Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

niedziela, 14 kwietnia 2013

Zaproszenie Boga

Jezus ukazał się znowu nad Morzem Tyberiadzkim. A ukazał się w ten sposób: Byli razem Szymon Piotr, Tomasz, zwany Didymos, Natanael z Kany Galilejskiej, synowie Zebedeusza oraz dwaj inni z Jego uczniów. Szymon Piotr powiedział do nich: Idę łowić ryby. Odpowiedzieli mu: Idziemy i my z tobą. Wyszli więc i wsiedli do łodzi, ale tej nocy nic nie złowili. A gdy ranek zaświtał, Jezus stanął na brzegu. Jednakże uczniowie nie wiedzieli, że to był Jezus. A Jezus rzekł do nich: Dzieci, czy nie macie nic do jedzenia? Odpowiedzieli Mu: Nie. On rzekł do nich: Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi, a znajdziecie. Zarzucili więc i z powodu mnóstwa ryb nie mogli jej wyciągnąć. Powiedział więc do Piotra ów uczeń, którego Jezus miłował: To jest Pan! Szymon Piotr usłyszawszy, że to jest Pan, przywdział na siebie wierzchnią szatę - był bowiem prawie nagi - i rzucił się w morze. Reszta uczniów dobiła łodzią, ciągnąc za sobą sieć z rybami. Od brzegu bowiem nie było daleko - tylko około dwustu łokci. A kiedy zeszli na ląd, ujrzeli żarzące się na ziemi węgle, a na nich ułożoną rybę oraz chleb. Rzekł do nich Jezus: Przynieście jeszcze ryb, któreście teraz ułowili. Poszedł Szymon Piotr i wyciągnął na brzeg sieć pełną wielkich ryb w liczbie stu pięćdziesięciu trzech. A pomimo tak wielkiej ilości, sieć się nie rozerwała. Rzekł do nich Jezus: Chodźcie, posilcie się! Żaden z uczniów nie odważył się zadać Mu pytania: Kto Ty jesteś? bo wiedzieli, że to jest Pan. A Jezus przyszedł, wziął chleb i podał im - podobnie i rybę. To już trzeci raz, jak Jezus ukazał się uczniom od chwili, gdy zmartwychwstał. A gdy spożyli śniadanie, rzekł Jezus do Szymona Piotra: Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci? Odpowiedział Mu: Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham. Rzekł do niego: Paś baranki moje. I znowu, po raz drugi, powiedział do niego: Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie? Odparł Mu: Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham. Rzekł do niego: Paś owce moje. Powiedział mu po raz trzeci: Szymonie, synu Jana, czy kochasz Mnie? Zasmucił się Piotr, że mu po raz trzeci powiedział: Czy kochasz Mnie? I rzekł do Niego: Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham. Rzekł do niego Jezus: Paś owce moje. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci: Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz. To powiedział, aby zaznaczyć, jaką śmiercią uwielbi Boga. A wypowiedziawszy to rzekł do niego: Pójdź za Mną! (J 21,1-19)
Kolejny obrazek z "po" zmartwychwstaniu. Uczniowie pracują po prostu, jakby wracając do wyuczonego i wcześniejszego ich trybu życia - do rybackiego rzemiosła. Jezus nie daje jednak za wygraną. Przychodzi ponownie - Zwycięzca, wielki i niepokonany, ze znakami męki, a jednocześnie tak bardzo ludzki.

Nie poznali Go - nie pierwszy zresztą raz (wystarczy przypomnieć obrazek, kiedy uczniowie - Bogiem a prawdą to po prostu uciekali - do Emaus). Wie, że zawalili tej nocy - nic nie złowili, wracali do brzegu z pustymi rękami. Niesamowity widok - zniechęcona grupka, zmęczona powracająca do brzegu w pierwszych blaskach porannego słońca, i wyłaniający przed nimi Jezus na brzegu. Prosi o pokarm - wiedząc, jaką dostanie odpowiedź. Dlatego radzi - zarzućcie sieci po prawej stronie, a znajdziecie. Tym razem nie było dyskusji - po co, na co, przecież próbowaliśmy... - i po prostu to zrobili. Dopiero, kiedy złowili ogromną ilość ryb (na marginesie - archeologowie zbadali, że w tych czasach w tamtym regionie żyło właśnie 153 gatunków ryb!) - poznali Go. Wtedy w Emaus - na łamaniu chleba, tutaj - po udanym połowie. To jest Pan! Piotr, jak zwykle, reaguje emocjonalnie i w sposób, nie da się ukryć, dość oryginalny - najpierw się odziewa, potem rzuca w jezioro - chciał szybciej dotrzeć do Pana? 

Na brzegu czeka ich coś absolutnie normalnego - gotowe palenisko do przygotowania posiłku ze złowionych ryb, nawet jedna rybka się już na nim piekła. Przygotował to Jezus, który czeka na nich. Kolejny cudowny połów, tym razem dokonany już przez Zmartwychwstałego, kolejny błogosławiony posiłek w towarzystwie Zwycięzcy śmierci. Nikt nie pytał, nikt nie próbował "zagadnąć" - wszyscy wiedzieli, że to On właśnie. 

A potem ten niesamowity dialog Pana z Piotrem - dwa pytania "czy miłujesz" z odpowiedzią "tak, kocham", aż wreszcie pytanie "czy kochasz" i "tak, Ty wiesz wszystko, Ty wiesz, że kocham". Jakby powtórny chrzest bojowy, przysięga wierności od Skały, która okazała się do tej pory nie tak stabilna, jak by się to wydawać mogło - bo dość łatwo Piotr zaparł się Jezusa właśnie trzy razy w dniach poprzedzających mękę Pańską. Wtedy bał się - widział Boga i Człowieka zarazem, który najwyraźniej przegrywał i za chwilę miał umrzeć na krzyżu. Teraz jednak wiedział też i wierzył zarazem, że On zmartwychwstał, i te wszystkie - w tym właśnie tamto - wydarzenia kolejno to potwierdzają. 

Przyszła pora na deklaracje. Kościół nie bez powodu budowany był i jest nadal przez wieki przez osoby wcale nie kryształowe i święte od urodzenia, ale mające całkiem sporo za uszami - Bóg ma poczucie humoru i potrafi odmienić i wyprostować najbardziej pokręcone drogi życia (św. Franciszek, św. Ignacy i wielu innych) i z ich właścicieli uczynić ludzi po prostu świętych. Może dlatego, że są oni później jeszcze bardziej wiarygodni? Piotra zaś rola była wyjątkowa - on miał być pierwszym, który stanie na czele Kościoła, można powiedzieć: od Piotra zależało, co się z tym Kościołem stanie (może nie do końca - w końcu jest też Duch Święty, ale instytucjonalnie całkiem sporo). Przyjął, otworzył się na swoje powołanie - bycia pasterzem owiec i baranków. Ostatecznie wybrał, poszedł za Jezusem. 

Jaki z tych słów płynie morał dla nas? Ano taki, że Jezus przychodzi do każdego, często po wielokroć - co akurat nie oznacza, że można Go lekceważyć, wychodząc z założenia "ee, następnym razem". Przychodzi tak, że często Go nie rozpoznajemy i tylko konkretny gest, znak, fakt powoduje, że wtedy - albo i po fakcie, później - orientujemy się, że to On sam do nas przyszedł. W różnej formie - w drugim człowieku, w słowie, w czymś co mamy tendencję nazywać zbiegiem okoliczności, czasami w cierpieniu (wtedy jest najtrudniej). Mówi się - jak trwoga, to do Boga - ale ten obrazek ewangeliczny pokazuje, że On także sam wyczuwa i staje obok, kiedy coś nie wychodzi - tak, jak tamtym nie wyszedł połów nocny. Przychodzi po cichu i podpowiada, coś tam sugeruje, naprowadza - nie, nie rozwiązuje wszystkiego sam, nie rozplątuje mieczem węzłów gordyjskich, ale wskazuje, jak do rozwiązania dojść. Tylko najpierw trzeba się otworzyć, chcieć Go zauważyć, dalej posłuchać i wysilić się, aby zrozumieć. Bo bardzo często rozwiązanie jest o wiele prostsze, niż by się wydawało - tylko że za mocno nie pasuje do naszej wersji, planów i zamiarów, więc to odrzucamy zupełnie bez sensu. 

Poza tym, Jezus przychodzi w codzienności. Pewnie, dobrze jest czasami oddalić się, znaleźć czas na zadumę rekolekcyjną, oddech od tego, co zwykłe. Ale Pan przychodzi do człowieka w tym miejscu i sytuacji, gdzie on się znajduje - do każdego. Nie jak wróżka, wielki zły bóg, ale Bóg miłości, Bóg będący sam miłością - np. właśnie przysiadający się do posiłku, wsłuchujący się w ludzkie problemy, próbujący dyskretnie zwrócić uwagę: pogadaj ze Mną, powiedz co cię trapi, otwórz się - pomyślimy, nie zostawię cię samego, zaufaj Mi. Tak do bólu zwyczajnie. Bo - pozostając Bogiem, Stwórcą i Zwycięzcą, nie przestaje być człowiekiem i przyjacielem każdego człowieka. 

Trzeba być jednak uczciwym - wobec siebie i Niego. Jeśli się na coś decydujesz - to bądź konsekwentny i trwaj w tym. Zaproszenie Boga jest ciągle aktualne, ale odpowiadanie na nie ma sens tylko wtedy, gdy jest to decyzja podjęta w pełnej wolności, a jednocześnie nie dla "świętego" spokoju, a z zamiarem rzeczywistej przemiany, budowania na Nim (jak ten słaby Piotr) jak na skale. Bóg cię traktuje jak najbardziej poważnie - a ty Jego?

niedziela, 7 kwietnia 2013

Niewierny czy poszukujący?

Było to wieczorem owego pierwszego dnia tygodnia. Tam gdzie przebywali uczniowie, drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, przyszedł Jezus, stanął pośrodku i rzekł do nich: Pokój wam! A to powiedziawszy, pokazał im ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie ujrzawszy Pana. A Jezus znowu rzekł do nich: Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam. Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane. Ale Tomasz, jeden z Dwunastu, zwany Didymos, nie był razem z nimi, kiedy przyszedł Jezus. Inni więc uczniowie mówili do niego: Widzieliśmy Pana! Ale on rzekł do nich: Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę. A po ośmiu dniach, kiedy uczniowie Jego byli znowu wewnątrz /domu/ i Tomasz z nimi, Jezus przyszedł mimo drzwi zamkniętych, stanął pośrodku i rzekł: Pokój wam! Następnie rzekł do Tomasza: Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż /ją/ do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym. Tomasz Mu odpowiedział: Pan mój i Bóg mój! Powiedział mu Jezus: Uwierzyłeś Tomaszu, bo Mnie ujrzałeś; błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. I wiele innych znaków, których nie zapisano w tej księdze, uczynił Jezus wobec uczniów. Te zaś zapisano, abyście wierzyli, że Jezus jest Mesjaszem, Synem Bożym, i abyście wierząc mieli życie w imię Jego. (J 20,19-31)
Na początku krótka dygresja do, ciekawej (i opisywanej zarówno przez Tygodnik Powszechny, jak i Gościa Niedzielnego) teorii Paula Badde, dziennikarza znanego z badań nad całunem turyńskim i chustą z Manopello. Czego bali się uczniowie? Czego się obawiali? Skoro wszystko miało być stracone - Jezus umęczony, zabity, ukrzyżowany - to po co siedzieli jak trusie w Jerozolimie? Był czas Paschy, mogli spokojnie w tłumie pielgrzymów zniknąć z miasta, wydostać się z niego i udać dokądkolwiek, raczej nie niepokojeni. Żydom chodziło o Jezusa, o pozbycie się "wichrzyciela", "uzurpatora" i "bluźniercy" - nie o nich. A więc? Teoria bardzo ciekawa - posiadali już wtedy wielki skarb. Skąd? Opisuje to Jan w innym miejscu, ciut wcześniej (J 20, 3-10), kiedy Jan z Piotrem biegli do pustego grobu - co zauważyły kobiety. Musieli tam odnaleźć coś, co stanowiło dowód zmartwychwstania Pana, skoro Jan "ujrzał i uwierzył". Wizerunki Pana umęczonego (całun), a także chustę Zwycięzcy zmartwychwstałego (chusta z Manopello). To je zabrali z grobu - choć przecież według prawa żydowskiego stali się przez to nieczyści - i to ich strzegli w opisywanej sytuacji, właśnie z ich powodu - wielkiego znaczenia, po prostu dowodu - obawiali się Żydów. Ale to temat na osobny tekst.

Jezus nie daje za wygraną. Pozostawia znaki, kolejny raz przychodzi, aby człowieka umocnić. Przynosi największy i najpiękniejszy dar, jaki tylko On może ofiarować - Boży pokój. Żaden święty spokój, żaden luz, brak stresu - Boży pokój, którym pragnie tchnąć na każdego z nas. Stąd ta radość zebranych - teraz, poza dowodami w postaci całunu i chusty, które kazały im pozostać w Jerozolimie i czekać, co będzie dalej (czy wtedy już wierzyli wszyscy, że On prawdziwie zmartwychwstał?), widzieli Jego samego. Tego samego, tak bardzo nieziemsko pięknego, a równocześnie ludzkiego - z poranionymi dłońmi, nogami i bokiem. Co więcej, Jezus dokładnie podtrzymuje to, co mówił za życia - otrzymują obiecanego Ducha Pocieszyciela, i ponownie zostają posłani na niekończący się połów ludzkich serc. 

I tu jakby zaczyna się drugi wątek opowieści - mój radosny imiennik, historycznie ochrzczony niewiernym. Nie było go, nie widział, opowiadali - i co? Żądał dowodu, chciał ujrzeć Pana na własne oczy, takiego jak oni mieli widzieć, poranionego a żyjącego. Czy należy jego postać potępiać? Moim zdaniem - nie. Czy ja nie postąpił bym tak samo? Wydaje mi się, że tak. Pokazali chustę i całun, opowiadają wiarygodnie, zbieżnie, wielce podekscytowani, czyli zachowują się zupełnie inaczej niż uczniowie kogoś, kto miałby pozostawać umarły, zabity, umęczony. Tomasz jednak nigdy nie zanegował, że do zmartwychwstania nie doszło. Pragnął z serca, pałał ku temu, aby samemu, na własne oczy ujrzeć Zbawiciela. Tęsknota? Poszukiwanie odpowiedzi? Poszukiwanie sensu i zrozumienia czasu, jaki spędził, wędrując z Jezusem przed męką? 

Ja go po prostu rozumiem, też bym tego chciał. Tym bardziej, że Jezus nie neguje, nie potępia, nie beszta Tomasza za to zachowanie - zachęca jednak do wiary bez dowodów, i tych, których na nią stać, nazywa błogosławionymi (przepełnionymi Bogiem). To wielka nadzieja i obietnica właśnie dla nas. Pozwala się obejrzeć, pokazuje, wręcz podsuwa pod nos Didymosowi swoje rany. Wzywa do wiary w Niego - czy można takie wezwanie zlekceważyć, gdy płynie z ust człowieka, który umarł, pochowany został w grobie, a teraz nadal żyje, choć naznaczony znakami tej męki? Zwycięzca śmierci, piekła i szatana. Czy można olać zaproszenie od Boga, Zbawiciela, dla którego nie ma granic? No właśnie można - mamy wolną wolę, ze wszystkimi jej konsekwencjami. Ale czy warto? 

Zawsze będzie Tomasz - który wątpi, ale nie odchodzi. Taki Tomasz siedzi sobie w każdym z nas, czasami daje o sobie znać słabiej, kiedy indziej mocniej. Mamy prawo do wątpliwości, pytania, czasami nawet kłócenia się z Panem. To jest o wiele bardziej twórcze, niż bezmyślne czasami mechaniczne czynności, zdrowaśki, różańce, przespane msze i nabożeństwa. Bóg kocha człowieka i pragnie z Nim dialogu, chce być odpowiedzią na pytania i wątpliwości. Takie natchnione wątpliwości, wypływające z dobrej woli, umożliwiają nawiązanie głębszej relacji z Bogiem - który sam jeden jest odpowiedzią na wszystko. Ważne jest co innego - wątpić, ale nie odchodzić. Szukać, drążyć - ale trwać przy Zmartwychwstałym. Dotrwać i dorosnąć do własnego, dojrzałego i świadomego wyznania: Pan mój i Bóg mój. 

Nie bez powodu dzisiaj Niedziela Miłosierdzia Bożego - wielki ukłon pod adresem bł. Jana Pawła II, który już jako metropolita krakowski odkurzył kult Miłosierdzia, przypomniał światu niepozorną i posądzaną o chorobę psychiczną Faustynę Kowalską z jej Dzienniczkiem, którą później beatyfikował i kanonizował. Może sanktuarium w krakowskich Łagiewnikach do najpiękniejszych nie należy - ale jest niesamowite z tym ogromnym prezbiterium, wokół którego stoi - co? Konfesjonały. Miejsca z jednej strony dla tych, którzy widzą w sobie coś, co odsuwa ich od Boga, i chcą coś z tym zrobić. Dla tych z drugiej strony, którzy - posłani jak tamci z Ewangelii - mają odpuszczać grzechy Bożą mocą, jednać skruszonych z Nieopisanym. 

Sakramentu pokuty i pojednania często nie rozumiemy. Tego, czego pragnie dla nas Bóg - także. To dobry czas, aby zajrzeć do Dzienniczka s. Faustyny - choćby jakiś urywek przeczytać. Dla mających problemy ze spowiedzią - wydaje mi się, sensowne są książki o. Piotra Jordana Śliwińskiego OFMCap. (np. Spowiedź w kratkę). Jest czas radości zmartwychwstania - najlepszy możliwy, jeśli człowiek jeszcze nie pojednał się z Panem, aby do tej radości włączyć się w pełni, z czystym sercem. 

wtorek, 2 kwietnia 2013

Rocznicowy bezmyślny zachwyt

Dzisiaj mija 8 lat od śmierci bł. Jana Pawła II. Tak naprawdę, gdyby nie nagłówki gazet, ten fakt by mi przeleciał, nie zauważył bym tego. 

Mimo, że wiele w moim życiu się przez ten czas zmieniło, chyba nigdy nie zapomnę tamtych dni, kiedy cały świat wstrzymał oddech, bo Wielki Człowiek odchodził? Nie, on tylko wracał do domu Ojca, jak to ujął abp. (dzisiaj kardynał) Leonardo Sandri. Ludzie łączyli się w modlitwie, choć teoretycznie nie działo się nic nadzwyczajnego - ot, naturalna kolej rzeczy (zespół Pin w piosence "2 kwietnia 2005" śpiewał, że "wciąż po twarzy płynie czas, krok po kroku zmienia nas"). My, ludzie, mamy jednak taką tendencję, że o osobach naprawdę wielkich przypominamy sobie albo zauważamy ich w najlepszym wypadku na łożu śmierci, najczęściej po śmierci. 

Przeżywaliśmy te 8 lat temu nawet nie narodowe, ale światowe rekolekcje - wszyscy "na hurra" zaczęli sobie przypominać, że papież z Polski nie tylko był, uśmiechał się, czynił piękne spontaniczne gesty - ale także, a nawet przede wszystkim mówił, upominał, nauczał, wyjaśniał prawdy wiary, próbując przybliżać Boga ludziom i ludzi prowadzić ku Bogu. To było dobre - może niektórym coś to dało. Równocześnie - było tak samo beznadziejne medialnie, jak po rezygnacji Benedykta XVI niedawno, kiedy większość mediów skupiła się na "bilansie plusów dodatnich i ujemnych" oczywiście głównie wyrokując z pewnością ekspertów, co papież zrobił źle; czyli prawie wszystko. Przy czym nie przejawiała się w ten sposób bynajmniej troska o Kościół - ale po prostu wola zaistnienia, dołożenia swoich kilku groszy, bardzo często mając nikłe pojęcie o tym, kim był i co prezentował sobą Karol Wojtyła.  

Pamiętam dokładnie, to była sobota. Paradoksalnie, dla mojej rodzinnej archidiecezji gdańskiej do tej 21:37 było to święto radosne - dzień konsekracji, święceń biskupich ks. Ryszarda Kasyny, mianowanego 24 stycznia tamtego roku nowego sufragana. Rano wielka uroczystość w gdańskiej Bazylice Mariackiej - tłumy świeckich, księży, biskupów, lekko zestresowany sytuacją sam nowy biskup, paradoksalnie (mimo innego charakteru) bardzo podobny w prostocie sposobu bycia właśnie do Jana Pawła II; Bogu dzięki, pozostało mu to do dziś, kiedy służy już diecezji pelplińskiej jako ordynariusz. Mimo wszystko, kiedy ludzie wysypywali się z kościoła po uroczystości - padały pytania o zdrowie Jana Pawła II, włączano radia w telefonach komórkowych. 

Po południu - podświadomie? - większość z nas chyba już wiedziała, że zbliża się koniec. Zmieniły się ramówki stacji telewizyjnych. Mam wrażenie, że w pewnym sensie - poza odwołanie do woli Bożej - była to bardziej modlitwa już o spokojne odejście, choć wtedy jeszcze tego nie rozumieliśmy. Bardzo spontanicznie skrzyknęliśmy się jakoś ok. 21:00 właśnie na plac przed katedrą oliwską, mieli być młodzi ludzie. Pojawił się wielki tłum, nie tylko młodych, morze ludzi. Różaniec, osobiste świadectwa, śpiew - w pewnym sensie spontanicznie, niewątpliwie z potrzeby serca. Miałem wielki zaszczyt współorganizować to przedsięwzięcie.  Kątem oka dostrzegłem w pewnym momencie metropolitę - abp. Gocłowskiego. Wyszedł z domu, tuż obok, w prostej czarnej sutannie, przystanął z boku, modlił się w ciszy, także na klęczkach. 

Nadszedł ten moment - po ludziach rozeszła się informacja: papież odszedł. Zapadła przejmująca cisza, wszyscy uklękli. Słowa były niepotrzebne, a wręcz zbędne wobec wielkiego dziedzictwa człowieka, który - poświęciwszy Bogu całe życie - oddał w tej chwili ducha temu właśnie Bogu, "totus tuus". Nagle cała katedra zaczęła zapełniać się ludźmi, w ciągu 15 minut przygotowano Mszę Świętą, przewodniczył abp. Gocłowski w asyście tłumu księży i kościele nabitym chyba jedynie w sposób porównywalny z pasterką i rezurekcją. Chyba nigdy nie słyszałem tak przejmującą osobistego i emocjonalnego kazania, choć ówczesnego metropolitę słuchałem (z przyjemnością) setki razy. 

A dzisiaj, 8 lat później? Na dwóch największych polskich portalach internetowych zero informacji - z tym zastrzeżeniem, że na jednym z nich zajawka o spiskowej dziennikarskiej teorii nt. obecnego papieża Franciszka. Po najpopularniejszym portalu społecznościowym wędrują, linkowane przez kolejne osoby, zdjęcia błogosławionego papieża z Polski z apelem, aby udostępnić zdjęcie, "oddając Mu cześć". 

Czy to ma sens? Według mnie niekoniecznie trzeba wklejać dzisiaj gdziekolwiek, w jakimkolwiek portalu społecznościowym, zdjęcia papieża - warto jednak o nim pamiętać i czasami po prostu pomyśleć nie tylko o zdjęciach i filmach, ale co on miał do powiedzenia i przez 27 lat mówił. Był bezpośredni - choć mówił i pisał z zacięciem filozofa, dla mnie w sposób trudniejszy od Benedykta XVI. Stawiał akcent na człowieka - ale zarazem nie wahał się człowieka przywoływać do porządku - jak wtedy, gdy w latach 90. grzmiał (dosłownie) w Polsce o źle wykorzystywanej i marnowanej wolności. Jan Paweł II powiedział dosłownie całe morze pereł, złotych myśli i zasad, którymi człowiek powinien kierować się w życiu - pewnie nie będzie przesadą stwierdzenie, że życia by nie starczyło, aby każdego dnia rozważać jedną z nich.

A warto - zamiast w pustym uniesieniu westchnąć i bezmyślnie lajkować coś na FB jako jedną z miliona stron - po prostu otworzyć cokolwiek z Karola Wojtyły, przeczytać choćby zdanie z jakiegokolwiek jego tekstu. Nie dla samego czytania, ale dla pochylenia się nad nim, zastanowienia, rozważenia. Taki miniaturowy kroczek do Boga - za pośrednictwem tego, który, jak wierzę, od 8 lat jest naszym współczesnym u Niego orędownikiem. 

sobota, 30 marca 2013

Chwile oczekiwania

Twoja obecność łączy wszystkie serca,
Przyjdź do nas, Panie, pomóż pokonać słabości.
Z niecierpliwością Ciebie oczekujemy
Tęskniąc za Tobą. 
Jeszcze chwilę czekam tak, aż przyjdziesz, Panie.
Jeszcze chwilę wyśpiewam Tobie powitanie.
Jeszcze chwilę... 
W Twoim domu zawsze świeci jasność,
Dajesz ciepło ludziom, którzy przychodzą,
I kołaczą, Panie, tęskniąc za Tobą
Tęskniąc za Tobą. 
Jeszcze chwilę czekać na Ciebie, Panie, trzeba.
Jeszcze chwilę, by wszystkie znaki ujrzały nieba.
Że Pan się zbliża! 
Jeszcze chwilę czekam tak, aż przyjdziesz, Panie.
Jeszcze chwilę wyśpiewam Tobie powitanie.
Jeszcze chwilę...
Nigdy nie zastanawiałem się nad etiologią tego tekstu. Teoretycznie pasuje do Bożego Narodzenia. Nawet bardziej, bo - jak napisał ks. Artur Stopka - Jezusowi współcześni nie oczekiwali, nie czuwali w tę noc poprzedzającą Zmartwychwstanie. Oni nie wiedzieli, że coś takiego nastąpi, nie mieściło im się to w głowach - więc nie mieli na co czekać. 

Ale chyba żadne inne słowa tu i teraz lepiej nie oddają tego, co jest we mnie, co czuję. Jezus jako brakujące ogniwo łączące wierzących, ten który przyszedł i przeszedł przez krzyż, aby złamać wszelkie słabości, który - choć wtedy wcale nie oczekiwany - przychodził po kolei i objawiał się ludziom, który pozostawił najpiękniejszą obietnicę życia bez końca już po tym życiu, dla każdego, który zapragnie i zakołacze. 

My dzisiaj wiemy, co wtedy się wydarzyło - wspominamy te wydarzenia od przeszło 2000 lat. Szkoda, że tak wielu ludziom nawet taki szmat czaus nie wystarczył, aby się przekonać do Jezusa, aby Mu uwierzyć. My wierzymy i w tej - dziwnej, nawet jak na polskie realia - raczej zimowej i bożonarodzeniowej aurze przeżywamy nasze chwile oczekiwania. Paschalna noc zapada, a nad ranem...? Pusty grób z całą swoją wspaniałością i wymową. 

Czasami aż się boję, kiedy zdaję sobie sprawę, że dla niektórych ten czas oczekiwania może być nawet ważniejszy... bo później wrócą do swoich zajęć, jakby się nic nie stało, nie wyciągając żadnych wniosków. A w tych ostatnich dniach, Świętym Triduum, można się "zarazić" oczekiwaniem - w tym pozytywnym sensie, nie szału zakupów, prezentów, ciasta, żurku, jajek... 


Jezus prawdziwie zmartwychwstał - czy nam się to podoba, czy nie, i bez względu na to, ile czasu poświęcimy na próby udowadniania sobie, że jest inaczej, albo że te dni to jedna wielka laba święta obżarstwa, jajeczek, żurku, ciast, czekoladowych jaj, zająców itp. 

Aby Ten, który przychodzi jak świt, mniej lub bardziej wyczekiwany, zmartwychwstały przecież właśnie dla nas, zmartwychwstał w nas i pozwolił nam samym zmartwychwstawać z tego, co słabe, brudne, bezduszne i małe - tyle razy, ile trzeba, do końca. 

Nie bójmy się konfrontacji z Bożą miłością w obliczu Zmartwychwstałego!

piątek, 29 marca 2013

Piątek w ciszy zadumy, albo...

Trudno przytaczać całość tesktu, jaki słuchamy w kościołach w ramach wielkopiątkowej liturgii Męki Pańskiej (żadnej Mszy Świętej - jak to czasami można usłyszeć). 

Dla mnie to był zawsze dzień dużego wyciszenia. Wielki Czwartek jest jakby bardziej wypełniony - rano Msza Krzyżma, wieczorem Msza Wieczerzy Pańskiej, adoracje, przygotowania. W okresie nauki szkolnej był to dzień wolny, był wtedy czas na adorację w ciągu dnia. Wielki Piątek już jakby inaczej. Nie ma Mszy Świętej rano - tabernakulum świeci pustką, a z kolei świecąca zwykle wieczna lampka ani wieczna, ani świecąca. Wszystko ogołocone z ozdób, kwiatów, dekoracji - surowe, postne, powściągliwe. Przez cały Wielki Post nabożeństwa drogi krzyżowej do wyboru - rano, po południu, wieczorem; w Wielki Piątek już tylko jedna, dla wszystkich, którzy to wydarzenie chcą wspominać. Chyba wszędzie pełny kościół. 

Wydarzenia rozważane, z jednej strony wielkie, ale rozgrywające się na bardzo krótkiej przestrzeni, może jednej doby. Jeszcze przed chwilą radosna Pascha - za chwilę pojmanie, atak na Malchusa, kolejne zaparcia się Piotra, "kolędowanie" od Annasza do Kajfasza, Piłata, słynne ecce homo do rozwydrzonego tłumu już po ubiczowaniu, wyrok, aż wreszcie te 14 stacji, prowadzących do umęczenia na drzewie krzyża. Niby każdy je zna, ale dotykają - mnie przynajmniej - za każdym razem bardzo mocno. 

Gdzie my się w tym odnajdujemy? Tak wczoraj właśnie doszedłem do wniosku, że tego dnia wszystko sprowadza się do jednego - wyboru, decyzji, zajęcia stanowiska. Po której stronie jestem? 

Tych, którzy w ciszy (albo w wielkiej rozpaczy - jak pokazywał to Gibson w Pasji) towarzyszyli Jezusowi w drodze krżyzowej do końca wierni - Maryi, Jana, kobiet. Którzy nie przerazili się, doszli do końca, stali pod krzyżem, byli świadkami zarówno ostatniego Jego tchnienia, jak i rozdarcia się zasłony niebios. Tych, którzy choć po ludzku to nie miało żadnego sensu - nie zwątpili i towarzyszyli Mu nawet wtedy, gdy na pierwszy rzut oka przegrywał ostatnie, co Mu pozostało: życie. Czy z powodu wielkiej wiary? Czy z powodu przywiązania, miłości? Czy dla jednego i drugiego? A może nawet nie szli z Nim tą drogą - a dołączyli do Zbawiciela, jak Dyzma, Dobry Łotr, już na krzyżu, tuż obok? Zdążył. 

A może jednak swoimi wyborami, podejmowanymi decyzjami, słowami, czynami,  myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem plasujemy się po drugiej stronie - w rozwrzeszczanej bandzie Żydów, których twarde i nieczułe serca po prostu zamknęły się i nie pozwoliły Mu działać, bo zamiast spróbować posłuchać i zrozumieć, otworzyć się, woleli Go podpuszczać, kombinować i starać się podchwycić na jakimś potknięciu czy błędzie doktrynalnym? Czemu między nimi? Może ze złej woli, olewactwa, pójścia na łatwiznę, relatywizmu. A może właśnie z przekombinowania, przesady, zaplątania się w próbach bycia tym porządnym, ok, ale jednak (coś tam). Albo wreszcie z powodu tego, że w głębi serca zdajemy sobie sprawę z tego, że On miał rację - jednak wobec własnej beznadziei i niekonsekwencji nie stać nas na nic innego, jak tylko wywrzaskiwanie w cichej rozpaczy, pomimo całego bezsensu takiego działania... 

Jest jeszcze trzecia opcja. Szymon z Cyreny. Ten, którego z początku przymusili; nie wiemy, czy Jezusa znał, słyszał o Nim, wiedział, komu karzą mu pomagać. Ja mocno wierzę, że to taki cichy bohater - ten, który może nawet nie zdawał sobie sprawy, kogo wsparł. Nie sądzę, aby Mu nie współczuł, nie ulitował się nad losem Jezusa. Z pewnością postawa tego człowiek, na początku wyciągniętego siłą z tłumu, ewoluowała w miarę upływu drogi. Czy zastanawiał się, kogo i za co tak karzą? Czy próbował się tego dowiedzieć później? Nikt dzisiaj nie zalicza go - oficjalnie - w poczet świętych. A ja myślę, że Kościół i wtedy, i dzisiaj rozwija się właśnie dzięki takim ludziom - w których życie Pan wtargnął przypadkiem, zasiał ziarenko... i nawet umarł na krzyżu. To krótkie zetknięcie, ten wspólny trud dźwigania krzyża z pewnością wystarczył. 

czwartek, 28 marca 2013

Posłani na peryferia

Było to przed Świętem Paschy. Jezus wiedząc, że nadeszła Jego godzina przejścia z tego świata do Ojca, umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował. W czasie wieczerzy, gdy diabeł już nakłonił serce Judasza Iskarioty syna Szymona, aby Go wydać, wiedząc, że Ojciec dał Mu wszystko w ręce oraz że od Boga wyszedł i do Boga idzie, wstał od wieczerzy i złożył szaty. A wziąwszy prześcieradło nim się przepasał. Potem nalał wody do miednicy. I zaczął umywać uczniom nogi i ocierać prześcieradłem, którym był przepasany. Podszedł więc do Szymona Piotra, a on rzekł do Niego: Panie, Ty chcesz mi umyć nogi? Jezus mu odpowiedział: Tego, co Ja czynię, ty teraz nie rozumiesz, ale później będziesz to wiedział. Rzekł do Niego Piotr: Nie, nigdy mi nie będziesz nóg umywał. Odpowiedział mu Jezus: Jeśli cię nie umyję, nie będziesz miał udziału ze Mną. Rzekł do Niego Szymon Piotr: Panie, nie tylko nogi moje, ale i ręce, i głowę. Powiedział do niego Jezus: Wykąpany potrzebuje tylko nogi sobie umyć, bo cały jest czysty. I wy jesteście czyści, ale nie wszyscy. Wiedział bowiem, kto Go wyda, dlatego powiedział: Nie wszyscy jesteście czyści. A kiedy im umył nogi, przywdział szaty i znów zajął miejsce przy stole, rzekł do nich: Czy rozumiecie, co wam uczyniłem? Wy Mnie nazywacie Nauczycielem i Panem i dobrze mówicie, bo nim jestem. Jeżeli więc Ja, Pan i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi. Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem. (J 13,1-15)
Co roku mam problem - o którym z tych dwóch tekstów pisać: ewangelii z Mszy Krzyżma, czy z Wieczerzy Pańskiej. Chyba jednak ten drugi jest ważniejszy. 

Myślę, że nazwanie dzisiejszego dnia dniem kapłana i Eucharystii nie jest przesadą. Wszystko, czego dostępujemy dzięki posłudze kapłańskiej i co otrzymujemy z eucharystycznego stołu - pochodzi i swój początek ma właśnie tam, w wielkoczwartkowy wieczór w wieczerniku. Nie z Bożego kaprysu - ale z bezgranicznej miłości, w imię której Jezus "umiłowawszy swoich, któzy byli na ziemi, do końca ich umiłował"
(moje ulubione sformułowanie, o ile pamiętam, ujęte w IV modlitwie eucharystycznej). Bóg-człowiek, świadomy jak nigdy przedtem swojego posłannictwa, rodowodu, misji i nieuchronności zbliżającej się rzeczywistości krzyża, a jednocześnie świadomy zbliżania się ku Bogu Ojcu... czyni coś zupełnie po ludzku niezrozumiałego. Staje przed uczniami nagi, jedynie przepasany prześcieradłem - i zaczyna obmywać im nogi. Piękny gest, którego chyba nigdy w naszej katedrze nie uraczyłem. Absurdalność po ludzku tego gestu najlepiej rozumie sam Piotr - oponuje, nie zgadza się, po czym ustępuje w końcu. 

Ten niesamowicie piękny gest naśladuje dzisiaj papież Franciszek - jako kardynał w 2001 r. obmył nogi chorym na AIDS! - odprawiając tę jedyną w swoim rodzaju w roku liturgicznym Mszę... w zakładzie karnym dla nieletnich. Kolejny ludzki paradoks - widoczny zwierzchnik Kościoła na ziemi swoją posługą dociera do tych nawet przez świat przekreślonych, pogubionych, stłamszonych i naznaczonych, mimo młodego wieku, ciężarem błędów i konsekwencji ich popełnienia. Piękny gest, króciutka kilkuminutowa homilia - powrót do źródeł? Oby. Zero pompatyczności, przepychu, celebry (celebrytyzmu?) - po prostu treść odarta z czasami przesadzonej i zasłaniającej kontekst formy. Skoro dla Jezusa w tak ważnym momencie najistotniejszym było umywanie nóg - co ja z tym zrobię? Nie po to On wezwał do czynienia tego samego innym. Jesteśmy powołani do bycia dla drugich bardziej, niż dla siebie, dla swojego ego. 

Wczoraj, podaczas pierwszej audiencji generalnej, w miesiąc równy po rezygnacji Benedyka XVI, Franciszek mówił: "W Chrystusie Bóg dał nam pewność, że jest z nami, pośród nas. Powiedział: „Lisy mają nory i ptaki powietrzne - gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć” (Mt 8, 20). Jezus nie miał domu, bo jego domem byli ludzie, to my, jego misją było otworzenie wszystkim bram Boga, uobecnianie miłości Boga." To my jesteśmy i mamy być dla Boga domem, z którego będzie On mógł wychodzić i docierać na cały świat, i którym my sami ze swojego serca będziemy chcieli i potrafili się dzielić z innymi. Ważna jest Eucharystia - ale bez człowieka, którego serce ma ona umacniać na drodze, nie ma czemu służyć. Niewątpliwie to największy chyba dar dla nas - jednak czy miał by on jakikolwiek cel sam w sobie, bez tych, których miała by ona umacniać, karmić, posilać? Nie wierzę, aby Bóg działał bez celu. Mamy Eucharystię, bo i sami jesteśmy - idąc, mniej lub bardziej sensownie przez ten świat, po to aby móc się nią karmić. Bez znaczenia jest, że dzisiaj tamten wieczernik to muzeum, gdzie Mszy się w ogóle nie odprawia. Ważne jest, że ciągle trwa i ma dla kogo trwać na całym świecie dokonywanie na Jego pamiątkę tego, co po raz pierwszy sam Jezus uczynił, wtedy i tam właśnie, 

Myślę, że nazywanie dzisiejszego dnia "dniem księdza" to nie przesada. Takim zbiorowym - bo co innego dzień poszczegónych rocznic święceń, inna sprawa. To dzień, w którym kapłani dziękują za ten wielki dar, złożony w słabe i często po prostu niegodne ręce. Kiedyś pewien ksiądz powiedział mi, że za nich trzeba się modlić - nie mają rodzin, dzieci, wnuków, którzy by to robili potem; jeśli zapomną o nich ci, którym służyli, pamięć zachowa tylko Bóg. Jest w tym dużo prawdy. Mamy bardzo wiele powodów, aby modlić się za kapłanów. Kiedy są słabi, upadają, robią coś nie tak, ulegają tak bardzo ludzkim słabościom, kręcą się jakby uwięzieni i nieszczęśliwi - przede wszystkim o dar odnajdywania woli Bożej w ich życiu i tym posługiwaniu. Kiedy dają piękne świadectwo, docierają do wielu serc ludzkich, mobilizują, dają dobry przykład, angażują się w różne formy działania - tym bardziej, żeby doby Bóg dawał im siły, aby pozwolił (On sam jako ten, który daje wzrost) owocować efektom ich prac nie tyle najbardziej spektakularnie, co najlepiej. Warto się za nich modlić - nie tylko właśnie, gdy usłyszymy coś mądrego, przekonywującego, trafnego; przede wszystkim wtedy, kiedy mam wrażenie, że w życiu nie słyszałem bardziej beznamiętnie przeczytanego z kartki tekstu albo bardziej pokręconego, niespójnego i przypadkowego "rzeźbienia" na żywo tzw. homilii. Oni są dla nas, żadni supermeni w czarnych ciuchach, a ludzie nierzadko jeszcze od nas słabsi. Przecież moc w słabości się doskonali. 

Nie wiem, czy rację miał ks. Twardowski pisząc, że kapłaństwa się boi, lęka. Mnie się bardziej wydaje, że w kapłaństwo - jako dar i łaskę od Boga, nie dla siebie ale do rozdawania swoimi rękami dla innych - po prostu dany człowiek musi uwierzyć, aby mogło dzięki niemu przynosić owoce. Z niewolnika nie ma pracownika - nieszczęśliwy kapłan owoców nie przyniesie. 

Ja w tym dniu szczególną pamięcią otaczam tych, którzy już odeszli, a z których bogactwa kapłaństwa i posługi czerpałem. A różni, wierz mi, oni byli. Tym niemniej, bez względu na słabości, a może właśnie ze względu na nie szczególnie zasługiwali na szacunek, codziennie się z nimi mierząc. Bóg cały ten Kościół składa w bardziej niż kruche ręce nas, grzeszników - a kapłani nie biorą się z Marsa, tylko spomiędzy nas. Takich kapłanów mamy, jak się modlimy. Czyli jest duże pole do popisu jeszcze. A oni, kapłani, jak to ujął papież Franciszek, mają jeszcze więcej do zrobienia i do dotarcia aż na peryferia - miast, ale przede wszystkim ludzkich. Chociażby po to, aby ci, którzy tam żyją, widzieli w nich i przez nich, że On jest a oni nie są Mu obojętni. 

sobota, 23 marca 2013

Radość bez końca

Jezus powiedział do Żydów: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeśli kto zachowa moją naukę, nie zazna śmierci na wieki. Rzekli do Niego Żydzi: Teraz wiemy, że jesteś opętany. Abraham umarł i prorocy - a Ty mówisz: Jeśli kto zachowa moją naukę, ten śmierci nie zazna na wieki. Czy Ty jesteś większy od ojca naszego Abrahama, który przecież umarł? I prorocy pomarli. Kim Ty siebie czynisz? Odpowiedział Jezus: Jeżeli Ja sam siebie otaczam chwałą, chwała moja jest niczym. Ale jest Ojciec mój, który Mnie chwałą otacza, o którym wy mówicie: Jest naszym Bogiem, ale wy Go nie znacie. Ja Go jednak znam. Gdybym powiedział, że Go nie znam, byłbym podobnie jak wy - kłamcą. Ale Ja Go znam i słowa Jego zachowuję. Abraham, ojciec wasz, rozradował się z tego, że ujrzał mój dzień - ujrzał /go/ i ucieszył się. Na to rzekli do Niego Żydzi: Pięćdziesięciu lat jeszcze nie masz, a Abrahama widziałeś? Rzekł do nich Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Zanim Abraham stał się, Ja jestem. Porwali więc kamienie, aby je rzucić na Niego. Jezus jednak ukrył się i wyszedł ze świątyni. (J 8,51-59)
To takie bardzo nasze, ludzkie. Kiedy ktoś mówi coś, czego na pierwszy rzut oka nie rozumiemy, co się nam w małych głowach nie mieści - czujemy się zagrożeni, odczuwamy potrzebę zaatakowania. Zaczęło się od słów o opętaniu, potem zdziwienie po słowach na temat Abrahama, wreszcie najlepszy argument - rękoczyny, kamienie. 

Mieli rację - Abraham jako człowiek umarł, i oczekiwał na zmartwychwstanie, które przyniósł światu ten właśnie wyśmiewany i wyszydzany Jezus. To była jego obietnica - życia bez końca, nie po ludzku, ale w Bogu. Ich rozumowanie było proste - Bóg jest Bogiem, po Bogu zaś pierwszy był Abraham, który jako człowiek umarł - więc jak jakiś cieśla z Nazaretu może mówić i oferować życie bez końca? 

Tylko że tych słów nie mówił prosty cieśla, byle kto że tak powiem - ale Syn Boży, współistotny Ojcu, obdarzony tą samą mocą i potęgą, przed którym stało zadanie odkupienia rodzaju ludzkiego. Mógł to obiecywać, ponieważ był władny obdarować życiem wiecznym każdego, kto tego zapragnął. To nie były słowa na wiatr rzucane, czcze i bez pokrycia obietnice szarlatana - ale pełne miłości zaproszenie Boga: pójdź za Mną. Chwała, którą miał zostać otoczony, nie pochodziła od niego - ale od Boga Ojca, którego tak naprawdę mógł poznać tylko ten, który otworzył się na Jezusa. Tego Jezusa, na którego widok rozradował się Abraham i wszyscy sprawiedliwi, którzy odeszli wcześniej i oczekiwali odkupienia. Cóż bardziej mogło ich rozradować? On nadchodził. 

Nie jest sztuką Boga ukamienować - wspominamy to wydarzenie co roku. W tradycji mojej diecezji wczoraj drogi krzyżowe przechodziły na pamiątkę tego wydarzenia ulicami miast i wsi. Za tydzień, w Piątek Wywyższenia będziemy wspominali rocznicę tamtego dnia, kiedy Miłość Boga do ludzi umarła na krzyżu. Po to, abyśmy mogli się rozradować, i aby tej naszej radości nie było końca.