Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

sobota, 28 września 2013

Po prostu lip(k)a

Wstyd? Zażenowanie? Złość na traktowanie ludzi w sposób niepoważny? 

Sam nie wiem, jak opisać emocje po wysłuchaniu tego, co bardzo żmudnie skonstruował a następnie z - niestety moim zdaniem głupawym - uśmiechem recytował, a media transmitowały, ks. Wojciech Lipka. Pal sześć, gdyby był on w nomenklaturze kościelnej "byle kim". Bo tak się złożyło, że zapytano go i wypowiadał się jako kanclerz kurii diecezji warszawsko-praskiej. 

W skrócie - rozbiło się o to, że wiadomość o tym, że ksiądz Grzegorz K. (do niedawna proboszcz parafii Tarchomin w Warszawie) mógł dopuścić się molestowania seksualnego, dotarła do kurii 01 kwietnia 2011 r. W tym samym czasie sprawę do prokuratury zgłosił psycholog Marek Sułkowski, który prowadził terapię jednego z wykorzystywanych seksualnie ministrantów. I sedno - w stosunku do owego księdza władze diecezjalne po prostu palcem nie kiwnęły przez przeszło 2 lata, tj. do dnia 26 września 2013 r., kiedy odwołano go z parafii. Odwołano z powodu wyroku? Nie, ponieważ ten - tak, nadal nieprawomocny - zapadł... w marcu 2013 r. W  marcu br. ks. Grzegorz K. został skazany przez Sąd Rejonowy w Otwocku pod Warszawą na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na cztery lata za molestowanie ministranta. Odwołano go z powodu materiału, wyemitowanego w dniu odwołania na TVN w programie "Czarno na białym". 

Nie o to jednak się rozbija problem - sąd ustalił swoje, jest wyrok skazujący, choć nieprawomocny. Chodzi o skandaliczną po prostu wypowiedź kanclerza kurii, jaką uraczył wszystkich podczas konferencji prasowej (link powyżej), która pokazuje absolutne lekceważenie władz duchownych diecezji warszawsko-praskiej w stosunku do przyjętych zasad działania struktur Kościoła w tego typu przypadkach. Opowiadanie o wyjaśnianiu sprawy "własnymi kanałami" to po prostu wodolejstwo, pic na wodę - z jasnym przekazem: wara, nie wasz (świeckich) problem. 

Przede wszystkim - ów ksiądz Lipka sprawiał wrażenie, w mojej ocenie, rozbawionego sytuacją - co samo w sobie jest nie na miejscu. Dalej, pozwalał sobie na stwierdzenia (cytaty), że "czekaliśmy na rozwój wydarzeń" albo "zarzuty okazały się bez pokrycia i nie zostały udowodnione". No to, przepraszam, czy tam nie umieją czytać? Procedury kościelne jasno mówią - oczywiście, pozostawiając "roztropność i rozeznanie" biskupowi diecezjalnemu (co na tej samej konferencji podkreślał, siedzący obok Lipki, sekretarz KEP bp Wojciech Polak - który równocześnie wskazywał, iż decyzje powinny zapadać jak najszybciej) - winno się księdza zawiesić w czynnościach (powtórzył to co najmniej 2 razy), a nade wszystko odsunąć od pracy z dziećmi. Kolejna wtopa - ów ksiądz nadal zajmował się ministrantami (zarzuty dotyczyły zachowania w stosunku do bezpośrednio osób z ich grona!). Co więcej - zarzuty dotyczyły także molestowania, a poza tym wybronił się z zarzutów rozpijania (załapał się na przedawnienie), z tytułu których miałby osobny proces. Tym bardziej, że z kościelnej instrukcji wprost wynika - zawieszenie nie stanowi rozstrzygnięcia o winie księdza. 

Jak można poza tym stwierdzić, że zarzuty okazały się być bez pokrycia - skoro sąd wydał wyrok skazujący? Przykro mi, ja takie słowa odbieram, jakby wypowiadający je (w imieniu biskupa) miał słuchaczy i pytających za idiotów. Prawomocność to jedno, ale sąd wydał rozstrzygnięcie, konkretne, skazujące. Po prostu ks. Lipka nie potrafił w żaden sposób wyjaśnić, dlaczego diecezja zareagowała tak, jak zareagowała - czyli wcale - i z jakiego powodu lekceważono choćby informacje wprost zgłosił tam psycholog który prowadził terapię jednego z wykorzystywanych seksualnie ministrantów. 

I wreszcie - fantastyczne sformułowanie kanclerza, że to "czyny dawne". Domyślam się, że definicji legalnej tego pojęcia się nie znajdzie w żadnym dokumencie - ale czy za takie należy uznać wydarzenia z 2001 r. w tego rodzaju sprawie? No chyba nie. Porażka na całej linii - wizerunkowo (przede wszystkim, co wali w cały Kościół), z ludzkiego punktu widzenia, a także logicznie i merytorycznie. 

Przykre to było, bowiem wypowiedzi bp. Polaka i ks. Lipki były ze sobą po prostu sprzeczne. Panowie siedzieli przy tym samym stole, wydawało by się że reprezentowali ten sam Kościół (tylko na innym poziomie jego struktury w RP), przy czym bp. Polak mówił, jak powinno się postępować (i bardzo mocno, co było widać, starał się uniknąć jednoznacznie negatywnej oceny działania kurii praskiej), a ks. Lipka wykrętnie odpowiadał na pytania, rysując obraz, jak to diecezja praska - mając wytyczne w poważaniu - "zrobiła po swojemu", zupełnie odwrotnie: nie robiąc nic, dopóki media nie nagłośniły sprawy. 

Jak widać, sytuacja spowodowała wzburzenie w każdym chyba środowisku związanym z kościołem. 

Kuria warszawsko-praska jest w sytuacji, która wymaga głębokiej reformy. Jeśli kanclerz kurii mówi publicznie do dziennikarzy - to nie wasza sprawa, kiedy zadają pytania o pedofilię, to dla mnie jest to wystarczający powód do odwołania tego kanclerza, bo kompromituje Kościół (Marcin Przeciszewski - szef KAI). Ta konferencja nt pedofilii pokazala tylko tyle, ze w co najmniej jednej diecezji (i zeby na tym sie skonczylo) mamy ludzi, ktorzy dzialaja tak jak mafia: bronmy swoich za wszelka cene, nawet kosztem calej wspolnoty, ze nie powiem o ofiarach. Podtrzymuje co wczesniej napisalem: jesli ks. Lipka dalej bedzie kanclerzem to znaczy,ze chroni go biskup a to w konsekwencji znaczy, ze biskup tez nie kontorluje tego co sie dzieje w jego diecezji, wiec powinien dla jej dobra podac sie do dymisji (pisownia oryginalna - ks. Kazimierz Sowa, wypowiedź na profilu społecznościowym). Jestem ojcem i chcę mieć pewność, że jeśli do biskupa zgłosi się psycholog z informacją tego typu, to ksiądz zostanie zawieszony, a sprawa będzie wyjaśniona, a nie kurialista będzie mi opowiadał, że wyrok był nieprawomocny, a w ogóle to sprawa jest przestarzała. Jeśli tego się nie robi, to naraża się na szwank nie tylko wizerunek, ale przede wszystkim zaufanie (Tomasz Terlikowski, wypowiedź na profilu społecznościowym). 

Ostre słowa, ale i materia delikatna. Po sprawie ks. Wojciecha Lemańskiego (w której z niejednego źródła można było dowiedzieć się, że dużo przyłożył rękę do jej finału w postaci wywalenia ks. Lemańskiego z parafii właśnie kanclerz Lipka) i tej sytuacji trudno nie odnieść, graniczącego z pewnością, wrażenia, że w diecezji warszawsko-praskiej po prostu nikt nie panuje nad sytuacją. Z czego wniosek powinien być co najmniej jeden - trzeba zrobić porządki, zaczynając od kurii i kanclerza jako pierwszego (za ton tej wypowiedzi medialnej i fakt, że nic nie zrobił, wiedząc o sprawie minimum 2 lata). Pytanie, czy odnośne władze kościelne nie powinny zastanowić się nad czymś jeszcze: czy powierzanie diecezji - niewątpliwie zasłużonemu - biskupowi, który jako ksiądz zakonny 21 lat spędził w Rwandzie, po czym miał specjalnie skrojony pod siebie stołek w Watykanie, było posunięciem słusznym, czy też należało by ten stan zmienić. 

Dla porównania z tym całym cyrkiem - świeża (05 lipca 2013 r.) decyzja papieża Franciszka: peruwiański biskup Gabino Miranda Melgarejo z diecezji Ayacucho wydalony ze stanu duchownego. Nie po procesie świeckim, karnym - informację upublicznił przewodniczący peruwiańskiego episkopatu pod wpływem rozpoczęcia (!) postępowania karnego z zarzutami dotyczącymi nadużyć seksualnych, w tym pedofilskich. Franciszek nie czekał na wyrok, nie czekał na rozprawę - działał, a nie udawał. Za to dzięki pozorowanym działaniom kanclerza Lipki zaistniała nie tyle lipka - ale po prostu bardzo duża lipa, szkodząca (nie tylko wizerunkowo) Kościołowi w Polsce. 

wtorek, 24 września 2013

Piękne pożegnanie

Pogrzeb Janka był piękną uroczystością, o ile pogrzeb może być piękny.

Piękny nowy i nie kiczowaty (co jest rzadkością) kościół, a tym piękniejszy, bo pełen ludzi, dla których Janek był ważny i chcieli go odprowadzić w ostatnią drogę. 

Bardzo zróżnicowana oprawa muzyczna - organista, solista wokalny, a i 2 pieśni na gitarze (w tym przepiękna i nieznana mi jedna, na uwielbienie). 

Tak, jak się spodziewałem, przyjechał ks. Darek - nasz katecheta ze szkoły. Chyba znał podłoże problemu, bo niewiele mówił. 

Ale powiedział piękną krótką homilię, w której nawiązał do tekstów czytań (Mdr 4, 7-15 i któraś wersja przypowieści o gospodarzu, który wraca niespodziewanie, ale zastawszy sługę gotowego, "przepasze się i będzie mu usługiwał" - Łk 12, 35-40?). Mówił, że w takiej sytuacji wydaje się, że najlepiej jest zamilknąć i rozważać w sercu, że słowa to za mało albo za dużo - ale z drugiej strony trzeba wyraźnie i mocno podkreślić, jaką należy wyciągnąć z odejścia - w tym wypadku Janka - naukę, szczególnie kierując te słowa do młodych. Nie ma śmierci zbyt wczesnej, nie ma śmierci zbyt późnej - każda jest dokładnie w sam raz, o czasie, o ile tylko człowiek jest na nią gotowy (to myśl ze zmarłego ks. Kazimierza Kloskowskiego, który też bardzo młodo odszedł, a miał wypowiedzieć ją nad grobem swojego brata). I w tym wszystkim taka nasza bezmyślna lekkomyślność, brak umiejętności wyciągania wniosków - stąd te gorzkie słowa "a ludzie patrzyli i nie pojmowali, ani sobie tego nie wzięli do serca, że łaska i miłosierdzie nad Jego wybranymi i nad świętymi Jego opatrzność" - i te słowa trzeba umieć odnieść do nas, którym tak bardzo często się wydaje - także w sytuacji konfrontacji z czyimś odejściem - że ja mam czas, ja zdążę, przecież mam życie przed sobą... No właśnie - mam albo nie mam. Tylko że tego nie wiem i nie dowiem się nijak (stąd Jezus mówi o "chwili, której się nie domyślacie"). Mam tylko jedną szansę, aby być gotowym. Jezus ciągle przychodzi, stuka i kołacze - a nadejdzie moment, kiedy będzie to zaproszenie nie do odrzucenia, na takie podsumowanie życia, które w tym momencie dobiegnie końca. 

I ja bardzo wierzę - bez względu na to, co doprowadziło Janka do śmierci - że nawet w swojej rozpaczy wierzył i wiedział, że Jezus był koło niego... choćby po to, aby go przeprowadzić dalej, na drugą stronę. Może niekoniecznie jako wzór człowieka wiary, "dobrego katolika" - Janek poprzedził nas w drodze tam, dokąd wszyscy zmierzamy i mniej lub bardziej świadomie pragniemy dotrzeć. On już nie ma wątpliwości - Bóg przytulił go do swego serca.

Adieu, Jasiu - do zobaczenia z Bogiem i w Bogu. Pilnuj nas z góry. 

Palec Boży? Tak, tym razem również. W poprzednim tekście wkleiłem linka do "Zdumienia" z oratorium Rubika. Które później usłyszeli wszyscy na zakończenie liturgii pogrzebowej, w bardzo pięknej aranżacji. To wszystko miało sens. Ma sens...

niedziela, 22 września 2013

Boży uciekinier

W dość ciężkim okresie nauki do poprzedniego kolokwium sięgnąłem po książkę, którą kupiłem już kilka lat temu, a jednak jakoś jej nie czytałem - "Dziurawy kajak i Boże Miłosierdzie" Jana Grzegorczyka. Książka jakby składająca się z 2 części: najpierw "Każda dusza to inny świat" czyli świetnie napisana opowieść o św. Faustynie Kowalskiej i bł. Michale Sopoćce. I wreszcie "Dziurawy kajak" czyli kontynuacja zgłębiania tematu do części pierwszej książki przez autora, jego poszukiwania "miłosierdziowe" i rozmowy z ludźmi w pewien sposób z dziełem Miłosierdzia Bożego powiązanych, ale też historie o tym, jak Jezus Miłosierny działa i zaskakuje - dzisiaj, ale także przez szereg lat, po kolei realizując to, co obiecał w latach 30. XX wieku Faustynie. Bardzo ciekawie jest też opisany sam kult Miłosierdzia - trudny, torpedowany na początkowo przez hierarchów Kościoła, wręcz przez szereg lat zakazany, a także historia obrazu, a raczej obrazów (bo są 2) Jezusa Miłosiernego i związanych z nimi nieporozumień.

Kto już cokolwiek Grzegorczyka czytał - tego zachęcać nie trzeba. Kto nie czytał - warto tę książkę przeczytać, choćby dlatego, że może przekonać do zgłębienia Dzienniczka s. Faustyny Kowalskiej, lektury na pewno trudniejszej. Wreszcie, bo jest to książka napisana nie w jakiś górnolotny sposób, epatująca pustymi frazesami - ale konkretnymi doświadczeniami, tak autora jak i innych osób, działania Jezusa miłosiernego.

Kilka co lepszych cytatów (choć świetnych myśli jest tam o wiele więcej), z drugiej części książki:

Pan Jezus w Kazaniu na Górze beatyfikował całe rzesze ludzkie. Beatyfikował człowieka dla jednej cechy, którą nosi. Błogosławiony miłosierny, cierpiący dla sprawiedliwości, prześladowany, cichy. Pan Jezus nie powiedział: błogosławiony nieskazitelny. Dzięki Jego słowom widzimy świętość człowieka niezależnie od żmudnych procesów beatyfikacyjnych. 

Potrzebujemy świadectw o ludziach, którzy żyją pośród nas i dają wiarę w świętość życia. Jakże wielu :ubogich ewangelicznych" nie doczeka się promotorów beatyfikacji. Nie zostaną błogosławionymi, bo ich życie nie jest "nieskazitelne". Ale poprzez te "szczeliny dobra" w nich prześwituje niebo - spogląda Pan Bóg. Błogosławione witraże. 

Mesjaszowi własna rana nie przeszkadza opatrywać ran bliźnich. Zajmuje się nią tak, aby nie przegapić chwili. Wznieść się ponad swoje rany i opatrzyć rany bliźniego, choćby był katem i oprawcą. Czy na tym polega wszechmoc? Miłosierdzie Boga?

Uwierzyć w miłosierną naturę człowieka jest tak samo trudno jak w to, że człowiek jest stworzony na obraz Boga. W jaki sposób morderca, oszust, bezlitosny wyzyskiwacz ma być obrazem Boga? Na początku pontyfikatu Jan Paweł II powiedział: "Nie może człowiek zrozumieć siebie bez Chrystusa". Nie może dostrzec i zrozumieć swej miłosiernej natury, nie wpatrzywszy się w Jezusa - Zranionego Uzdrowiciela. Ilu ludzi przechodzi przez życie, nie ujrzawszy w sobie tego miejsca, w którym czeka na nich miłosierny Bóg? Świat dzieli się na tych, którzy pragną do tego miejsca w sobie dotrzeć, i takich, którzy od niego uciekają. Jezus powiada, że ściga swoim miłosierdziem wszystkich ludzi. Bóg szuka wszystkich i nikogo nie skreśla. Bogu zależy na "uciekinierach". Chrystus chce mieszkać w każdym człowieku, także w tym, który zdaje się od Niego odwracać. W Bożym uciekinierze. 

Bóg jest zazdrosny o każdego, którego stworzył. To jest taniec Bożej miłości. 

Nie potrafię [się buntować]. Mam taką wrodzoną cechę, że raczej się dziwię niż buntuję. Zdziwienie - to jest moja droga do wiary. Jeśli ktoś umiera, to ja nie przestaję od razu wierzyć w Boga, tylko najwyżej mogę tego nie zrozumieć. Zdumienie, zdziwienie. Świat naprawdę jest bardzo dziwny, ale we wszystkim jest sens, który nie zawsze widzimy. Człowieka spotka coś okropnego, a po latach widzi, że to było mądre. Dziewczyna mówiła mi, że się otruje, bo ją rzucił chłopak, a za rok powiada: "Dzięki Bogu, że odszedł...". Zaufanie... Wiara to jest zaufanie. Wiara nie polega na tym, że ja powiem, że Bóg jest. Dla człowieka wierzącego nie ma nieszczęść, są tylko cierpienia, doświadczenia. Cierpienie jest dziwne, ale Pan Bóg jest tak mądry, że kiedyś to wyjaśni. Bóg nie powiedział wszystkiego. Bóg, jak wielki artysta, nie dopowiada wszystkiego do końca. Ciekawe, że Pan Jezus niczego do końca nie tłumaczył. (śp. ks. Jan Twardowski)

>>>

I jeszcze ten tydzień temu - kiedy skończyłem czytać tę książkę - zastanawiałem się, czemu akurat wtedy, w tym czasie po nią sięgnąłem. Dzisiaj już wiem. 

W czwartek dowiedziałem się, że w środę samobójstwo popełnił kolega z klasy z liceum. 

Nigdy nie byliśmy blisko, nie widziałem człowieka od końca szkoły, czyli ok. 10 lat. Był mocno specyficzny. Widać było, że z majętnej rodziny (ubrania, gadżety), zresztą i niegłupi był, kiedy (rzadko) się do czegoś przyłożył i np. sensownie odpowiadał na jakiejś lekcji. Niestety, najczęściej robił z siebie przygłupa, takiego błazna klasowego - na dodatek nie bardzo widząc pewne granice czy umiar, co nie raz mu wyszło przysłowiowym bokiem. Nie zapomnę, jak kiedyś łaził po szkole z różańcem na szyi. No głupota, bo co innego? Paradoksalnie - nosił imię i nazwisko identyczne z tymi danymi osobowymi bardzo znanego świętego, zresztą patrona młodzieży. Psychologiem nie jestem, ale mam wrażenie, że brało się to z przemożnej potrzeby zwrócenia na siebie uwagi pozostałych - od rodziców chyba poczynając, żeby zyskać i przyciągnąć te uwagę, aby nie być samym, żeby poczuć się potrzebnym. A z drugiej strony, kiedy kilka razy rozmawialiśmy, chyba mocno szukał - może bardzo po omacku? - bo można było gdzieś tam pod warstwą tego wszystkiego, tych wygłupów, odczuć, że nie umie tego nazwać, ale brakuje mu czegoś, że robi dobrą minę do złej gry. 

Nie mam pojęcia, co się stało. Zszokowani są też ludzie, którzy byli z nim blisko - czemu w tych dniach dają wyraz na pewnym popularnym portalu społecznościowym. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak wielka rozpacz i pustka musiała popchnąć człowieka do targnięcia się na swoje życie. Podobno jakiś czas temu odnalazł w życiu Boga... Dlaczego więc tak się stało?  Nie wiem. Strasznie współczuję jego rodzicom - bez względu na to, jakie były ich relacje, czy dobrze wywiązali się ze swojej roli czy nie - większego dramatu niż konieczności chowania własnego dziecka nie potrafię sobie wyobrazić. 

To wszystko pozostanie tajemnicą i gdybanie nie ma sensu, strata czasu. Jest w tym sens, dla nas zakryty. Pozostaje niezmierzone Boże Miłosierdzie i prawda o tym, że to właśnie Janek przekonał się już na własnej skórze, jak wielkie ono jest - bo on jest już tam, po drugiej stronie, z tym Jezusem, który nie dopowiadał swoich myśli, ale każdego pragnął przytulić do swojego serca (co światu przypomniał duet Kowalska & Sopoćko). Nie mam żadnych wątpliwości, że on znalazł ukojenie w tym, który jest odpowiedzią na wszystko. Na pewno nie był nieskazitelny, ale wierzę że w choćby w ostatniej chwili życia, także w tak wielkiej rozpaczy, potrafił zaufać Temu, którego właśnie w tym momencie odnalazł naprawdę - i który na pewno po drugiej stronie się od Janka nie odwrócił. 

Jezus na pewno doścignął i tego Bożego uciekiniera. 

Dlatego bardzo proszę wszystkich, którzy to czytają, o modlitwę za Janka - o spokój jego duszy i za wszystkich, którzy przez jego odejście są pogrążeni w żałobie. 

Tak mi się to z powyższym zdumieniem ks. Jana Twardowskiego skojarzyło... 

Co też powiedzieć chcesz strumieniu
Kiedy spragnieni wodę piją
Kiedy z nazwiska i imienia
Mijają tak jak świat przemija 
Jak łza spod rzęs
Wypłakana skrycie
Tak śmierć ma sens
I ma sens życie 

niedziela, 15 września 2013

Równia pochyła do dziury

Jezus opowiedział uczniom przypowieść: Czy może niewidomy prowadzić niewidomego? Czy nie wpadną w dół obydwaj? Uczeń nie przewyższa nauczyciela. Lecz każdy, dopiero w pełni wykształcony, będzie jak jego nauczyciel. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Jak możesz mówić swemu bratu: Bracie, pozwól, że usunę drzazgę, która jest w twoim oku, gdy sam belki w swoim oku nie widzisz? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka swego brata. (Łk 6,39-42)
Z tym mamy problem bardzo często. Im dłużej obserwuję wszystko dookoła - owszem, niespełna 30 lat, ale jednak już trochę czasu powiedzmy świadomie - tym bardziej jestem przekonany, że większość krzykliwych, wrzaskliwych, rozpoznawalnych i robiących wszystko aby być zauważeniu quasi-autorytetów idealnie wpasowuje się w obrazek z tej przypowieści piątkowej. Żeby zauważyli, opisali, zadali dużo pytań, które to wypowiedzi zacytują media (co z tego, że na temat, którego pytający nie zna...), żeby być znanym.  

Pierwszy to jest problem z kryzysem nauczycieli i autorytetów - co widzi chyba każdy gołym okiem. Tzn. jest ich niby na pęczki - ale co reprezentują? na co się powołują? co sobą prezentują? co oferują tak naprawdę, poza pewnymi kuszącymi bajerami w postaci zazwyczaj spraw zupełnie doczesnych, przeliczalnych na pieniądze, bez odniesienia do wartości wyższych, nieprzemijających, a czasami wprost wskazując, że te ostatnie nie mają w ogóle sensu, bo liczy się tylko "tu i teraz". Co drugi mądry uważa się za nauczyciela, za osobę, która swoim doświadczeniem, mądrością i radą może służyć naprawdę w dobrym celu innej osobie - a tak naprawdę po prostu robi podatnym na to wodę z mózgu, przekonując najpierw, że sam pozjadał wszystkie rozumy, a potem ucząc podobnego podejścia do życia te łatwowierne osoby. 

Druga kwestia to właśnie nasze chore oczy. Obawiam się, że im głośniej ktoś wykrzykuje, piętnuje, wymachuje rękami i złorzeczy, tym mniej tak naprawdę widzi, tym bardziej zawalone drzewem, tymi przysłowiowymi belkami, ma oczy. Sam chodzi po omacku, a jednak uważa się za eksperta i autorytet do wytykania błędów i typowania do kamienowania innych, "tych gorszych". A jak bardzo często okazuje się, że ten "najgorszy" ma - oczywiście, jak każdy z nas - jakiś problem, grzech, słabość, ale w oczach Boga jednak o wiele mniejszą od tego "jedynego sprawiedliwego". Czyli facet z belką w oczach moralizuje nad kimś, kto ma problem z niewielką drzazgą. Czy w takim działaniu jest cokolwiek z zasadności, czy takie gadanie w ogóle jest czegokolwiek warte? 

Odnoszę wrażenie, że najwięcej prawa do oceny i sądzenia mają ludzie naprawdę pokorni, mądrzy, doświadczenia i mający w sobie miłosierdzia. Ale takich zazwyczaj albo nikt o zdanie nie pyta, albo pyta i nie słucha odpowiedzi; a najczęściej mają w sobie tyle pokory, że mało komu dają się wciągać w tego rodzaju dywagacje i osądy. 

Nic dziwnego, dokąd najczęściej dochodzą - może nie dzisiaj, jutro, ale za rok, dekadę - ci, którzy słuchają takich właśnie quasi-autorytetów i mądrych, a także takie właśnie autorytety. Kończy się dokładnie tak, jak to opisał na początku Jezus: i jeden, i drugi niewidomy pakują się nawzajem do dołu, upadają. 

>>>

Trochę czasu nie pisałem, bo w środę miałem najtrudniejsze chyba w tym roku kolokwium. Trochę odpuściłem naukę - niespełna tydzień - ale przysiadłem, poszedłem, pełen obaw oddałem pracę i... w czwartek dowiedziałem się, że dostałem 4 :) 

Poniedziałek i wtorek siedziałem w domu, uczyłem się i w przerwach modliłem. Po raz pierwszy od nie wiem jak długiego czasu pomodliłem się Koronką do Miłosierdzia Bożego (równocześnie w niewielu wolnych chwilach czytam "Dziurawy kajak i Boże Miłosierdzie" Jana Grzegorczyka - o trudnej i krótkiej historii ss. faustynek). Poza tym mocno czułem, że Mama wspierała z góry.

poniedziałek, 2 września 2013

Nowa życia zwrotka

Wczoraj i dzisiaj takie dziwne dni.

Wczoraj - bliscy znajomi, chrzestni małego, napisali, że on (dobry kolega od podstawówki) dostał jednak pracę w Wielkiej Brytanii, w związku z czym wyjeżdża w ciągu kilku tygodni, a ona i ich roczna córeczka dolecą do niego tam za jakiś miesiąc-dwa. W Polsce, owszem, źle nie zarabiał, ale umowy śmieciowe, od zlecenia do zlecenia. Ona bez pracy, po fajnych studiach... poszła do technikum, żeby mieć papier technika aptekarza i znaleźć pracę, w międzyczasie mała się urodziła. Dopóki byli sami - było fajnie, wystarczyło, dość luźno. Teraz? Też fajnie, ale z maleństwem na świecie trzeba myśleć dalej, szerzej, próbować pewne sprawy dla dobra i podstawowych potrzeb rodziny zapewnić i zabezpieczyć. Szukał tutaj - nic. Poszukał tam i go wzięli. Oczywiście, cieszymy się, bo to dla niego okazja, poza tym nie rozsypią się bo pojadą tam razem, no i zamierzają wracać. Przekornie można zapytać - mają do czego? Pewnie - rodzice obydwojga, rodzeństwo, rodzinne strony. Oby się tak stało, oby za jakiś czas, może z 5 lat, wrócili. Dla nas trudno, bo to bliscy ludzie... 

Dzisiaj - koleżanka żony stwierdziła, że zostawia pracę. Ma luksus i może to zrobić z dnia na dzień praktycznie, umowa na zastępstwo. Jedna z 2 myślących i sensownych osób w tej jednostce organizacyjnej - piszę obiektywnie, znam realia nie tylko z opowieści żony, ale też z autopsji - i co? Nikt palcem nie kiwnął: może by się pani zastanowiła, może porozmawiamy, jaka podwyżka by panią satysfakcjonowała? Żeby chociaż spróbować i choćby w takiej sytuacji pokazać człowiekowi, że zależy pracodawcy na nim, że w tak podbramkowej sytuacji umie go (ok, na siłę nieco) docenić. Gdzie tam, nic. Olali to, wszyscy. Jedno dobre - dziewczyna podjęła sensowną decyzję, będzie robiła coś innego, co lubi robić i za większe (ok, nadal małe) pieniądze, i ma namacalny dowód, że nie ma się na co oglądać. A żona ma nadzieję - ja też, strasznie fajna osoba - że kontakt i znajomość się uda utrzymać.

Dziwnie to tak. Dla mnie zawsze zmiana pracy była czymś, czego się podświadomie bałem - choć życie pokazało, że w danym momencie to właśnie konkretne posunięcie było dobre i trafne (co nie znaczy, że w każdej było do końca świetnie i kolorowo - na przykładzie poprzedniej - gdyby tak było, nadal bym tam był). Za każdym razem dużo się zastanawiałem, starałem się ważyć plusy dodatnie i plusy ujemne, rozmawiałem z (obecnie już) żoną, martwiłem się o rodzinę, o kredyt i tego typu przyziemne sprawy. Ale też zawsze starałem się to powierzyć Bogu - zawierzyć Jemu i poprosić, żeby w tej decyzji prowadził w dobrą stronę, co nie znaczy: najłatwiejszą drogą. Nigdy nie było perspektyw kokosów i majątku, i też nigdy mi specjalnie na takim nie zależało (przyznaję, miło by było mieć wygodne duże mieszkanie i samochód, nic więcej) - chodziło o to, aby się nie zabrakło na te podstawowe potrzeby. Ale zawsze, mniej lub bardziej z tyłu głowy, towarzyszyło mi takie mocne przeświadczenie, może by to nazwać wiarą: bez Ciebie, Boże, to nic z tego nie będzie.

I dzisiaj za nich proszę - żeby, dokądkolwiek ich nogi zaprowadzę i życie powiedzie, żeby zawsze mieli świadomość, że Ty tam zawsze przy nich byłeś, jesteś i będziesz. 

Ten wierszyk wklejam do znudzenia, ale i tutaj pasuje jak ulał:
Człowiek się z człowiekiem spotkał,
Bóg sam drogę wskazał. 
Oto nowa życia zwrotka,
Człowiek się z człowiekiem spotkał. 
Można śmiało dalej kroczyć
Serce niosąc światu w darze – 
Człowiek się z człowiekiem spotka -
Bóg sam drogę wskaże. 
(o. Leon Knabit OSB)

niedziela, 1 września 2013

Wyważona pokora

Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. I opowiedział zaproszonym przypowieść, gdy zauważył, jak sobie pierwsze miejsca wybierali. Tak mówił do nich: Jeśli cię kto zaprosi na ucztę, nie zajmuj pierwszego miejsca, by czasem ktoś znakomitszy od ciebie nie był zaproszony przez niego. Wówczas przyjdzie ten, kto was obu zaprosił, i powie ci: Ustąp temu miejsca; i musiałbyś ze wstydem zająć ostatnie miejsce. Lecz gdy będziesz zaproszony, idź i usiądź na ostatnim miejscu. Wtedy przyjdzie gospodarz i powie ci: Przyjacielu, przesiądź się wyżej; i spotka cię zaszczyt wobec wszystkich współbiesiadników. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony. Do tego zaś, który Go zaprosił, rzekł: Gdy wydajesz obiad albo wieczerzę, nie zapraszaj swoich przyjaciół ani braci, ani krewnych, ani zamożnych sąsiadów, aby cię i oni nawzajem nie zaprosili, i miałbyś odpłatę. Lecz kiedy urządzasz przyjęcie, zaproś ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych. A będziesz szczęśliwy, ponieważ nie mają czym tobie się odwdzięczyć; odpłatę bowiem otrzymasz przy zmartwychwstaniu sprawiedliwych. (Łk 14,1.7-14)
To jest problem nas wszystkich - mniej lub bardziej bogatych, wykształconych, ludzi sukcesu czy też nie. Każdy z nas obraca się w jakimś tam towarzystwie, gronie innych osób, przebywa z nimi, spotyka się przy takich czy innych okazjach. Ja tu widzę problemy dwa - pycha, czyli brak pokory, i fałszywa pokora. No i może jeszcze autouniżanie się. 

Tak naprawdę Jezus posługuje się obrazkiem po prostu żydowskiej imprezki - zatem niekoniecznie tu w ogóle o jakieś relacje zawodowe, profesjonalne chodzi. Zresztą, to bez znaczenia. Chodzi o każdą płaszczyznę, każde zachowanie, każdą sytuację. Lubimy być zauważani, w to nam graj - ktoś coś miłego powie, zachwyci się, wyrazi uszanowanie, złoży gratulacje, da do zrozumienia jakąś formę podziwu, bez względu na to, czy chodzi o kwestię naprawdę istotną, czy błahą. Łaskocze to nasze ego. Tak mi mówią, tak kadzą - więc rosnę sam we własnych oczach, choćby o byle co chodziło, staję się sam przed sobą co najmniej supermanem. A raczej superpyszałkiem. Tracę dystans do siebie, rzeczywistość zawirowuje i po prostu nie ogarniam, co jest, a czego nie ma. Odlatuję w zachwycie nad samym sobą. 

Jaki jest sens tych słów? Nie wydaje mi się, żeby Panu chodziło faktycznie o to, żeby zawsze siadać na ostatnim miejscu - w ich czasach był to synonim pozycji, każdy znał swoje miejsce w szeregu (dzisiaj jest z tym spory problem). Literalnie, wszyscy porządni bili by się wtedy o ten sam, ostatni właśnie, stołek - a nie w tym rzecz, ale chodzi o realistyczne podejście do siebie i umiejętność oceny, gdzie jest moje miejsce. Raz bliżej końca, raz w lepszym miejscu - ale tak na chłodno, w prawdzie przed sobą. Czy to na imprezie, czy przy rozmowie (kiedy każdy z nas jest specjalistą pewnie od wszystkiego: od piłki nożnej, finansów do, a jakże, polityki). Taka zdrowa pokora i dystans do samego siebie. Autentyczność, którą dobry Bóg bardzo ceni i nagradza - idź, przesiądź się wyżej. Nie dla samego zaszczytu wobec współbiesiadników, jak zapisał to ewangelista - bo to materia znowu dla pyszałków, ale dla ukazania, co jest właściwe. Pokora, która pozwala na bezinteresowność, pomoc konkretną i otwarte serce dla tych, którzy potrzebują: nie żeby mieć haka, przysługę do oddania czy zobowiązanie - ale po prostu dlatego, że dana osoba po ludzku w żaden sposób się nie odwdzięczy, nie zrewanżuje. 

Odzywa się we mnie dusza antyklerykała - cóż zrobić - więc pozwolę sobie na wtręt: ciągle jest dużo księży wśród nas, którzy najwyraźniej akurat nie zwrócili uwagi (co jest dość trudne, bo wielokrotnie już powtarzane) na słowa papieża Franciszka o potrzebie pokory i ducha służby szczególnie właśnie u duchownych. Takich, którzy - pomijając już fiolety, w których wyglądają dość kuriozalnie - uwielbiają wszelkiej maści rauty, msze, nabożeństwa, byle więcej ludzi było, byle zaistnieć, usłyszeć ochy i achy po mniej lub bardziej patetycznym kazaniu (tak, bo rzadko to homilia), prześcigających się w nowych samochodach, których sposób bycia i strój nie pozostawia wątpliwości, że daleko im do odkrycia prawdy o szczęściu z bycia prawdziwie ubogim. Szkoda. Bo jak tu człowiek świecki ma wierzyć w coś, co mówi duchowny, który sam się do tego w sposób oczywisty nie stosuje? 

Trzeba to jednak odróżnić od pokory fałszywej. Tu dla nas jest problem - jednak ci, którzy takiego fałszu się dopuszczają, zapominają o jednym: Ten, który każdego z nas osądzi, będzie widział wszystko na dłoni. Tak sobie myślę - czy czasami bycie po prostu pyszałkiem, który jakoś tam jest świadomy tej słabości, nie jest lepsze od takiego, który maskuje swoją pyszałkowatość pod płaszczykiem fałszywej skromności i pokory? Może i słaby, ale chociaż szczery. Trzeba też pamiętać, że nie o jakieś autouniżanie się chodzi - użalanie nad sobą, pokazowe załamywanie rąk, działanie również (tylko nie z pychą) pod publiczkę. W innym miejscu Jezus wprost taką postawę faryzeuszy - teatrzyki - napiętnuje. 

Im częściej o tym myślę, tym częściej takim autentycznie pokornym tej ich pokory po prostu zazdroszczę.