nie mam, o czym ten ksiądz mówił. Może właśnie tak łatwo się wyłączyłem, ze względu na jego osobę i sposób mówienia... Nie wiem.

Ten tekst jest ciekawy chociażby z powodu tego, że pokazuje pewną dwutorowość. Z jednej strony - Jezus czeka na człowieka i gdy człowiek do Niego przychodzi, aby prosić, a wierzy w Niego, Pan idzie z nim, aby uczynić zadość jego prośbie. Tak jak z tym przełożonym synagogi. Z drugiej strony - Jezus pozostaje otwarty i czeka na tych, którzy są na tyle odważni, aby sami przyjść i szukać w Nim ratunku dla siebie. Tak jak z tą kobietą cierpiącą na krwotok. Co ich łączyło? Dramaty - u jednego w rodzinie, u drugiego bezpośrednio jego (jej) dotyczący krzyż choroby. I wielka wiara w Jezusa. 

No właśnie... Czy to była wiara w Jezusa? A może po prostu wiara w to, że On jest cudotwórcą? Z tekstu nie wynika to jednoznacznie - przełożony synagogi przychodzi, by prosić o włożenie rąk Pana na swoją córkę; kobieta idzie za Jezusem z głębokim pragnieniem i gotowością, aby za wszelką cenę dotknąć nawet nie samego Jezusowego ciała, a tylko choćby kawałka szaty, jaką miał na sobie. Być może ich wiara miała dopiero dojrzeć, być jakby następstwem i wynikiem tego, co dokonało się tak z gruntu bardziej namacalnie w ich życiu - uzdrowienia najbliższej osoby lub siebie samego. Na pewno wierzyli w to, że Jezus może zaradzić ich dramatom, dokonać czegoś niemożliwego z ludzkiego punktu widzenia, dać nadzieję której bez Niego byli pozbawienie - uzdrowić czy to córkę proszącego, czy samą proszącą. 

Bóg mógłby powiedzieć - nie wierzą we Mnie, w mojego Syna - więc czemu im pomóc i wysłuchać ich próśb? Tak, wiary prawdziwej w Boga jako takiego chyba tam nie było jeszcze. Ale była podatna na tę wiarę gleba i sytuacja dogodna, aby okazać boską moc, i serca proszących - a przy tym wszystkich, którzy te wydarzenia widzieli - pobudzić do wiary i dać do niej powody, a wręcz dowody. Poza tym - Bóg człowieka kocha, i szczerej prośbie nigdy nie odmówi, gdy to o co człowiek prosi, jest mu (temu, kogo prośba dotyczy) naprawdę potrzebne. Jeśli wola Boża jest inna - nigdy nie należy Bogu wtedy złorzeczyć, ale spróbować tę wolę przemodlić, schować w sercu i spróbować, choćby z perspektywy czasu, zrozumieć. Może nie tyle czas leczy rany - ale zmienia perspektywę, optykę, pomaga wiele spraw ocenić w sposób bardziej trzeźwy i przemyślany. 

Morały tej historii? Dwa na pewno. Przede wszystkim - człowiek bardzo często szuka pomocy i uleczenia nie tam, gdzie trzeba. Oczywiście, nie kwestionuję tutaj medycyny jako takiej - lekarze są op to, aby leczyć - ale nie należy zapominać, że jest zawsze Ten, który jest lekarzem nie tylko ciał, ale i dusz, i On może o wiele więcej. Cuda nie zdarzają się na każdym kroku - nie dlatego, że Bóg sobie wybiera czy losuje, ale dlatego, że w nas jest za mało wiary w to, że cud może się dokonać, i pragnienia tego cudu. 

Druga sprawa - właśnie wiara. Wiara, którą Jezus jakby wprost przeciwstawia strachowi - Nie bój się, wierz tylko! Bo strach osłabia, powoduje powątpiewanie. Można być najbardziej wierzącym, zakorzenionym w Bogu - a pod wpływem impulsu, zasłyszenia jakieś opinii czy po prostu sytuacji nieprzewidzianej, w której się gubimy i nie potrafimy odnaleźć, zareagować... po prostu przestraszyć się. Wtedy zapominamy o Bogu - do momentu tzw. jak trwoga - to do Boga, czyli ostateczności, kiedy zwracamy się do Boga, kiedy nic innego nie jest w stanie pomóc. A rozwiązanie może być proste - zła kolejność. Najpierw do Boga - do tego, który jest źródłem wszystkich odpowiedzi, rozwiązaniem wszelkich problemów.

>>>
Po co to całe zalatanie, te nerwy, te walki, ta cała gmatwanina spraw, problemów, te okoliczności, wypadki, sytuacje, te codzienne krzątaniny wokół małych i dużych spraw - po co to wszystko? A może tylko po to, by się "wygotowało" nasze człowieczeństwo. By się oczyszczało, hartowało, rosło. (o. Andrzej Madej OMI, Dziennik wiejskiego wikarego)
 >>>

Dwa ciekawe znalezione wczoraj teksty: