Wiedz zawsze, że zostało nam więcej jeszcze do zrobienia. Działaj z ufnością, że Bóg dopełni tego, co rozpocząłeś. Jego wkład jest zawsze większy, my tylko współpracujemy. Choćby mówili: idealista, nieżyciowy, marzyciel, ty chciej iść dalej, bo nie wystarczy na ziemi człowiekowi nic, tylko Bóg, który chce nam się udzielać coraz obficiej. Chodzi o to, by nie wymierzać miejsca Panu Bogu, bo Jego miarą jest bezmiar, a Jego miłość nieskończona. (Andrzej Madej OMI, Dziennik wiejskiego wikarego)
Nie wiem, pewnie nie każdy miał okazję uczestniczyć w obrzędzie święceń kapłańskich, albo diakonatu. Właśnie tam - chyba tylko, nie spotkałem się z tym w innej sytuacji - jedyny raz w liturgii słyszałem powyższe słowa, które udzielający święceń biskup wypowiada do kandydata na diakona/prezbitera: Niech Bóg, który rozpoczął w tobie dobre dzieło, sam go dokona. Przychodzimy na ten świat jak taka biała karta, na której Bóg z naszą pomocą pisze. Ważne jest, aby pamiętać, co jest moim celem. Dobro. Dobro, które mam w sobie od poczęcia, jeszcze przed urodzeniem. Dobro, które mam rozdawać, gdy żyję. Dobro nieskończone, którego osiągnięcie jest moim celem u kresu życia. Dobro przeze mnie - dokonywane, rozdawane moimi rękami przez Boga. Nie ja jestem dobry - ale On. Ja tylko jestem narzędziem. A może nawet nie tyle - tylko staram się nim być?
Ktoś powie - wszystko w tym Kościele wokół wiary się kręci. Trudno, ale tak właśnie jest. Również w tej sytuacji - o nic innego, tylko o wiarę chodzi. Tym razem inną, inaczej ukierunkowaną. Tak - jak zawsze moją. Ale nie tyle w Boga, co w moje własne przed tym Bogiem, z Jego pomocą, możliwości. Choćby się wydawało, że to właściwie schyłek życia (bo starość), albo że nie ma co walczyć, tylko się poddać (śmiertelna choroba) - masz dalej coś do roboty.
Bóg działa nie tylko przez pięknych, młodych, wysportowanych i ładnych - zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby od takich wszystko zależało, to świat by się już dawno skończył... On ma zadanie dla każdego. Modlitwa to też działanie, niekiedy dające o wiele więcej niż jakiekolwiek inne, z pozoru dające większe i lepsze, łatwiej zauważalne efekty. To działanie ma sens - o ile człowiek da się prowadzić Bogu. Zechce współpracować, a nie dumnie iść pierwszy, bo ja wiem lepiej. Nie, nie wiesz - tylko może po prostu do tego nie doszedłeś, nie zrozumiałeś...
Końcówka jest ciekawa. Wyznaczanie granic i próby wepchnięcia w pewne ramy Tego, który jest Wszechobecny, Nieskończony, Niezgłębiony. Absurd, prawda? Nawet na przysłowiowy chłopski rozum, od czasu do czasu logiką nazywany. Tak, z typowo schematycznego punktu widzenia. Jak okiełznać i ograniczyć coś, co ze swej istoty nie podlega żadnym prawom, regułom i ograniczeniom? No nie da się. Więc czemu ludzie, właśnie logiką i rozumowaniem się podpierając, twierdzą że się da? Nie wiem. Też tego nie rozumiem. Tak po prostu nie jest. Tym bardziej - wierzę w Bożą nieskończoną, jak miłość, wyrozumiałość.
>>>
Jak to wprost napisałem, poniedziałek i wtorek spędziłem w rozjazdach. A konkretnie - w stolicy naszej pięknej, na konferencji poświęconej tegorocznej nowelizacji najbardziej interesującej mnie z zawodowego punktu widzenia ustawy.
Do Warszawy - pociągiem. Godzinowo pasował bardziej, więc pojechałem czymś, co się nazywa TLK (Tanie Linie Kolejowe). Spora różnica w cenie w stosunku do Intercity - a ich wagony i wystrój. Jak to skomentowała jedna z osób, z którymi jechałem - to samo, co tam, tylko nie dają zeschniętych ciastek i lurowatej kawy w cenie. Nie wiem, rzadko jeżdżę. Pewnie wypowiadający się korzysta z tych usług częściej. Kupowałem bilet chyba już w momencie, gdy pociąg jechał - z Kołobrzegu bodajże, a w ogóle to do Krakowa - więc o miejscówce nie było mowy. Ryzyk fizyk, jak to mówią.
Wsiadłem do przedziału ze starszym państwem (I klasa - zajmowali 4 z 6 miejsc) i zająłem przedostatnie wolne. Z pewną dozą niepokoju oczekiwałem na poszczególne stacje - ale nie, nikt nie przyszedł z miejscówką na moje miejsce. Spokojnie było, i o to mi chodziło. Przeczytałem w całości najnowszego GN, potem wywiad-rzekę (w 3 częściach) Cezarego Sękalskiego z Adamem Nowakiem z Raz, dwa trzy pt. Trudno nie wierzyć w nic. Między wiarą a niewiarą (ale o niej kiedy indziej - za dużo dobrych myśli).
Chwilami rozmawiałem, szczególnie za starszymi z jadących w tym przedziale. Małżeństwo, na oko 70 lat lekko. Z rozmowy widać było, że ludzie oczytani, ze sporą wiedzą, pan wypowiadał się bardzo ładnym językiem i z bardzo dobrą dykcją. Ludzie u schyłku życia - podczas gdy ja zdecydowanie bliżej początku. O czym rozmawialiśmy? O tym, jaki świat jest dzisiaj - ludzie, priorytety, zainteresowania, sposób bycia, kultura. Mogli by być moimi dziadkami - a jednak w większości podzielałem ich zdanie i zaniepokojenie pewnymi masowymi zjawiskami. Oni się chyba z tego cieszyli. Nie, nie przytakiwałem bezmyślnie, żeby tylko już do mnie nie mówili i dali spokój - rozmowa była całkiem miła.
Byli umówieni, że córka miała odebrać ich na dworcu. Po drodze okazało się, że z jakiegoś powodu umówili się z córka dobra godzinę po planowym przyjeździe pociągu. Więc pan dzwonił do niej - ale okazało się, że o tej porze to ona nie może. Znad książki spojrzałem na panią - widać, przykro jej było, choć się chyba tego spodziewała. Powiedziała potem do niego Wiesz, jak zadzwoni jeszcze raz i powie, że przyjedzie jednak, to powiedz, że damy sobie radę. To musiało boleć.
Czasami, dla odpoczynku, podnosiłem głowę znad lektury - i patrzyłem na to, co za oknem. Pogoda, zanim się nie ściemniło, piękna była. Słońce, ciepło całkiem, łąki, lasy, pola, małe i większe miejscowości. Świat żyjący swoim własnym rytmem - i tylko ten mój czy jakiś inny pociąg czasami pędził obok. Jedna pozytywna obserwacja - wszędzie remonty i budowa, czy to dróg, czy torów. To dobrze. Coś nam po tym Euro 2012 zostanie - nawet jak (prawie na pewno) drogi dokończą już po mistrzostwach.
Główna hala Dworca Centralnego w remoncie, dokładnie w połowie - śmiesznie to wyglądało, bo dosłownie: pół już w nowych kafelkach i z nowymi lampami, a pół... Cóż, wczesny Gierek :) Wystarczyło z dworca wyjść z dobrej strony, żeby zobaczyć Novotel, gdzie miałem rezerwację. Właściwie linia prosta: dworzec - PKiN - Novotel. No tak - ale jak tam dojść? Na skrzyżowaniach nigdzie nie uraczyłem przejść dla pieszych - pomysłowo, jest za to sieć przejść podziemnych. Trochę gimnastyki umysłowej połączonej z testowaniem orientacji w terenie to kosztowało - ale trafiłem i wyszedłem dokładnie przed wejściem do hotelu. Klaustrofobicznie pod ziemią - niskie stropy bardzo w tych przejściach; głową nie zahaczałem, ale nieprzyjemnie.
Hotel olbrzymi, jak w filmach. Pierwsza zagwozdka - jak ruszyć windą? Na 7 piętro z buta się nie wybieram. Okazało się, że potrzeba było skorzystać z karty z chipem. Analogicznie w pokoju - włożyć do gniazdka przy wejściu, żeby światła się odpaliły. Cóż, mnie dojście do tego ze 2 minuty zajęło :P Świetny widok z okna - na PKiN właśnie. Odświeżyłem się i poszedłem na miasto - szef był w siedzibie firmy, a ja byłem głodny. Z braku pomysłów - skończyło się na McDonaldzie - tak, junkfood, ale wiem, co dostanę mniej więcej. Obszedłem PKiN - świetnie oświetlony wieczorem. Szukałem kościoła - była pora mszy wieczornych, ale stwierdziłem, że nie będę się oddalał za bardzo, i żadnego nie znalazłem. Potem poszliśmy jeszcze na późną przekąskę, jak się zeszliśmy w hotelu. Trudno zasnąć z dala od domu, bez żony. Pewnie - telefony, smsy, ale to bardzo mało.
Straszna bieda w tej Warszawie. Tzn. kontrast. Uderzające w człowieka z każdej strony neony wielkich sklepów, obniżki, krzyczące plakaty... Ścisk ludzi. I w tym wszystkim bardzo wiele biedaków, żebraków czy naciągaczy. Naprawdę dużo. Przerażające to centrum trochę.
Rano szybkie i bardzo dobre śniadanko, i szybko do budynku PANu, gdzie szef na swoje szkolenie, a ja na konferencję. Miałem czasu trochę, porozglądałem się. Potem czas leciał bardzo szybko - leki poślizg czasowy, poszczególne referaty przeplatane krótkimi przerwami kawowymi i dłuższą, na lunch. Ciekawe wystąpienia, fajne prezentacje, prelegenci mówili ciekawe i czasami umiejętnie zachęcali do własnych rozważań. I, co najważniejsze, nie byli nienaturalnie zgodni - ale były kwestie, co do których się nie zgadzali, o czym mówili wprost. Na końcu - dyskusja, a właściwie okazja do zadania pytań przez obecnych. To był dobry czas, myślę że sensownie spędzony. Teraz, na potrzeby firmy, muszę to jakoś opisać - ale to już jutro, dzisiaj mi się nie chce.
Po zakończeniu dołączyło do nas jeszcze 2 pracowników, którzy też załatwiali coś w Wawie, i ruszyliśmy do Trójmiasta. Samochodem - szef nim przyjechał, bo nie było na żaden pasujący mu pociąg do W-wy miejscówek, więc tak przyjechał. Wyjazd ze stolicy - bagatela, 1,5 h. Masakra jakaś. Potem już, po przerwie w McDonaldzie - wszyscy dość głodni byli - śmigaliśmy całkiem żwawo, pomimo nawet mocno padającego deszczu. Po ok. 4 h byłem pod domem. Szybkie rozpakowanie, i byłem w łóżku.
Dopiero dzisiaj po pracy zobaczę żonkę - nie znosi sama w domu być, nie chciała sama spać, więc przeniosła się na te niespełna 3 dni do rodziców. Stęskniłem się za nią bardzo :)
Chwilami rozmawiałem, szczególnie za starszymi z jadących w tym przedziale. Małżeństwo, na oko 70 lat lekko. Z rozmowy widać było, że ludzie oczytani, ze sporą wiedzą, pan wypowiadał się bardzo ładnym językiem i z bardzo dobrą dykcją. Ludzie u schyłku życia - podczas gdy ja zdecydowanie bliżej początku. O czym rozmawialiśmy? O tym, jaki świat jest dzisiaj - ludzie, priorytety, zainteresowania, sposób bycia, kultura. Mogli by być moimi dziadkami - a jednak w większości podzielałem ich zdanie i zaniepokojenie pewnymi masowymi zjawiskami. Oni się chyba z tego cieszyli. Nie, nie przytakiwałem bezmyślnie, żeby tylko już do mnie nie mówili i dali spokój - rozmowa była całkiem miła.
Byli umówieni, że córka miała odebrać ich na dworcu. Po drodze okazało się, że z jakiegoś powodu umówili się z córka dobra godzinę po planowym przyjeździe pociągu. Więc pan dzwonił do niej - ale okazało się, że o tej porze to ona nie może. Znad książki spojrzałem na panią - widać, przykro jej było, choć się chyba tego spodziewała. Powiedziała potem do niego Wiesz, jak zadzwoni jeszcze raz i powie, że przyjedzie jednak, to powiedz, że damy sobie radę. To musiało boleć.
Czasami, dla odpoczynku, podnosiłem głowę znad lektury - i patrzyłem na to, co za oknem. Pogoda, zanim się nie ściemniło, piękna była. Słońce, ciepło całkiem, łąki, lasy, pola, małe i większe miejscowości. Świat żyjący swoim własnym rytmem - i tylko ten mój czy jakiś inny pociąg czasami pędził obok. Jedna pozytywna obserwacja - wszędzie remonty i budowa, czy to dróg, czy torów. To dobrze. Coś nam po tym Euro 2012 zostanie - nawet jak (prawie na pewno) drogi dokończą już po mistrzostwach.
Główna hala Dworca Centralnego w remoncie, dokładnie w połowie - śmiesznie to wyglądało, bo dosłownie: pół już w nowych kafelkach i z nowymi lampami, a pół... Cóż, wczesny Gierek :) Wystarczyło z dworca wyjść z dobrej strony, żeby zobaczyć Novotel, gdzie miałem rezerwację. Właściwie linia prosta: dworzec - PKiN - Novotel. No tak - ale jak tam dojść? Na skrzyżowaniach nigdzie nie uraczyłem przejść dla pieszych - pomysłowo, jest za to sieć przejść podziemnych. Trochę gimnastyki umysłowej połączonej z testowaniem orientacji w terenie to kosztowało - ale trafiłem i wyszedłem dokładnie przed wejściem do hotelu. Klaustrofobicznie pod ziemią - niskie stropy bardzo w tych przejściach; głową nie zahaczałem, ale nieprzyjemnie.
Hotel olbrzymi, jak w filmach. Pierwsza zagwozdka - jak ruszyć windą? Na 7 piętro z buta się nie wybieram. Okazało się, że potrzeba było skorzystać z karty z chipem. Analogicznie w pokoju - włożyć do gniazdka przy wejściu, żeby światła się odpaliły. Cóż, mnie dojście do tego ze 2 minuty zajęło :P Świetny widok z okna - na PKiN właśnie. Odświeżyłem się i poszedłem na miasto - szef był w siedzibie firmy, a ja byłem głodny. Z braku pomysłów - skończyło się na McDonaldzie - tak, junkfood, ale wiem, co dostanę mniej więcej. Obszedłem PKiN - świetnie oświetlony wieczorem. Szukałem kościoła - była pora mszy wieczornych, ale stwierdziłem, że nie będę się oddalał za bardzo, i żadnego nie znalazłem. Potem poszliśmy jeszcze na późną przekąskę, jak się zeszliśmy w hotelu. Trudno zasnąć z dala od domu, bez żony. Pewnie - telefony, smsy, ale to bardzo mało.
Straszna bieda w tej Warszawie. Tzn. kontrast. Uderzające w człowieka z każdej strony neony wielkich sklepów, obniżki, krzyczące plakaty... Ścisk ludzi. I w tym wszystkim bardzo wiele biedaków, żebraków czy naciągaczy. Naprawdę dużo. Przerażające to centrum trochę.
Rano szybkie i bardzo dobre śniadanko, i szybko do budynku PANu, gdzie szef na swoje szkolenie, a ja na konferencję. Miałem czasu trochę, porozglądałem się. Potem czas leciał bardzo szybko - leki poślizg czasowy, poszczególne referaty przeplatane krótkimi przerwami kawowymi i dłuższą, na lunch. Ciekawe wystąpienia, fajne prezentacje, prelegenci mówili ciekawe i czasami umiejętnie zachęcali do własnych rozważań. I, co najważniejsze, nie byli nienaturalnie zgodni - ale były kwestie, co do których się nie zgadzali, o czym mówili wprost. Na końcu - dyskusja, a właściwie okazja do zadania pytań przez obecnych. To był dobry czas, myślę że sensownie spędzony. Teraz, na potrzeby firmy, muszę to jakoś opisać - ale to już jutro, dzisiaj mi się nie chce.
Po zakończeniu dołączyło do nas jeszcze 2 pracowników, którzy też załatwiali coś w Wawie, i ruszyliśmy do Trójmiasta. Samochodem - szef nim przyjechał, bo nie było na żaden pasujący mu pociąg do W-wy miejscówek, więc tak przyjechał. Wyjazd ze stolicy - bagatela, 1,5 h. Masakra jakaś. Potem już, po przerwie w McDonaldzie - wszyscy dość głodni byli - śmigaliśmy całkiem żwawo, pomimo nawet mocno padającego deszczu. Po ok. 4 h byłem pod domem. Szybkie rozpakowanie, i byłem w łóżku.
Dopiero dzisiaj po pracy zobaczę żonkę - nie znosi sama w domu być, nie chciała sama spać, więc przeniosła się na te niespełna 3 dni do rodziców. Stęskniłem się za nią bardzo :)
No to zasmakowałeś trochę tego stołecznego "high life'u". Codzienne gigantyczne korki i remonty na co drugiej ulicy. Welcome to the Mordor! :-)
OdpowiedzUsuń