Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

niedziela, 29 sierpnia 2010

Miejsce u szczytu Bożego stołu

Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. I opowiedział zaproszonym przypowieść, gdy zauważył, jak sobie pierwsze miejsca wybierali. Tak mówił do nich: Jeśli cię kto zaprosi na ucztę, nie zajmuj pierwszego miejsca, by czasem ktoś znakomitszy od ciebie nie był zaproszony przez niego. Wówczas przyjdzie ten, kto was obu zaprosił, i powie ci: Ustąp temu miejsca; i musiałbyś ze wstydem zająć ostatnie miejsce. Lecz gdy będziesz zaproszony, idź i usiądź na ostatnim miejscu. Wtedy przyjdzie gospodarz i powie ci: Przyjacielu, przesiądź się wyżej; i spotka cię zaszczyt wobec wszystkich współbiesiadników. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony. Do tego zaś, który Go zaprosił, rzekł: Gdy wydajesz obiad albo wieczerzę, nie zapraszaj swoich przyjaciół ani braci, ani krewnych, ani zamożnych sąsiadów, aby cię i oni nawzajem nie zaprosili, i miałbyś odpłatę. Lecz kiedy urządzasz przyjęcie, zaproś ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych. A będziesz szczęśliwy, ponieważ nie mają czym tobie się odwdzięczyć; odpłatę bowiem otrzymasz przy zmartwychwstaniu sprawiedliwych. (Łk 14,1.7-14)
To, o czym mówi do nas Bóg, nigdy nie jest wydarte z kontekstu, zawieszone jakoś abstrakcyjnie w przestrzeni ewangelicznej. Jako że ma to mieć odniesienie do życia każdego z nas, ma pomagać każdemu we właściwej ocenie pewnych sytuacji, póz i zachowań, aby postępować samemu właściwie - zawsze można to, o czym On mówi na kartach Pisma odnieść do rzeczywistości, także nam współczesnej.

Jezus dzisiaj mówi o tym na samym już początku. Ewangelista wprost pisze - to, co w tej konkretnej sytuacji Jezus powiedział, to odpowiedź na złe zachowanie, nie tylko brak kultury, ze strony faryzeuszów. Potrzeba sytuacji - to, czego On i uczniowie są świadkami - jakby wywołuje Go do tablicy, i On sam tłumaczy, jakie postępowanie jest prawidłowe w kontekście tego, co wszyscy obserwowali. A prawidłowe było coś zupełnie odwrotnego.

Nie mówiąc o tym, że w ogóle ludzie pyszni są - jedni mniej, inni bardziej - to chyba nikt nie powie mi, że nie lubi być na świeczniku, nie lubi brylować w towarzystwie, być kulturalnym czy towarzyskim punktem odniesienia, takim co to w gronie przyjaciół czy szeroko pojętym towarzystwie wszyscy go słuchają, jakby spijają mu słowa z ust. Jesteśmy pyszni - zwykle bez względu na to, czy posiadamy pewne cechy, które w pewnym sensie faktycznie można uznać za celowe do naśladowania, czy też nie. 

A jak już jesteśmy pyszni - to nie myślimy i się pchamy czasami gdzieś, gdzie niekoniecznie jesteśmy mile widziani. Choćby właśnie w kwestii tego, gdzie siadamy przy stole, gdy ktoś gdzieś zaprosi. Może w takich sytuacjach i otoczeniu rodzinnym nie ma to większego znaczenia, kto koło kogo i gdzie usiądzie - jednak w czasach współczesnych Jezusowi, ale i dzisiaj w środowiskach biznesowych, w sferach politycznych czy szeroko pojętej dyplomacji ma to znaczenie kluczowe. Spotkania, konferencje, sesje, zebrania - to jedno, ale wszyscy wiemy, jak bardzo wiele delikatnych i kluczowych spraw jest omawianych a niekiedy i ustalanych właśnie przy mniej formalnych okolicznościach, np. takiego właśnie spotkania przy stole.

I nie chodzi Jezusowi o to, aby pilnować swojej pychy przy zajmowaniu miejsc przy stole tylko, o ile zdarzy nam się znaleźć pomiędzy wielkimi tego świata, bo tak wypada. Chodzi o to, aby swoją pychę poskromić bez względu na okoliczności, bez względu na towarzystwo. Umiar jest cnotą - nawet w kwestii tak prozaicznej jak zachowanie przy stole czy zajmowanie przy nim miejsca. Czy warto brylować, szpanować, pchać się na miejsce na czele stołu - aby gospodarz, dyskretnie acz stanowczo, musiał potem, niezręcznie dla siebie i dla proszonego, prosić o zmianę miejsca? A skoro wszyscy już pewnie miejsca zajęli - zostają miejsca ostatnie, i tam jak niepyszny musisz wtedy usiąść. 

Nie trzeba gwiazdorzyć. Nie trzeba i nie jest w dobrym tonie pchać się pomiędzy najważniejszych, na najlepsze miejsca. Gospodarz wie najlepiej - tobie może się wydawać, że zasługujesz na miejsce tuż obok niego, a jednak nie wiesz o jakimś znamienitym gościu, zaproszonym również, który jeszcze nie dotarł. A potem wstyd, kiedy ze względu na rangę czy pozycję gościa, gospodarz musi znaleźć mu miejsce obok siebie - i na ciebie pada, abyś przesiadł się gdzie indziej.

O wiele lepiej jest usiąść nawet z boku, na marginesie blichtru, poza centrum wydarzeń, tym wszystkim w co wszyscy zgromadzeni się wpatrują. Czy to jest gorsze miejsce? Czy nie jesteś wtedy uczestnikiem przecież tego samego przyjęcia, co ci wszyscy siedzący u szczytu stołu? Chociaż postawy i pozy mogą być z wyrachowaniem udawane i odgrywane - to jednak pokora i umiar są zawsze dobrze odbierane, bo to cnoty, których wielu dzisiaj brakuje. Gospodarz na pewno to zauważy - i zaprosi na bardziej eksponowane miejsce, co oznacza zaszczyt i wyróżnienie właściwie bez robienia czegokolwiek. 

Gospodarz to Bóg. On wywyższa nie tych, którym na wywyższeniu zależy czy zrobią wszystko, aby je osiągnąć - ale tych, którzy za sławą, miejscem w centrum, poklaskiem i chwałą nie gonią, którzy wręcz uznają je za zbytek i rzeczy niepotrzebne, a którzy prezentują sobą coś więcej niż próżność. Tych, którzy są cisi, pokorni sercem, nie grzeszą pychą. Bo o ile na salony naszego, materialnego świata, pewnie wszędzie można się wkupić - i zależy to co najwyżej od ceny - to na Boże salony, na Jego ucztę wyprawioną dla zbawionych nie da się wkupić, ani za żadne pieniądze, ani za nic innego. 

Tam może zaprosić tylko Gospodarz - tylko tych, którzy żyją jak wszyscy, którzy już w tej uczcie biorą udział, tak jak ci już w niej uczestniczący żyli w swoim życiu. Ubodzy w duchu, miłosierni, cisi, pokorni, sprawiedliwi, czystego serca, łaknący sprawiedliwości... To tacy zwyciężą naprawdę - nawet gdy po ludzku może się wydawać, że przegrali, że nic na tym świecie nie znaczyli. To oni znajdą miejsce u szczytu tego stołu, który w wieczności zastawia Boży Gospodarz.

środa, 25 sierpnia 2010

O ile dasz Bogu szansę

Filip spotkał Natanaela i powiedział do niego: Znaleźliśmy Tego, o którym pisał Mojżesz w Prawie i Prorocy - Jezusa, syna Józefa z Nazaretu. Rzekł do niego Natanael: Czyż może być co dobrego z Nazaretu? Odpowiedział mu Filip: Chodź i zobacz. Jezus ujrzał, jak Natanael zbliżał się do Niego, i powiedział o nim: Patrz, to prawdziwy Izraelita, w którym nie ma podstępu. Powiedział do Niego Natanael: Skąd mnie znasz? Odrzekł mu Jezus: Widziałem cię, zanim cię zawołał Filip, gdy byłeś pod drzewem figowym. Odpowiedział Mu Natanael: Rabbi, Ty jesteś Synem Bożym, Ty jesteś Królem Izraela! Odparł mu Jezus: Czy dlatego wierzysz, że powiedziałem ci: Widziałem cię pod drzewem figowym? Zobaczysz jeszcze więcej niż to. Potem powiedział do niego: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Ujrzycie niebiosa otwarte i aniołów Bożych wstępujących i zstępujących na Syna Człowieczego. (J 1,45-51)
To z wczoraj, ze święta św. Bartłomieja, jednego z Dwunastu. Osoba, o której niewiele generalnie wiemy - poza tym, że on i wspomniany w tekście wyżej Natanael to ta sama osoba (nosił dwa imiona - Jan, spisując swoją ewangelię nazywał go drugim imieniem); i że zginął obdarty ze skóry - co widoczne jest w malowidłach przedstawiających go.

Na początku zachowanie typowe dla ludzi - ocenianie po stereotypach. Wielka, wspaniała i dobra nowina (Dobra Nowina?) - a jednak reakcją na nią jest tylko zgryźliwy, ironiczny i raczej trudno powiedzieć, że możliwy do wyjaśnienia inaczej niż stereotypowe szufladkowanie, komentarz w stylu stamtąd to nic dobrego być nie może. Paradoks - staje przed tobą (a konkretnie - Bartłomiejem vel Natanaelem)  człowiek, który mówi o odnalezieniu Mesjasza zapowiadanego i wyczekiwanego z utęsknieniem od setek lat, i co? Nie radość, nie nadzieja i ufność w rychłe zrealizowanie obietnic Pisma Świętego - tylko proste, ludzkie, tak bardzo małe i częste u nas niedowierzanie.

Chodź i zobacz. Prosta i konkretna propozycja. Nie kieruj się uprzedzeniami, nie oceniaj ludzi po pochodzeniu, nie wyrokuj nie zadając sobie minimum trudu zobaczenia tego, co to już go oceniłeś. Bartłomiej poszedł. I pewnie, obrazkowo nazywając, zgłupiał, gdy usłyszał to, co usłyszał. Prosta i konkretna ocena jego osoby, a gdy dopytuje - skąd ten człowiek wie, gdzie on, Bartłomiej, się o Nim dowiedział, gdzie stał? Nikt nie mógł Mu o tym powiedzieć. Magik? Czarodziej? Jasnowidz jakiś? A może... Może ten Filip ma rację? I to na tego niepozornego człowieka, który do niego mówi, nie tylko oni, ale cały Naród Wybrany i w ogóle cała ludzkość czekała od lat?

Jezus mówi jednak od razu - tu nie chodzi o to, aby człowiek uwierzył, bo usłyszał coś, co o nim wiedzieć może tylko Bóg. Takie czary mary, żeby przekonać niedowiarka - tak, jestem Bogiem, więc ci pokażę, że wiem o tobie wszystko. Nie w tym rzecz. Chodzi o to, aby człowiek sobie samemu dał szansę, dając tę szansę... Bogu. Bóg nie uszczęśliwi ani nie zbawi nikogo na siłę.

Może być tak, że ta okazja zdarzy się kilka razy w życiu, może być tak, że tylko raz. Każdy z nas miał, ma, a może dopiero będzie miał w przyszłości takiego swojego Filipa, który przybiegnie do niego z tą nowiną o odkrytym Mesjaszu. Może to nie będzie dosłownie człowiek, który zrobi to w wyżej opisany człowiek - ale jakaś sytuacja, przebłysk, myśl, poryw serca: to Zbawiciel. W czym rzecz? Aby tego nie przegapić. Aby tej osoby czy myśli nie zbyć takim znudzonym Czyż może być co dobrego z Nazaretu i nie iść dalej swoją drogą, jakby nic się nie wydarzyło.

Bóg wchodzi w nasze życie, zaistniał jako człowiek w dziejach świata i ludzkości nie ot, tak sobie, ale dla naszego zbawienia,. Po to przychodzi i dzisiaj do każdego z nas. I kiedyś Jego kroki przecinają się z moimi, twoimi krokami. On chce uszczęśliwić mnie - ale nie tylko o moje szczęście chodzi. On chce, aby przez moje ręce ta Dobra Nowina szła dalej. Abym - tak jak Filip przybiegł do Bartłomieja - ja sam z tą Dobrą Nowiną pobiegł i niósł ją w swoje środowisko, między znajomych, przyjaciół, ludzi z którymi się stykam. Można siedzieć, znudzonym i zniechęconym, i lekceważyć Boga - tak jak to na dzień dobry zrobił Bartłomiej ze swoją aluzją do Nazaretu. A można to, co On chce każdemu dać, z radością przyjąć i wykorzystać.

Nie można bać się zrywać ze schematami i stereotypami. Tak, one krępują i to bardzo mocno niekiedy. Im bardziej zamknięta grupa, społeczność - tym trudniej się wychylić, zrobić coś co ogół może negatywnie odebrać jako swego rodzaju afront, wręcz wrogość z powodu podważania utartego sposobu postępowania w pewnych sytuacjach. Jezus pokazuje dzisiaj - nie bój się szukać i dociekać. Nie bój się wstać spod tego drzewa figowego, gdzie leniwie i być może wygodnie płynie ci życie. Ono się tam nie kończy - może cię zaprowadzić daleko, możesz odkrywać rzeczy i prawdy, z których istnienia nie zdawałeś sobie być może dotąd sprawy. O ile ci się zachce. O ile wstaniesz i pójdziesz się przekonać, co ten cały Jezus ci proponuje. O ile... dasz Bogu szansę.

Tu nie chodzi o to, że jak coś jest w pewien przyjęty sposób, możliwy do przewidzenia, nazwijmy to stały i powtarzający się - to jest złe. Nie można tak powiedzieć. Chodzi o to, aby się nie zamykać w wygodnej skorupce swoich przyzwyczajeń i nawyków - ale być otwartym także na to, co jest inne, nowe, na pierwszy rzut oka może niezrozumiałe czy dziwaczne. Jezus też był tak postrzegany - i czy mieli rację ci, którzy w ten sposób (albo i gorszy) Go postrzegali?

Bóg wzywa nas do aktywności. Wstań i chodź, choć pewnie w głowie ci się nie mieści, dokąd ta droga może prowadzić. I o to chodzi. O ufność wiary, otwarte serce i ręce gotowe do pracy na tej niwie życia, na którą wiedzie Jego Opatrzność. Czy Bartłomiej, wstając wtedy spod tego drzewa, zdawał sobie sprawę, że właśnie wszedł na drogę do świętości? Na pewno nie. A tam właśnie dotarł. I ta sama propozycja niezmiennie jest aktualna dla każdego z nas.

Szkoda czasu na przyklejanie innym łatek i ocenianie po pozorach czy schematach. Może się potem okazać, że życiowa szansa właśnie przeszła ci koło nosa. Życiowa? Tak, i to nie tylko po ludzku, w materialnym rozumieniu - bo dzięki niej możesz osiągnąć życie, które się nie skończy. Nie ma co wnikać - co w tym Jezusie pociąga, czym On przyciąga ludzi do siebie, czym zachwyca i sprawia, że ludzie za Nim idą. Jesteśmy różni - i różne są nasze pobudki, motywacje, bo historia każdego jest indywidualna i jedyna w swoim rodzaju. On odpowiada na potrzeby każdego z nas, do każdego potrafi trafić i zaproponować coś bardzo atrakcyjnego.

Nie ma na co czekać. Trzeba wyjść z siebie, zostawić schematy i uprzedzenia za sobą i nie wahać się pójść z Bogiem w nieznane.

>>>

Niby to urlop, ale siedzę - dzisiaj przeszło 9 godzin nauki. Siedzimy u teściów i tak wypoczywamy sobie jakby - ja na urlopie, żonka na zwolnieniu. I tak pewnie do końca przyszłego tygodnia - bo tutaj możemy być razem, ale i mam warunki (osobny pokój) do nauki - bo u nas w 1 pomieszczeniu trudno.

Siedzę i czytam, obserwuję pogodę za oknem - delikatnie mówiąc, dziwaczna: słońce i upał, za chwilę gradobicie i ciemno się robi, wicher wieje, i zaraz znowu słońce.

Jutro pozbywam się sprzedanego PCta. Heh, trzeba się na laptopa przerzucić. Swojego z domu nie brałem - póki co, od teścia piszę :)

No i bardzo dziękuję za życzliwe słowa pod ostatnią, rocznicową naszą, notką.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

1 rocznica

Wczoraj była nasza 1. rocznica ślubu.

W sumie, pierwsza myśl - już jakiś czas temu - była, żeby w tym czasie się gdzieś wyrwać, wyjechać, i w taki naturalnie nieco inny od codzienności sposób obchodzić tą pierwszą z wielu rocznic. Ale jako że wypada to w pełni sezonu wakacyjnego, gdzie wyjazd zagraniczny, który planowaliśmy, byłby sporo droższy - to wyjazd był w czerwcu, Turcja obejrzana w zakresie części Anatolii, a w okolicy rocznicy byliśmy w domu. Był też pomysł - może gdzieś wyjechać, wyskoczyć choć na 1 dzień - ale nie tyle z przyczyn finansowych (tak, jeśli wszystko się uda - obawiam się, że potrzeb i wydatków bardziej niż pilnych będzie sporo więcej niż możliwości finansowych), co ze względu na stan żonki, której dzidzia w brzuszku jakby żyć nie daje, permanentne mdłości ma i jest na m-cznym zwolnieniu lekarskim, bo nie bardzo była w stanie cokolwiek robić. No a w tym stanie to człowiekowi nie bardzo się chce gdzieś jechać - i ja to absolutnie rozumiem.

W sobotę wpadliśmy do moich rodziców - stęsknieni, bo jakoś tak ok. 2 tygodni się nie widzieliśmy już. Mama uparła się na prezent - ale książki to my obydwoje lubimy dostawać, a to (niestety, tytułów nie pamiętam) taka chyba dość popularna (widziałem na wystawach księgarń) trylogia, w tytułach coś o Toskanii, ciepłe, pastelowe kolory okładek. Już nam nie raz mówiła, jakie to fajne - a ma nosa do książek - więc mówiłem: spoko, pożyczymy, skoro ona miała cały komplet. Ale nam kupiła, i mamy swój, z dedykacją w kawałkach :) Nawet ciacho nam zrobiła, pojedliśmy - a resztkę biszkopta, która przy robieniu została, kończyliśmy - na sucho - wczoraj wieczorem, a co, można :) 

Więc samą rocznicę zaplanowałem tak, że mieliśmy nie za daleko pójść zjeść coś sympatycznego w jakimś ładniejszym miejscu, a potem na film dobry jakiś. Żeby żonki nie forsować. Jak by miała siłę - to spacerek może jakiś jeszcze. Z czystym serce mogę polecić - jak ktoś z Trójmiasta lub okolic, i wie, gdzie to jest - restauracyjkę Monte. Centrum Gdyni, rzut butem od morza, bulwaru, Skweru Kościuszki, ale nie na środku Świętojańskiej (boczna uliczka od niej), miłe, ciepłe wnętrze, ładne meble, klimatyzacja (!!! wczoraj zbawienie), przesympatyczna obsługa (kelnerka, moim zdaniem, miała radiowy głos) no i - zdecydowanie bardzo ładnie podane, spore porcje i dobre jedzenie, do wyboru do koloru z naprawdę obszernego menu. Jak by ktoś reflektował - polecam :) 

Do kina nie dotarliśmy - żonka się objadła, ale pojawiły się mdłości, więc przeszliśmy się kawałeczek, i poszła poodpoczywać w pozycji horyzontalnej w domku. Biedactwo moje...

Potem postanowiliśmy się zwalić teściom na głowę - bo jako że zaspałem w obecnej naszej parafii i w mojej rodzinnej (gdzie ślub mieliśmy) z zamówieniem mszy za nas, to zadzwoniłem - gdzie? Do proboszcza parafii rodzinnej żonki, z którym mam dobry kontakt. Nie było problemu, wieczorem odprawią za nas - księży wystarczy, będzie koncelebra. To pojechaliśmy, i najpierw posiedzieliśmy u teściów troszkę, pogadaliśmy. 

W międzyczasie - niebo masakrycznie się zasnuło, znad centrum Gdyni takie czarne prawie burzowe chmury bardzo szybko szły. No i doszły - zanim do kościoła wychodziliśmy, już kapało. Dobrze, że teściu samochodem jechał :) Jak w kościele na mszy byliśmy - grzmiało, waliło, padało mocno, i ciemno było. Od kolegi z pracy dowiedziałem się później - w tym samym czasie nieco dalej... grad padał. Przypomniało mi to wszystko sytuację z naszego dnia ślubu. Deja vu, z dokładnością co do roku? :) Beznadziejna pogoda była rano w dniu ślubu. Pobudka, patrzę za okno - deszcz leje, mgła, syf jednym słowem. Mogło to wiele zepsuć. I co? No nic. Zanim do żonki dojechałem – a właściwie jeszcze zanim ruszyliśmy z domu – świeciło śliczne słoneczko, lekki wiaterek, piękna letnia pogoda. Sesja w parku wyszła prześlicznie, msza udała się pod każdym względem, na weselu wszyscy genialnie się bawili – jakby nie patrzeć, moim zdaniem udało się wszystko, a nawet było lepiej, niż żeśmy to planowali.

Tak świetnie było tamtego dnia - i choć potem nieco musieliśmy się docierać (jak każdy chyba, kto ze sobą zaczyna mieszkać i żyć razem), to ten rok był piękny, udany i bardzo szczęśliwy. Dobrze nam, a co. Ciasno na razie nie tak strasznie we dwoje - ale trzeba myśleć nad dwupokojowym mieszkankiem, w kontekście dzidziusia, który za pół roku się urodzi. Jesteśmy szczęśliwi, wystarcza nam tego, co mamy. 

I wczoraj było podobnie - z tą pogodą. Po południu porobił się syf, gradobicie, lało, grzmiało, ciemno, straszno - a myśmy poszli do kościoła, pomodlić się. Podziękować za ten rok, prosić o siły dla siebie nawzajem, dla nas obojga, o zdrówko dla naszej dzidzi, o pomoc Bożą w tym wszystkim, co byśmy chcieli zrobić, w realizacji różnych pomysłów i planów. Można to nazwać zbiegiem okoliczności - ale tak, jak przy ślubie, gdy do południa się wypogodziło, tak wczoraj, po tym jak przed mszą zrobiła się burza,  już w trakcie Komunii... świeciło słońce. Widać było ślady deszczu, ale było już ładnie, znowu ciepło i optymistycznie. 
Jakby taki znak od Boga - jeśli każdy nie tylko rok, ale każdy dzień, każdą sprawę, każdy problem i troskę złożycie przede Mną, w Moje ręce - Ja was nigdy nie zostawię z tym samych, będę was wspierał, dam wam siłę i umiejętność pięknej miłości dla siebie nawzajem i dla innych. Nie bójcie się prosić i dziękować. Tych, którzy we Mnie wierzą - nie zostawiam samych. Jestem przy nich i im błogosławię.

To był piękny rok, i mam nadzieję, że kolejne będą tylko lepsze. Mamy siebie - mamy to nasze małe szczęście, które już się na świat prawie wyrywa. Mamy dla kogo żyć, mamy po co żyć. I tyyyle do zrobienia :) 

Tak mi wrócił w tych dniach tekst o. Leona Knabita OSB, który kiedyś znalazłem, i na którejś z ramek na zdjęcia - wtedy jeszcze narzeczonej, dzisiaj żonce - napisałem:
Człowiek się z człowiekiem spotkał,
Bóg sam drogę wskazał.

Oto nowa życia zwrotka,
Człowiek się z człowiekiem spotkał.

Można śmiało dalej kroczyć
Serce niosąc światu w darze –

Człowiek się z człowiekiem spotka -
Bóg sam drogę wskaże.
Nowy rok - nowa zwrotka w tej piosence, w której ludzie ze sobą i z Bogiem za rękę idą przez życie. 

A na okoliczność uczenia się do egzaminu wziąłem praktycznie 2-tygodniowy urlop, więc od jutra mam wolne. Więc pewnie niezbyt często coś napiszę. Ale o modlitwę w intencji tego mojego przyswajania wiedzy bardzo proszę.

piątek, 20 sierpnia 2010

Miłuj i daj się miłować

Gdy faryzeusze dowiedzieli się, że zamknął usta saduceuszom, zebrali się razem, a jeden z nich, uczony w Prawie, zapytał , wystawiając Go na próbę: Nauczycielu, które przykazanie w Prawie jest największe? On mu odpowiedział: Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy. (Mt 22,34-40)
Jakby ludzi o dekalog zapytać - to pewnie niewielu byłoby w stanie powtórzyć. To, o co dzisiaj zapytano Jezusa, jest prostsze. To, co najważniejsze, podstawa, priorytet między innymi przykazaniami. Można powiedzieć - to, co najważniejsze, bez czego cała reszta, każda zachowana nawet zewnętrznie forma po prostu pozostaje tylko formą, tak naprawdę pustą bez treści.

Co jest najważniejsze? Miłość. Tak, ten tekst tego dowodzi - nie można powiedzieć, że nadinterpretacja, tradycja wybiórczo rozumiana, inne takie. Powiedział wprost. Będziesz miłował. Bardzo ważne. Nie kochał, lubił - ale miłował. Człowieka można nie znosić, można ostatkiem sił go tolerować - ale trzeba go miłować. Bóg wprost przez swojego Syna to nakazał. Właśnie tutaj. Każdego, bez wyjątku, nawet tego najgorszego bandytę, kryminalistę, recydywistę.

Nie można miłować Boga - a odwracać się plecami do człowieka. Niestety, czasami można zaobserwować takie postawy, nie uogólniam - chyba najczęściej u osób starszych. Bóg wskazuje jasno - On na pierwszym miejscu, ale człowiek nie dalej niż pół kroku za Nim. Nie ten człowiek, którego wypada albo opłaca się tolerować, być uprzejmym wobec niego czy nawet miłym, najbliższa rodzina (heh, z tym to też różnie bywa...). Każdy człowiek. Ten, który przejawu tej miłości, miłowania, czasami miłosierdzia w danej chwili potrzebuje.

Sama modlitwa nie wystarczy, odmawianie koronek, różańców, uczestnictwo we mszach i nabożeństwach.  To ważne, ale to nie wszystko. Pozostajemy istotami społecznymi - żyjemy między innymi, w danym środowisku, między ludźmi. Ci ludzie potrzebują naszej miłości, naszego miłowania. Bardzo często tego nie okazują, ale czekają z utęsknieniem, aż ktoś ich zauważy, nie odtrąci, zaradzi - choćby dobrym słowem - ich różnorakim potrzebom. Finansowym - też - ale czasami wystarczy poświęcić uwagę, czas, postarać się, nawet gdy nie da się wspomóc finansowo (ale zazwyczaj się da - nawet w drobny sposób).

Ważna jest hierarchia, kolejność. Najpierw Bóg, potem człowiek. Można powiedzieć - jak to? Przed matką, ojcem, małżonkiem czy dzieckiem mam dać pierwszeństwo Bogu? Tak. To Bóg jest źródłem i najdoskonalszym przykładem miłości - i tylko od Niego ta nasza miłość, czy to wobec rodzica, małżonka czy dziecka pochodzi. Nie ma nic piękniejszego, niż miłość względem tych najbliższych powierzać najpierw w Jego ręce, Jemu oddawać - prosząc, aby On uzdolnił do tej najpiękniejszej miłości, która nie ma granic, nie stawia warunków, a bardzo często jest nawet wbrew czemuś.

Wtedy wszystko jest na swoim miejscu, wtedy jest właściwy porządek. Kiedy człowiek wszystko poleca najpierw Bogu, znajduje i czas, i siłę na całą resztę - rodzinę, przyjaciół, pracę, pasje. Bóg nie rozwiązuje, jak czarodziej za dotknięciem magicznej różdżki, wszystkich problemów i utrapień - co to, to nie. Ale wskazuje drogę i daje siły, aby człowiek się na niej nie pogubił. I przede wszystkim - uczy doskonale miłować.

Modlitwa to nigdy nie jest stracony czas. Nie masz czasu? Masz, tylko się do tego nie przyznajesz - celowo (tym gorzej o tobie to świadczy), albo po prostu nie zauważasz że ten czas łatwo można znaleźć (pół biedy). Idziesz gdzieś, jedziesz, zamyślasz się - to jest dobry czas. Nie zawsze masz po drodze kościół (może warto zmienić trasę czasami?) czy kaplicę - ale wznieść swoje myśli i porywy serca do Niego możesz zawsze. Choćby teraz. Spróbuj. To nie boli i nic nie kosztuje. A przynosi piękne owoce. Spróbuj - jak wiele daje ufne zawierzenie Źródłu Miłowania.

Bo czym jesteśmy bez miłości? Niczym. Trupami, o jakimi w I czytaniu mówił Ezechiel (Ez 37,1-14). Skórą i kośćmi, w których brakuje życia. Owszem, takie trupy mogą żyć, chodzić, egzystować - czasami patrząc w oczy i twarze niektórych osób, widzisz że albo niedaleko im, albo już prawie takimi trupami się stali. Bez Boga, bez miłości, bez miłowania. Wielka samotna pustka. Co się stało? Każda historia jest inna. Chcesz takim być? Na pewno nie. Więc miłuj - Boga, ludzi - i daj się miłować. A może nie tylko uda ci się uniknąć zostania takim (żywym) trupem - ale i jednego czy drugiego takiego trupa przywrócisz do życia miłowaniem?

>>>

Z jednej strony, żyć na wsi musi być sielsko, spokojnie, pięknie, powoli... Z drugiej - jak czytam o księżach, którzy nakręcają nagonkę na Bogu ducha winnego parafianina, wierzącego człowieka, który wiele dla parafii zrobił, tylko dlatego że ośmielił się (!) zagrodzić swój teren prywatny - to mi się nóż w kieszeni otwiera. 

Ani to upomnienie, o którym Jezus uczył, ani w tym miłosierdzia czy autentycznej troski o cokolwiek czy kogokolwiek nie widzę. Tylko durne wieszanie psów na zwykłym człowieku - pod czujnym okiem... proboszcza.

>>>

Żonka po USG i konsultacji z ginekologiem - nasze szczęście ma 3,5 cm, widać rączki, nóżki, palce, oczodoły, serduszko bije jak szalone. Jest pewien wirus, z którym będzie problem, ale to wszystko składamy w Boże ręce. Najlepsze, jakie są. Jeśli zechcesz się za nas pomodlić - będziemy wdzięczni.

Jest okazja. W niedzielę - nasza 1. rocznica :)

środa, 18 sierpnia 2010

Czym jest to ucho igielne, interesowność ludzka i obietnica

Jezus powiedział do swoich uczniów: Zaprawdę, powiadam wam: Bogaty z trudnością wejdzie do królestwa niebieskiego. Jeszcze raz wam powiadam: Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego. Gdy uczniowie to usłyszeli, przerazili się bardzo i pytali: Któż więc może się zbawić? Jezus spojrzał na nich i rzekł: U ludzi to niemożliwe, lecz u Boga wszystko jest możliwe. Wtedy Piotr rzekł do Niego: Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą, cóż więc otrzymamy? Jezus zaś rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Przy odrodzeniu, gdy Syn Człowieczy zasiądzie na swym tronie chwały, wy, którzy poszliście za Mną, zasiądziecie również na dwunastu tronach, sądząc dwanaście pokoleń Izraela. I każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci lub siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne odziedziczy. Wielu zaś pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi. (Mt 19,23-30)
To wczorajszy tekst. Gdyby zadać - pytanie: o co w tym chodzi, pewnie większość by powiedziała - nie wiem. I w sumie - mieli by rację: jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. A właśnie, może nie tyle o same pieniądze, jednakże o majętność tutaj się rozchodzi. 

Patrząc ilu pisuje tu i ówdzie domorosłych interpretatorów Pisma Świętego i Prawdy Objawionej (heh, w sumie - sam do nich należę, bo wykształcenia  w tym kierunku żadnego nie posiadam...) - na pewno przedstawiciel tychże wysnuł by prosty wniosek: chodzi o to, że bogaty nie może być zbawiony; albo jakoś tak. Przecież Jezus sam tak powiedział, o, na samym początku, drugie zdanie. 

A ja na to - umiejętność czytania ze zrozumieniem w narodzie (i nie tylko) chyba zanika. Bo przede wszystkim - nie ma tu ani słowa o tym, że człowiek bogaty nie może osiągnąć zbawienia. Może - ale w pewnym sensie ma trudniej... właśnie z uwagi na bogactwo, bo bogactwo kusi i odwraca uwagę od tego, co ważne, na rzecz tego, co ładne, kosztowne, szpanowne, drogie. Innymi słowy - jak człowiek się zapomni, zagalopuje - robi z bogacza o najlepiej uporządkowanej hierarchii wartości po prostu zapatrzonego tylko w stan swojego konta materialistę. 

Mowa jest o tym - może być  trudniej. Może. Zależy to od samego człowieka. Jeśli postąpi, jak wyżej opisałem - to z przykrością za jakiś czas uświadomi sobie, że poza nie wiem jak pękatym portfelem - nie ma nic. Że odwrócili się od niego ludzie - którzy kiedyś byli ważni, a potem stali się po prostu kolejnymi potencjalnymi osobami przydatnymi wtedy i dotąd, gdy zachwycają się kolejnymi gadżetami, samochodami czy willami. 

Dziwi mnie jednak pisownia - bo to ucho igielne to nie metafora, a nazwa własna, więc powinno być Ucho Igielne. Co to? Przede wszystkim może być to naleciałość, zmiana naniesiona przez późniejszego kopistę. Chodzi bowiem o wyjątkowo ciasną i niską jedną z bram prowadzących do Jerozolimy - jednak nieistniejącą w czasach Jezusa. Gdy do miasta od strony tej bramy ciągnęły karawany kupieckie - wielbłąd (powszechny ówcześnie środek transportu osób i bagaży) musiał być rozładowany do zera, a niekiedy nawet sam musiał uklęknąć, aby przejść przez owe Ucho Igielne. 

O to chodziło Jezusowi. Zanim człowiek dostąpi zbawienia -  jest Sąd. Idziemy w jego kierunku przez całe życie - jak te wielbłądy, objuczeni różnymi dziwnymi rzeczami, które zbieramy w ciągu tego życia. Niektórzy - bezdomni, bezrobotni, biedni - niewiele niby mają. Inni - potężne środki, korporacje, wille, jachty. I co? I każdy, gdy staje przed tym uchem igielnym, pozostaje sam - jak go, dosłownie, Pan Bóg stworzył. Tego, co w ramach ziemskiego zbieractwa uciułaliśmy, nie zabierzemy ze sobą. 

Śmieszne to nieco - jak władcy starożytnego Egiptu kazali się chować w monumentalnych grobowcach, piramidach, z całymi naręczami dóbr (które pewnie w kilka lat po ich pochówku były rozkradane) - tak i dzisiaj wydaje się nam, że cokolwiek z tego, co materialne, przyda nam się na wieczność. Niestety, nie przyda się. Za to pozbawienie tych dóbr człowieka, który w życiu nic innego nie robił, jak zbierał, gromadził - może być dla niego samego bolesne. Bo może pokazać, że w tym zbieractwie zapamiętał się na tyle, że zapomniał o miłości, współczuciu, dobroci, miłosierdziu. Że rozwaliła się przez to rodzina, małżonek odszedł, dzieci nie chciały go znać, rodzice umarli w zapomnieniu w domach starości bo nie miał czasu sam się nimi zająć... Że właściwie to w tym życiu - poza kasą - był sam jak palec, a ludzie mieli z nim styczność tylko o tyle, gdy wiedzieli w tym szansę dla uszczknięcia dla siebie z jego kasy albo na to, że on ich wypromuje i pomoże zdobyć równie dobrą pozycję, no i kasę. Kasa, kasa, kasa... Jak bardzo może przesłonić oczy. Nie życzę tego nikomu. Bo wtedy może być już za późno. 

Pisałem o tym już nie raz i pewnie nie dwa razy. Nie ma nic złego w tym, że ktoś - uczciwie pracując - zdobywa różne dobra. Pracujesz, jesteś dobry, wykazujesz się, pniesz w jakieś hierarchii, awansujesz - świetnie. Chodzi o to, aby nie uczynić z takiego zbieractwa celu nadrzędnego w życiu. Praca, pozycja, środki do godnego i nawet do wygodnego życia dla siebie i najbliższych - jak najbardziej tak. Ale przy jednoczesnym pamiętaniu o tym, że rodzina nie oczekuje tylko kasy - ale czasu, poświęcenia, uwagi, zwykłej miłości której nie da się przeliczyć na nic. Przy zwykłej ludzkiej wrażliwości na potrzeby innych - tylu ma za mało jak na swoje potrzeby, prosi o pomoc - zauważasz ich w ogóle? Pewnie, nie jest sztuką rzucić i 1000 zł biedakowi, jak się miesięcznie wydaje 25000 zł. Ale to ma być jałmużna - dar serca, polegający na odmówieniu sobie, a nie pogardliwym rzuceniu z tego, co zbywa. 

Wniosek? Korzystaj z życia, zbieraj owoce swoich talentów - masz do tego prawo. Ale pamiętaj o właściwej ostrości, perspektywie. Na kasie świat się nie kończy. Lepiej dla ciebie, gdy zrozumiesz to teraz, niż  miałbyś to sobie uświadomić w dniu Sądu.

Reakcja uczniów - cóż, ludzka. Kolejna poprzeczka. Znowu nowy wymóg - jak opisałem, bardzo łatwo źle rozumiany. Dzisiejszy tekst, ta sytuacja, ma miejsce bezpośrednio po rozmowie Jezusa z bogatym młodzieńcem (Mt 19, 16-22). Czy mu czegoś brakowało? Tak, tylko wyzbycia się majętności, cała reszta była w porządku. Jak wiemy - tylko jeden wymóg, ale zbyt duży. Odszedł, jak podaje autor, zasmucony. 

Piotr, jak to Piotr, prosto z mostu zapytał - Panie, a co my właściwie będziemy z tego mieli? Po ludzku pytanie zrozumiałe. Krezusami w większości - poza celnikiem Mateuszem (notabene, autor tej Ewangelii) nie byli, ale każdy miał jakiś swój sposób na życie, zajęcie, które porzucili, idąc za Jezusem, i tak wędrowali pewnie od ok. 2 lat za Nim. I pewnie raz na jakiś czas wracało - co mi to da? Niektórzy wyjaśnienie Jezusa  - odrodzenie, tron chwały - pewnie rozumieli jako zapowiedź przewrotu, obalenia dyktatury rzymskiej w Jerozolimie, liczyli więc na jakieś intratne posady. Inni może jeszcze nie rozumieli, że to wszystko, co jest ich - naszym - udziałem na ziemi to tylko niedoskonały przedsmak tego, co czeka na nas w wieczności. Tam będzie nagroda. Nie będzie mercedesów, posiadłości, sztabek złota tutaj - ale dostajesz za darmo, za nic, możliwość istnienia bez końca w miejscu, gdzie nie będzie nic z tych ziemskich problemów, zgryzot, bólu i cierpienia. O ile uwierzysz nie tylko deklarując, ale przestrzegając tego, czego Jezus nauczał. To nie jest owijanie w bawełnę - jasna, czytelna obietnica.

Nie w tym rzecz, aby każdy człowiek, który to zrozumiał, rzucał wszystko, czym się dotąd zajmował, rodzinę - i wyjeżdżał na misje, wstępował do zakonu czy przyjmował święcenia. Świeccy są także potrzebni - bez nich ludzka rasa by wyginęła :) Każdy ma swoje powołanie, musi sam odczytać głos Boga w swoim sercu, do czego jest stworzony. Ale każdy z nas, kimkolwiek by nie był, czymkolwiek by się nie zajmował, jest wezwany do pójścia za Nim. Na swój sposób - w tym, kim jest, i czym się zajmuje.

Jan Turnau świetnie zwrócił uwagę - Jezus wymienił jasno, opuszczenie kogo dla Jego Imienia dopuszcza. I nie wymienił współmałżonka :)

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Dyskretna obecność kochającej Matki

W tym czasie Maryja wybrała się i poszła z pośpiechem w góry do pewnego miasta w [pokoleniu] Judy. Weszła do domu Zachariasza i pozdrowiła Elżbietę. Gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie Maryi, poruszyło się dzieciątko w jej łonie, a Duch Święty napełnił Elżbietę. Wydała ona okrzyk i powiedziała: Błogosławiona jesteś między niewiastami i błogosławiony jest owoc Twojego łona. A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie? Oto, skoro głos Twego pozdrowienia zabrzmiał w moich uszach, poruszyło się z radości dzieciątko w moim łonie. Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana. Wtedy Maryja rzekła: Wielbi dusza moja Pana, i raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy. Bo wejrzał na uniżenie Służebnicy swojej. Oto bowiem błogosławić mnie będą odtąd wszystkie pokolenia, gdyż wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny. Święte jest Jego imię a swoje miłosierdzie na pokolenia i pokolenia [zachowuje] dla tych, co się Go boją. On przejawia moc ramienia swego, rozprasza [ludzi] pyszniących się zamysłami serc swoich. Strąca władców z tronu, a wywyższa pokornych. Głodnych nasyca dobrami, a bogatych z niczym odprawia. Ujął się za sługą swoim, Izraelem, pomny na miłosierdzie swoje jak przyobiecał naszym ojcom na rzecz Abrahama i jego potomstwa na wieki. (Łk 1,39-56)
Nie tyle ta ewangelia, co cała uroczystość wczorajsza, stanowi dla współczesnego, zagonionego i nierzadko nieźle pogubionego człowieka, świetny drogowskaz i jakby odpowiedź na takie podstawowe pytanie - czy życie jest tylko tutaj, i potem otchłań, czy jest coś dalej? Maryja pokazuje, życie człowieka nie kończy się na tym, co doczesne. Skoro Ją Bóg wywyższył, w Magnificacie zwana jest błogosławioną - to nauka Jezusa jest niczym innym jak obietnicą takich właśnie dóbr przyszłych dla każdego, kto wybierze tę drogę.

Maryja może być dla nas wzorem z wielu powodów. Ja ostatnio zauważam szczególnie jeden aspekt - skromność. O ile w przypadku opiekuna Jezusa i Jej męża, św. Józefa, postaci wręcz enigmatycznej i ledwo w Ewangeliach widocznej, jest to cecha najczęściej uwypuklana - czasami, obserwując pewne aspekty i przejawy pobożności maryjnej można odnieść wrażenie... że niektórzy to już Boga w tym wszystkim nie widzą, i nie odrywają oczu od Matki Bożej, kierując swoje modlitwy tylko do Niej. 

A tak naprawdę, choć Maryja w wielu miejscach w Ewangeliach się pojawia - to jednak jest to obecność dyskretna, czuwająca ale nigdy na pierwszym planie. Począwszy (w sensie publicznej działalności Jezusa) od wesela w Kanie Galilejskiej, po sam krzyż, a właściwie to nawet do Zesłania Ducha Świętego (przecież Maryja była też w wieczerniku) - jest, czuwa, towarzyszy. Dyskretna obecność kochającej Matki, która wszystko obserwowała,  zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu (Łk 2, 19). 

Nigdy też Jej obecność nie absorbowała, nie skupiała na sobie uwagi. Interweniowała w przypadku wesela w Kanie - ale tylko po to, aby zwrócić uwagę Jezusa na problem młodych, niedopatrzenie które mogło popsuć zabawę weselną. Od razu wyraźnie zaznaczyła sługom: zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie (J 2, 5). Ona nie ma znaczenia - liczy się On i to, co może, a może wszystko. 

Tak dyskretnie za Jezusem dotarła aż pod krzyż, idąc za Nim w tłumie, najczęściej złorzeczących Mu, patrząc na wszystkie razy i zniewagi, jakie po drodze przyjmował. Aż do końca, kiedy umęczone ciało zawisło bezwładnie na drzewie krzyża, gdy serce przestało bić. Co wtedy musiała czuć? Jak wielki żal, ból, smutek i rozpacz... Matka widząca śmierć syna. A jednak. Jej obecność tam była logiczną i świadomą konsekwencją tego fiat, które wypowiedziała Bogu przez Gabriela 33 lata wcześniej, gdy zgodziła się być matką Syna Bożego. Bóg, który ją tym życiem uszczęśliwił, zabierał Go z powrotem do siebie, bo wykonał swoją misję, dla której przyszedł na świat. Czy to coś zmieniało? Ułatwiało pogodzenie się ze stratą ukochanego syna? Na pewno nie. Ale wiara - tak. 

Maryja była osobą wielką w swojej prostocie i oddaniu Bogu. Spotkała Ją za to wspaniała nagroda. My wszyscy po śmierci, która kiedyś następuje, oddzieleni od naszych ciał czekamy na Dzień Sądu, kiedy ciała zmartwychwstaną z nami do życia wiecznego. Maryi tego oszczędzono - Kościół uczy, że z duszą i ciałem za życia został wzięta do nieba (choć pojawiają się głosy, że należy to inaczej interpretować, i nie doszukiwać się w tym rysów zdarzenia cudownego i niewytłumaczalnego). Ona - od razu, dusza z ciałem w niebie. A my - jakby w poczekalni, dusze oczekujące na ponowne zjednoczenie z ciałem. 

Uroczystość Wniebowzięcia sama w sobie jest ciekawa choćby z tego powodu, że formalnie w kalendarzu liturgicznym Kościoła zaistniała zupełnie współcześnie, bo w 1950 r. za sprawą Piusa XII. Zresztą, tu i ówdzie można wyczytać, jakim to błędem było wykorzystanie przez papieża w czasach tak przecież nowoczesnych z przywileju ustanowienia dogmatu. Tak? A co w tym nowego? Papież swoim autorytetem sformułował dogmat odnośnie materii, co do której Kościół od początku wierzył w taki a nie inny stan rzeczy i przebieg wydarzeń - że Maryja nie umarła, ale z duszą i ciałem została wzięta do Nieba. Nihil novi, potwierdzenie prawdy od 2000 blisko lat uważanej za jednoznaczną. 

Można zadać sobie pytanie - skąd tak wielkie wyróżnienie? Bo była matką Boga-Człowieka? Pewnie też. O. Grzegorz Kramer SI na swoim blogu tak to pięknie opisał: Miała kochającego, a równocześnie wszechmocnego Syna. Więc mógł i zrobił, co chciał. Bo przecież każdy kochający syn, zrobiłbym dla swojej mamy to, co najlepsze. Piękna prostota. Miłość Boga do ludzkiej Matki, dla której Bóg czyni wyjątek. (a cały tekst na blogu o. Grzegorza - piękny)

Ciśnie mi się na usta sformułowanie - trudno o osobę bardziej zwykłą i normalną niż Maryja. Ani nie była bogaczem, nie żyła w luksusie, nic z tych rzeczy. W ciąży musiała tłuc się przez pół kraju z mężem, żeby poddać się spisowi ludności. Później z nowonarodzonym dzieckiem musieli uciekać z kraju, bo szalony i przerażony o swój tron Herod kazał wytłuc wszystkie dzieci, aby pozbyć się rywala co do tronu. Gdy Józef umarł - co tradycja podaje, nastąpiło dość szybko - musiała sama wychować i utrzymać się z Jezusem. A potem, gdy On zaczął nauczać, ruszyła za Nim. 

Czy to było łatwe życie? Nie. Ale czy gdziekolwiek mowa choćby o słowu skargi Maryi do Boga z powodu tego, jak przyszło Jej żyć? Też nie. Ona Bogu tak bardzo wierzyła i ufała, że nie zastanawiała się. Wiedziała, że to najlepsza - i dla Niej, i dla Niego - droga, którą prowadzi ich Ten, który kocha naprawdę. To jej wystarczyło. Czy ja tak potrafię, o ile na pewno mniejszych problemów i dużej ilości współczesnych udogodnień?

Ważne jest uświadomienie sobie tego, o czym piszę. Dlaczego? Żeby zrozumieć, że Maryja nie jest obrazkiem udekorowanym tysiącami złotych koronek, przed którym należy paść plackiem na twarz, wychwalać pod niebiosa i zapatrzyć się, tracąc kontakt z rzeczywistością. To wszystko, co napisałem - jest po to, aby zrozumieć jedną prostą rzecz. Maryja była w swoim człowieczeństwie zwykłym człowiekiem, żadnym Bogiem. Człowiekiem, który w świadomości swojej małości i kruchości nie wahał się ani razu co do współpracy z łaską Bożą. Jej świętość to nie tyle i tylko wzór - co zaproszenie. Ta świętość jest dana i zadana każdemu z nas. Pewnie, wygodniej jest usiąść, zapatrzyć i zachwycić się jednym czy drugim maryjnym obrazkiem, poczytać o objawieniach - po czym nie zdobyć się nawet na 10 różańca. Bo to, bo tamto, nie mam czasu, nie chce mi się, itp. 

Maryja to najlepszy dowód na to, jak bardzo opłaca się odpowiedzieć na zaproszenie Boga. Ona jest taką jakby gwarancją - nie zawiedziesz się, gdy zaufasz Mu tak jak ja to zrobiłam. Nie można skończyć na zapatrzeniu w Nią. To ma być bodziec, motywacja do ścigania się o tę świętość, zdobywania, walczenia o Nią. Tak - świętość to nie nasza zasługa, coś co człowiek wypracowuje - ale Boży dar. Dar, którego trzeba pragnąć, którego trzeba chcieć osiągnąć. Tak jak Ona. Zatem w drogę, na której Maryja może być bardzo dyskretnym, ale i autentycznym drogowskazem. 

>>>

Nie chce mi się o tym oszołomstwie wokół krzyża pisać...

A skoro rzekomo o pomnik chodzi - to świetną propozycję co do formy tegoż zaproponowała s. Małgorzata Chmielewska

Ale to nie przejdzie. Bo po co - na tym kapitału politycznego się nie zbije. A ci, co tam się okładali i obwieszali transparentami - przecież ani im o Boga, Kościół czy wiarę chodzi, ale o okazję do zaistnienia, więc jaki interes w tym, żeby cyrk skończyć? Dopóki cyrk trwa - są w centrum wydarzeń. Przecież tylko o to chodzi.

piątek, 13 sierpnia 2010

Jesteś człowiekiem Boga, W drodze i dr House

Jadąc wczoraj do domu, na peronie zauważyłem znajomą twarz - x J. Parafialny mój - powołanie z mojej rodzinnej parafii. Ciekawa historia - tzw. spóźnione (o ile tak można powiedzieć?) powołanie. W życiu różne rzeczy robił, a jednak Bóg go wezwał, nie dał spokoju, no i skończył trójmiejskie seminarium. A w jego trakcie, jako że z katechetami w mojej podstawówce różnie bywało, przez jakiś czas uczył mnie religii. Sympatyczny człowiek o szerokim spojrzeniu na świat i dużym doświadczeniu - bo i wiele przeszedł, po świecie długo chodzi.

Porozmawialiśmy - jechał w moją stronę, wysiadał stację wcześniej. Okazuje się, że pracuje w parafii sąsiadującej z rodzinną parafią żonki mojej, ta sama dzielnica. Wypytywał o kilka osób znajomych. Mówił, że w parafii trudno - bez zaplecza, bo jak coś robić z młodzieżą, gdy uczy w szkole (LO), gdzie praktycznie wszyscy dojeżdżają, nikogo z parafian? Faktycznie - w szkole się wysila, ale nie przynosi to efektu w przełożeniu na zainteresowanie uczniów i zaangażowanie ich do działania przy parafii. Oczywiście, dyskusja zeszła też na temat krzyża w Warszawie - uff, jak to dobrze, że człowiek starszy i na pewno mądrzejszy ode mnie też widzi to w podobnych barwach, nie jest źle.

Jak by nie patrzeć - to on, dość brutalnie i bez słowa sprzeciwu - zainspirował pierwsze czytanie przeze mnie Słowa Bożego w czasie Eucharystii. To było w pewną niedzielę... jakieś 13 lat temu. Nie pytał, czy chcę - powiedział: przeczytasz. No i co - przeczytałem. A że pomyłek sporo było - w tym na samym początku, odnośnie imienia proroka, z którego księgi było czytanie (chodziło o Daniela - z którego ja zrobiłem... Damiana) - trudno. Ale to był początek czegoś, co bardzo wiele znaczyło i dość dziś znaczy dla mnie, co robię do dzisiaj - na ile czas i obowiązki pozwalają.

Ciekawa rozmowa, miło było go zobaczyć po jakiś pewnie ze 3 latach, jest szansa że go tam odwiedzę.

Śmiałem się, bo x J. bardzo mocno kibicował temu, co wówczas wydawało mi się powołaniem kapłańskim. Żartował wczoraj - że jak ja mogłem nie pójść do seminarium... Gdyby ktoś mi coś takiego powiedział na serio, myślę że usłyszałby dość ostry i stanowczy z mojej strony komentarz odnośnie tego, co myślę o ludziach, którzy lepiej ode mnie wiedzą, co dla mnie dobre, i gdzie jest moje miejsce. Ale nie w tym wypadku :) I po tej rozmowie wczorajszej uświadomiłem sobie, po raz kolejny - jestem we właściwym miejscu. Tu właśnie powinienem być, z kochaną żoną, z maleństwem które jeszcze się nie urodziło, a na które z takim utęsknieniem czekamy. Że te studia miały sens, zainteresowały i chyba rozbudziły pewną pasję odnośnie tej dziedziny, a zarazem stanowią wstęp do pracy zarówno ciekawej, jak i najprawdopodobniej pozwalającej żyć na pewnym poziomie (nie, nie marzę o złotych górach i willach - po co mi to...). 

>>>

Prasówka:
  • Agrowakacje - wypoczynek w gospodarstwie na wsi - może nie renesans, ale czy nie  tego właśnie większość szuka, uciekając od zgiełku miasta? Ostatnio mocno się przekonuję - urlop chyba tylko ma sens, gdy nie leży się bez sensu w domu, ale zmienia się otoczenie - wyjeżdża gdzieś.
  • O posłudze biskupiej w biednej Brazylii - rozmowa z bpem Edwardem Zielskim z diecezji Campo Maior - o specyfice brazylijskiego Kościoła, teologii wyzwolenia i konieczności zmiany podejścia i mentalności w Kościele nie tylko tam, ale i w Polsce (ciekawe sformułowanie - Kościół jest za bardzo trydencki)
  • Siostry benedyktynki w protestanckiej Szwecji - niezwykła historia konwersji zakonnic z luterańskiego (!) zgromadzenia Córek Maryi, które przez wiarę doszły do Kościoła katolickiego
  • Cudowna prostota bł. Jana XXIII - Papież Uśmiechu we wspomnieniach współpracowników z czasów, gdy pracował jako nuncjusz w Stambule
  • Wspomnienie o śp. ministrze Tomaszu Mercie - nie tylko zaangażowanym w sprawy państwowe,  niezwykłym erudycie, specjaliście cenionym przez wszystkie opcje polityczne, ale także kochającym mężu i ojcu, który innych prowadził do wiary
Wiem, dużo tego. Ale to tylko jeden numer GN. Dlatego tym bardziej zachęcam do kupowania i czytania w wersji papierowej.

>>>

W Empiku - nie można powiedzieć, zdecydowane jedyne miejsce, w którym można kupić każdy chyba krajowego formatu tytuł pisma katolickiego - sięgnąłem po najnowszy numer dominikańskiego W drodze. Tak z ciekawości. Wydaje mi się, że podobnych są 2 inne - Znak i Więź (obydwa miesięczniki). Znak jakiś bardziej krzykliwy się wydawał, Więzi nie widziałem - więc kupiłem W drodze.

Nie przeczytałem całości - 120 s. - ale na początku kilka tekstów poświęconych Solidarności, tekst Cenckiewicza o tragicznie zmarłej w Smoleńsku Annie Walentynowicz, a nawet interesujący artykuł Magdaleny Buczek o współczesnym rozumieniu pojęcia solidarności, tym czym ona była dla Polski lat 80., czym powinna być, a czym jest dzisiaj.

Kilka ciekawych cytatów z Jana Pawła II, wykorzystanych w tekście poświęconym Solidarności o. Macieja Zięby OP:

Doświadczenie Solidarności - doświadczenie mądrego samoograniczania się i współodpowiedzialności za losy kraju - winno więc i dzisiaj inspirować życie społeczne. Ma ona bowiem wymiar uniwersalny i ponadczasowy charakter. To dlatego, w imię przyszłości, jej dziedzictwo winno być stale na nowo odkrywane, pogłębiane i przeżywane. (przemówienie do Polaków, Bruksela 19.05.1995)

Konieczna jest dziś w Polsce wielka zbiorowa solidarność umysłów, serc i rąk - solidarność zdolna przezwyciężać podziały i rozbieżności, by konsekwentnie i z poświęceniem można było budować społeczeństwo bardziej sprawiedliwe, wolne i dostatnie. (do pielgrzymów NSZZ Solidarność, 11.11.1996)

Potem dwa interesujące teksty odnośnie... Dra House'a. Chyba każdy wie, co to jest - aż się zdziwiłem. Obydwa stanowią odmienne choć o zbliżonych wnioskach próby rozpracowania tej fikcyjnej, aczkolwiek bardziej niż popularnej, postaci dziwacznego genialnego diagnostyka. Kilka niezłych spostrzeżeń z drugiego z nich - autorstwa o. Romana Bieleckiego OP:

Jak mawiał Gogol: Z czego się śmiejecie, sami z siebie się śmiejecie. Dostrzegam w tym serialu wiele stycznych z codziennymi problemami. Podobnie jak Greg jesteśmy śmieszni w sprawach poważnych i śmiertelnie poważni w sprawach śmiesznych. Bywa, że jak dzieci, którym ktoś nagle zabrał zabawki, w chwilach niepowodzeń, obrażamy się na cały świat. Domagamy się wyników, jasnych i czytelnych, a w chwilach bezradności, kiedy nie umiemy pomóc, odczuwamy dziwny niepokój, podpięty nerwowym uczuciem zawodności. Chcąc, by wszystko było na naszych warunkach: i smutek, i żal, często sami wkładamy się w przegródkę wrażliwych samotników, co to wszystko widzieli i wszystko znają. Mamy swój vicodin uśmierzający nasze okręty, a także swoje okręty flagowe, podobne do słynnej serialowej sentencji "każdy kłamie", i nierzadko niesiemy je wysoko na prywatnych sztandarach, traktując je niczym życiowe motta, co to nam wszystko wytłumaczą. (...)

Czy wobec tego należy unikać House'a? Bez przesady, nie jesteśmy jako chrześcijanie stadem bezmózgowców. Dr House to po prostu dobry serial z dobrze napisaną psychologicznie postacią, wciągającą akcją i bardzo dobrym drugim planem. To naprawdę tylko mały kawałek rzeczywistości, w której zaledwie tłem do dalszych rozmyślań są szpitalne wnętrza. W końcu to nie lekarskie zagadki, wielokrotnie analizowane przez fanów serialu, i z bezwzględną precyzją demaskowane błędy doktora, ale wszystko to, co się dzieje poza nimi, daje nam do myślenia. Możemy się z tym nie zgadzać, ale całość ogląda się z satysfakcją i błyskiem w oku.

Nie popadajmy w paranoję. To nie jest  tak, że chrześcijanie mają oglądać jedynie filmy o świętych i męczennika. Nie jesteśmy przecież idiotami. A oglądamy takie rzeczy jak Dr House, Lost, Gotowe na wszystko, Sześć stóp pod ziemią czy Dobrą żonę nie po to, aby je naśladować, ale po to, aby się czegoś dowiedzieć. Kościół nie jest neurotyczną starszą panią, która widzi we wszystkim obrazę, zgorszenie, zagrożenie. Mam głęboką wiarę w Kościół, który się nie lęka, ale niesie nadzieję. Nie jest od tego, aby oceniać wszystko z punktu widzenia moralności chrześcijańskiej i stawiać pieczątki: dobre, niedobre. Oczywiście, tak było by łatwiej. Można się poczuć zwolnionym z używania rozumu.
Interesujące jest to pismo, na razie doszedłem do jakiś 2/3 numeru, czytając w drodze z pracy wczoraj i do pracy dzisiaj. Chyba skończy się prenumeratą (w końcu na każdym numerze oszczędzę 3 zł), a dodatkowo dają 20% rabatu na książki wydane przez dominikańskie wydawnictwo o tej samej nazwie. Kuszące :)

Co nie zmienia faktu, że żeby wyrobić sobie opinię, muszę poczytać pozostałe - Znak i Więź.

>>>

Piękny tekst, również z recenzji z GN zaczerpnięty, z powieści Franka Perettiego Nawiedzenie - a swoją drogą świetne uzupełnienie tego, co powyżej napisałem odnośnie refleksji o sobie samym w kontekście rozmowy z x J.:
Jesteś człowiekiem Boga, to twoje powołanie, więc się nie martw. Po prostu wierz. Cokolwiek wpadnie ci w ręce, rób to z całym przekonaniem. Bóg zdziała resztę. I nikomu nie pozwól stłumić w sobie ognia. Słyszysz?

środa, 11 sierpnia 2010

Komu to służy, czemu Kościół nic z tym nie robi, w czyje imię gromadzą się tam ludzie - czyli rzucania krzyżem część 3

Jezus powiedział do swoich uczniów: Gdy brat twój zgrzeszy, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cała sprawa. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi! A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik! Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie. Dalej, zaprawdę, powiadam wam: Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie. Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich. (Mt 18,15-20)
Coś w tym jest - Słowo Boże jest aktualne w każdym czasie. To powyższe - może przede wszystkim dzisiaj, w naszej pięknej Polsce, w świetle towarzyszącego nam ciągle - raz bliżej, raz z oddali, ale ciągle w tle i na tapecie - problemu dotyczącego krzyża upamiętniającego ofiary tragedii smoleńskiej, stojącego przed pałacem prezydenckim.

Tak, jest w tym wszystkim grzech zaniedbania ze strony Kościoła. Owszem - pojawiły się wypowiedzi hierarchów, biskupów - m.in. prymasa Kowalczyka, szefa KEP abpa Michalika, metropolity warszawskiego abpa Nycza (także tutaj), czy bpa Kiernikowskiego z Siedlec. Dobrze, że nie udawali, że problemu nie ma.  To jednak tylko teoria i mało konkretna - zero konstruktywnych propozycji. Brak wezwania do opamiętania tych, którzy są najwyraźniej gotowi do doprowadzenia do zamieszek w imię obrony krzyża... któremu nikt nie chciał nic zrobić, tylko przenieść w bardziej właściwe miejsce. Którzy nie widzą, że ich działania dają jedynie to, że coraz więcej osób o przeróżnych interesach ma swoje kilka minut w mediach tylko dlatego, że pojawiają się tam, pod krzyżem, niekiedy szydząc z prawdziwej religijności, wiary, Kościoła i krzyża Chrystusa. A w ogóle - jak się ma do tego postawa metropolity szczecińskiego, który zarządził w diecezji... modły za obrońców krzyża? Ewidentny i dość zasadniczy rozdźwięk.

Nie można powiedzieć, że ci wszyscy, którzy brali udział w tzw. obronie krzyża (kursywa celowo - bo nie miało to nic wspólnego z obroną czegokolwiek, a na pewno nie krzyża) mieli rację i postępowali słusznie. Sprzeciwili się wypracowanemu wspólnie kompromisowi co do zachowania i umiejscowienia tego krzyża jako symbolu upamiętniającego tragedię w miejscu właściwym, tj. w kościele. Owszem, pojawił się inny pomysł - gdzieś wyczytałem o propozycji umiejscowienia krzyża w kaplicy prezydenckiej - mniejsza o to. Chodzi o rodzaj miejsca - kościół czy kaplica jest miejscem właściwym, godnym, w którym krzyżowi nie grożą żadne ataki, gdzie ludzie mogą w przestrzeni sacrum spokojnie go adorować i oddawać mu cześć, modląc się za poległych w katastrofie.

Czemu brak zasadniczych reakcji czy nawet nacisków ze strony czy to KEP, czy metropolity warszawskiego jako odpowiedzialnego terytorialnie za to miejsce wydarzeń, aby dokonać przeniesienia krzyża, jak to zostało zaplanowane i raz przez rozwydrzony tłum rzekomych obrońców udaremnione? Temat tamtej rozróby - trudno to inaczej nazwać - wraca jak bumerang w mediach, czy w wypowiedziach publicznych czy homiliach biskupich. I co z tego? Nic z tego nie wynika. Zero deklaracji ani jasnego oświadczenia - co powinno być zrobione, co należy w tej sytuacji uczynić. Pewnie - biskup nie zmusi kancelarii czy harcerzy do niczego.

Ale powinien powiedzieć wprost, otwarcie - upomnieć. Wskazać, co należy zrobić. Wykazać się konsekwencją: skoro coś ustalono, trzymajmy się tego, zróbmy to do czego się zobowiązaliśmy. Samo się nic nie zrobi. Sytuacja jest bezsensowna, patowa, i nikt najwyraźniej nie ma pomysłu, jak problem rozwiązać. Co daje pozostawienie krzyża tam, gdzie jest - poza świętym spokojem i odkładaniem w nieskończoność i tak nieuniknionej konieczności podjęcia konstruktywnej decyzji w tej sprawie? Nic. Poza tym, że różne środowiska mają okazję poużywać.

Dwie noce temu - prawie bójki pod krzyżem, będą zarzuty, a w TV każdy mógł zobaczyć i łatwo wyczytać z ruchu warg, jakimi to epitetami obie strony rzucały w siebie... Wczoraj - jakiś dziwny happening, niby to spontaniczna manifestacja młodzieży. Manifestacja - czego? Pogardy dla krzyża? Pogardy dla istniejącej sytuacji? Nie wiem. Na pewno nie poparcia ani dla krzyża, ani wiary, a już na pewno Kościoła. Cyrk, przedstawienie, impreza.

To wszystko - w cieniu krzyża, który był (jest?) spontanicznym milczącym pomnikiem zjednoczenia narodu w opłakiwaniu ofiar tragedii; dzisiaj zaś, z dnia na dzień, staje się niemym świadkiem przepychanek o zabarwieniu w oczywisty sposób politycznym, napędzanym na początku przez konkretną partię - a dzisiaj umiejętnie wykorzystywanym przez wszystkich, mających jakiekolwiek partykularne interesy, coś do ugrania na tym krzyżu i fakcie, że uwaga mediów jest ku niemu zwrócona.

Tak, dopóki pozostawi się sprawy samym sobie - ten cyrk będzie trwał. Nie liczy się merytoryka - liczy się to, że politycy mają interes w tym, aby się tam przepychać, nawoływać to jednych, to drugich, do skakania sobie do oczu, niby to w imię obrony a to krzyża i wiary, a to suwerenności i neutralności poglądowej czy tolerancji religijnej. O. Maciej Zięba OP, człowiek bardzo mądry, powiedział że tolerowanie tego, co tam  pod krzyżem się dotąd działo, to nic innego jak równia pochyła do zamieszek. Tak, to właśnie może się tam stać. Zamieszki. I nie jest ważne, kto podniesie pięści pierwszy - obrońcy krzyża czy ktokolwiek inny. Jeśli dojdzie tam do przemocy, walk i starć - winni będą także ci hierarchowie Kościoła, którzy nie zrobili nic albo za mało, aby się temu przeciwstawić i zapobiec takim zdarzeniom. Którym zabrakło - nie wiem, odwagi? - żeby zrobić to, co zrobi trzeba było. Zapewnić krzyżowi poszanowanie i przestrzeń sacrum w kościele.

Ile jeszcze czasu będziemy czekać, aż ktoś z ludzi Kościoła zrobi coś, aby tę farsę zakończyć? Kościół nie jest poza tym wszystkim. Kościół jest stroną. Kościół jest władny - co pokazały pierwotne ustalenia co do losu krzyża, zlekceważone przez obrońców - wpływać na tę sytuację. A przede wszystkim Kościół ma obowiązek nazwać po imieniu zachowanie ludzi, którym wydaje się, że krzyża bronią - a de facto szkodzą tak samo Kościołowi, temu krzyżowi i wizerunkowi katolików. Mało to się mówi o katolickim oszołomstwie? Tolerujmy to dalej - będą mówić więcej.

Ja mam już tego serdecznie dość. I dlatego o tym piszę. I będę pisał.

Ale jest nadzieja - z Ewangelii, a jakże. Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie. Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich. Jest na szczęście sporo (więcej?) serc roztropnych i widzących, co się dzieje, które nie ustają przed Bogiem w modlitwie o to, żeby to kretyństwo na placu się skończyło, a krzyż mógł być obiektem kultu, a nie przedmiotem przepychanek. I w nich nadzieja. A właściwie to w Bogu, którego uwagę te osoby szturmują, modląc się o rozwiązanie tej sytuacji.

Krzyż nie może dzielić - dzieli, owszem, często, ale żeby dzielił katolików tutaj, w Polsce, gdzie prawie każdy deklaruje się jako wierzący (może) i praktykujący (rzadziej)? Ci ludzie tam są zebrani pod krzyżem - jedni w imię partykularnych interesów własnych albo opcji politycznych - a ci drudzy, obrońcy krzyża? Nie wiem. Może w ich mniemaniu - w imię Boga, chrześcijaństwa, Kościoła, wolności wyznania... Ale mam poważne wątpliwości, czy pomiędzy nimi jest Bóg - mimo, że jest ich dużo więcej niż 2-3. A jeśli jest między nimi Bóg - to na pewno jest mu strasznie przykro. Głupio pewnie też. Bo On (Jego chwała) i czyjekolwiek prawdziwe dobrą są ostatnimi, którym służy to całe zamieszkanie.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Skarb ciągle do zdobycia - o ile jesteś gotowy

Jezus powiedział do swoich uczniów: Nie bój się, mała trzódko, gdyż spodobało się Ojcu waszemu dać wam królestwo. Sprzedajcie wasze mienie i dajcie jałmużnę! Sprawcie sobie trzosy, które nie niszczeją, skarb niewyczerpany w niebie, gdzie złodziej się nie dostaje ani mól nie niszczy. Bo gdzie jest skarb wasz, tam będzie i serce wasze. Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie! A wy [bądźcie] podobni do ludzi, oczekujących swego pana, kiedy z uczty weselnej powróci, aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze. Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie. Zaprawdę, powiadam wam: Przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc będzie im usługiwał. Czy o drugiej, czy o trzeciej straży przyjdzie, szczęśliwi oni, gdy ich tak zastanie. A to rozumiejcie, że gdyby gospodarz wiedział, o której godzinie złodziej ma przyjść, nie pozwoliłby włamać się do swego domu. Wy też bądźcie gotowi, gdyż o godzinie, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie. Wtedy Piotr zapytał: Panie, czy do nas mówisz tę przypowieść, czy też do wszystkich? Pan odpowiedział: Któż jest owym rządcą wiernym i roztropnym, którego pan ustanowi nad swoją służbą, żeby na czas wydzielił jej żywność? Szczęśliwy ten sługa, którego pan powróciwszy zastanie przy tej czynności. Prawdziwie powiadam wam: Postawi go nad całym swoim mieniem. Lecz jeśli sługa ów powie sobie w duszy: Mój pan ociąga się z powrotem, i zacznie bić sługi i służące, a przy tym jeść, pić i upijać się, to nadejdzie pan tego sługi w dniu, kiedy się nie spodziewa, i o godzinie, której nie zna; każe go ćwiartować i z niewiernymi wyznaczy mu miejsce. Sługa, który zna wolę swego pana, a nic nie przygotował i nie uczynił zgodnie z jego wolą, otrzyma wielką chłostę. Ten zaś, który nie zna jego woli i uczynił coś godnego kary, otrzyma małą chłostę. Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą. (Łk 12,32-48)
Gotowość, gotowość i jeszcze raz - gotowość. Cel, nieustanna świadomość bliskości tego, co nieokreślone w czasie, ale bardziej niż pewne, że nastąpi. Nie wiesz, kiedy - ale będzie. Obrazek, jaki Jezus przytoczył dla wyjaśnienia potrzeby gotowości, jest bardzo prosty i dosadny. Administrujesz jakimiś dobrami - czy to jako ten sługa, zarządca domu, czy jako manager w firmie. Czy możesz sobie pozwolić, żeby zacząć przepuszczać to i zachowywać się jak pan na folwarku w czasach feudalnych? Wiadomo - nie. Bo kiedyś to się kończy, kiedyś ten, który jest na stołku wyżej, szef wszystkich szefów, najważniejszy dyrektor - czy jak w historii ewangelicznej, po prostu właściciel - powraca. 

Z życiem jest tak samo. To, co dostajemy od Boga - te talenty, dary, umiejętności - to skarby, które złożone są w nasze ręce jako w depozyt. Na ile? Trudno powiedzieć. On wie na pewno - my nie, bo nie wiemy, kiedy życie dojdzie do swego kresu. My tym tylko rozporządzamy. Czy to oznacza, że mamy się wyzbywać wszystkiego, podchodzić minimalistycznie zupełnie do wszelkiego rodzaju potrzeb? Można. Są ludzie, którzy się na to decydują - np. radykalne wspólnoty zakonne, zero własności, wszystko wspólne, tylko to co najbardziej potrzebne i konieczne. Ale nie trzeba. 

Bóg nigdy nie piętnuje tego, że ktoś jest majętny, że dobrze mu się powodzi. Ale Bóg - a przede wszystkim samo życie, to co widzimy naokoło - pokazuje, że bogactwo bardzo często ludzi po prostu psuje, i nawet najlepsi przyjaciele, tacy do rany przyłóż towarzysze wielu niedoli, ludzie hojni i gotowi do przyjścia z pomocą - stają się drapieżnymi rekinami, dybiącymi tylko na okazję, aby dorobić jeszcze trochę, kogoś oskubać, dodać jeszcze jedno zero na końcu w swoim portfelu. A to, że kasy ma już x razy za dużo, że nawet nie ma pomysłu ani czasu wymyślić, co z nią zrobić? Ee, czepiasz się, bo jesteś zazdrosny. Pewnie, po ludzku, trochę tak. 

Prostota jest tym, co było na początku. A brak przywiązania do tego, co materialne, choćby najładniejsze- jest cechą, która życie bardzo ułatwia. Czy jest zbawienna? Pewnie można tak powiedzieć. Nie można powiedzieć, że Bóg nakazuje być prostym - choć wskazuje np. dzieci jako przykład. Prostota pomaga, a całkowite jej zatracenie wikła człowieka w różne intrygi i kombinowanie, które prędzej czy później przekłada się na każdą płaszczyznę życia. A że tylko prawda wyzwala - to się człowiek gubi... Można być majętnym, gdy się te bogactwa traktuje jako dar i jako dar wykorzystuje nie tylko na własny zbytek, ale do pomocy innym. Gdy się nie traci tej właściwej perspektywy, która pozwala nie zapatrzeć się w to, co błyszczące i piękne, a widzieć w życiu jeszcze inne cele. Gdzie jest skarb wasz, tam będzie i serce wasze. Zbawienna prostota - żeby serce nie uciekło za czymś materialnym, i się dla tego nie zatraciło. Skarb ciągle jest do zdobycia - przed nami, skarb życia wiecznego, tylko trzeba być gotowym na zdobywanie. Zawsze!

Lepiej nie kombinować za bardzo. Od tego pewnie wyszedł ten sługa., który został postawiony nad całym domem, gdy pan wyjechał. Zaczął kombinować, i wyszło mu, że zdąży sobie pożyć po pańsku, pan ma tyle dóbr że nie zauważy zużycia części ich przez niego, a przy okazji pokaże tym innym służącym, jakim to on jest stanowczym i silnym człowiekiem - więc na co czekać? Tylko, że przekombinował. Pan wrócił wcześniej, i wszystko się, że tak powiem, rypło.

Przewidywalność to nie tylko cecha przydatna w biznesie, w interesach. Skądże. Ta przypowieść bardzo dobrze pokazuje, że trzeb o niej pamiętać także w trosce o to, co dalece ważniejsze - przy walce o zbawienie. Manager w firmie oczekuje, żeby analityk przewidział pewne zachowania na rynku - a pan wracający z wesela oczekuje, aby słudzy byli gotowi, gdy nadejdzie. Bóg - analogicznie. Oczekuje nie tyle, żebyśmy bawili się w jakieś astrologie i czy inne tego typu wymysły, żeby za wszelką cenę, najlepiej co do minuty, przewidzieć koniec - czy to świata, czy swój własny. Oczekuje gotowości. Autentycznej, prawdziwej, wewnętrznej. Wy też bądźcie gotowi, gdyż o godzinie, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie. Ciągłej. 

Świetnie to na swoim blogu opisał o. Grzegorz Kramer SI:  Mam w dzierżawie winnicę, pod tytułem moje życie, o którą mam się troszczyć.

To, co na końcu, jest o tych chłostach - cóż, sprawdza się przede wszystkim w interesach. Jak za więcej odpowiadasz - więcej dostaniesz, gdy się sprawdzisz, ale i więcej oberwiesz, jak coś zepsujesz, nie dopilnujesz. I odwrotnie - mniej ci powierzyli, to mniej w przypadku sukcesu zyskasz, ale i mniej dostaniesz po uszach, jak zepsujesz coś. Nie ma co się zastanawiać - w której to ja grupie mogę być? Tych, od których Bóg wymaga więcej, a może tych, od których wymaga mniej? I to już jest błąd. Za dużo kombinowania. Po co? Masz dwie ręce, rozum i serce - staraj się, na ile możesz. 

Gdy dajesz z siebie wszystko - Bogu to zawsze wystarczy.

>>>

Weekend miał upłynąć pod znakiem błogiego lenistwa, tudzież nauki w czasie wolnym od tego pierwszego :P Tak, wiem, powinno być na odwrót :) 

W sobotę pojechaliśmy do rodziców - mam obiadek dobry zrobiła, mniam kapustka gotowana. Myśmy serniczek przywieźli i bezkarnie zjadłem aż 3 kawałki :) Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, bardzo miło. Jeszcze milej było by, gdyby autobus - który w obie strony miał przyjechać - pojawił się w ogóle (nie mówię już o spóźnieniach), ale nie, nie pojawił się wcale. Więc podróż trochę dłużej trwała.

Wczoraj z kolei dzień pełen wrażeń zafundowała nam teściowa. Przed południem dzwoni teściu - okazało się, że chciał zadzwonić do szwagierki, tylko pomylił numery, i do żonki się dodzwonił... Patrzę, a ona w płacz. Szwagierka z sąsiadami pojechali z teściową do szpitala, bo wariowało ciśnienie i sytuacja była nieciekawa. Żonka dała się uspokoić - nie może, biedactwo, się denerwować, przecież w ciąży jest - i pojechaliśmy z odsieczą do szpitala. Niebawem przyjechał teściu, jak skończył grać. I lekarka stwierdziła... Migrenę oraz zapalenie migdałów. Aha. Teściowa od dłuższego czasu mająca problemy z tarczyca, gdzie i kardiolog, i endokrynolog zgodnie mówią - to jest przyczyna wszystkich pozostałych problemów - osoba, która w życiu nie miała migren... w szpitalu dowiaduje się od lekarki na oko niewiele po studiach, że to migreny, i że ma ketonal wziąć. A w ogóle to na przyszłość na pogotowie, a nie do szpitala. A na pytanie teściowej o związek dolegliwości z tarczycą - że ona nie jest neurologiem, że tu w ogóle neurologa nie ma, i jak co, to żeby  teściowa się gdzieś sama zapisała na wizytę. Pewnie - zapisała się wcześniej już - na... połowę września. 

Pomimo optymistycznego, naprawdę, nastawienia do rzeczywistości, świata i tego tygodnia - polubiłem przez ten weekend jeszcze bardziej naszą służbę zdrowia publiczną, tak samo jak również publiczną (wirtualną?) komunikację miejską. Cieszę się, że my - z pracy - mamy ten LuxMed, i chyba o czymś takim dla teściów trzeba pomyśleć. 

>>>

Zmarł w sobotę ks. Zygmunt Malacki, proboszcz parafii św. Stanisława Kostki w Warszawie-Żoliborzu. Tak, ten sam, który był kolegą seminaryjnym bł. Jerzego Popiełuszki, a od prawie 13 lat - jako proboszcz w tej ostatniej placówce męczennika - podtrzymywał tradycję Mszy za Ojczyznę, i troszczył się o pamięć dla wielkiej postaci błogosławionego.

Nasuwa się bardzo proste skojarzenie - Pan Bóg dał mu się cieszyć chwałą wyniesienia jego kolegi, Jerzego, na ołtarze, i wezwał go do siebie. Spełnił swoje zadanie.

piątek, 6 sierpnia 2010

Rzut oka na zbawienie i furtka

Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego Jana i zaprowadził ich na górę wysoką, osobno. Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. A oto im się ukazali Mojżesz i Eliasz, którzy rozmawiali z Nim. Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: Panie, dobrze, że tu jesteśmy; jeśli chcesz, postawię tu trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza. Gdy on jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos: To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie! Uczniowie, słysząc to, upadli na twarz i bardzo się zlękli. A Jezus zbliżył się do nich, dotknął ich i rzekł: Wstańcie, nie lękajcie się! Gdy podnieśli oczy, nikogo nie widzieli, tylko samego Jezusa. A gdy schodzili z góry, Jezus przykazał im mówiąc: Nie opowiadajcie nikomu o tym widzeniu, aż Syn Człowieczy zmartwychwstanie. (Mt 17,1-9)
Czy sednem tego wszystkiego, co w powyższym tekście wskazuje nam Kościół - jest kolejny cud Jezusa, może nieco inny, bo nie spektakularne wskrzeszenie czy uzdrowienie? Chyba nie, choć wydarzenie to dla jego świadków na pewno było niezrozumiałe i trudne do odczytania (inni ewangeliści dodają uwagę na ten temat wprost - Mateusz nie). 

Można to przyrównać do mistycznej wizji. Tyle, że mistycy miewali wizje Jezusa jako już Zmartwychwstałego Boga, który wstąpił do Nieba - tutaj mistyczna wizja jakby w sposób niesamowity splotła się z rzeczywistością i realną, ludzką naturą Jezusa. Bóg-Człowiek, który uchyla nieba ludziom, aby Go lepiej poznali, zrozumieli. To takie jakby namacalne potwierdzenie - idziesz w dobrym kierunku, to właściwa droga. 

Najważniejsze jest coś innego - potwierdzenie, że rzeczywistość nie kończy się na tym, co po ludzku jesteśmy w stanie zobaczyć, zaobserwować, namacalnie doświadczyć tutaj. Jest coś dalej. I nie jakaś pochłaniająca wszystko i wszystkich odchodzących z życia czarna dziura - ale inna rzeczywistość, zgodna z Bożą obietnicą. Rzeczywistość trwania w obecności Boga, gdzie nie ma już słabości, grzechu, smutku i łez. 

To jest właśnie istota doświadczeń tych niewielu na przestrzeni wieków, jakim dana była łaska mistycznych wizji. Czemu właśnie im? Może dlatego, że ich wiara była doskonalsza. Może dlatego, że nie tyle byli w jakiś sposób lepsi od innych żyjących w swoich czasach - ale na łaskę Bożą chętniej i lepiej odpowiadali, starali się z nią na miarę swoich możliwości współpracować. Nagroda - niesamowite, choćby tylko dla nich samych (przecież bardzo często takie wizje spotykają się z brakiem wiary i nieufnością - także Kościół, bo przecież wielu fałszywych proroków i mistyków się pojawiało i pojawia) - możliwość dotknięcia, zasmakowania tego, co jest celem naszej egzystencji tutaj. Bonus od Boga, rzut oka na zbawienie.

Czym kierował się Jezus, że właśnie tym uczniom okazał taką łaskę? Piotr miał stanąć później, po - nazwijmy to - różnych perturbacjach - na czele Kościoła. Jakub - poprowadził dalej drogą wiary po odejściu Jezusa zaczątek wspólnoty, jakim była pierwsza chrześcijańska gmina - w Jerozolimie. No i Jan - jedyny z Dwunastu, który dotrwał do końca, z kobietami za Jezusem doszedł aż pod krzyż. Coś ich wyróżniało. Wspólny mianownik? Ich późniejsza rola pewnie wymagała umocnienia, jakim musiało być uświadomienie sobie - nawet z tej perspektywy czasu - jak wielkiej łaski dostąpili. Ta świadomość, pamiątka tego, co i kogo widzieli, miała im pomóc w wytrwaniu. I wytrwali. 

Czym ten tekst jest dla nas, żyjących w dziwacznym świecie XXI wieku? Zapewnieniem. Nie, nie pewnością - upewnić to się upewnimy, tak czy siak, po śmierci. To zapewnienie o tym, że słowa Jezusa, Dobra Nowina, nie są wyssane z palca - te obietnice mają pokrycie. Że po prostu zrobić to, co tak niepopularne, wyśmiewane, wytykane palcami i nazywane oszołomstwem - warto Bogu zaufać, dać Mu się poprowadzić. I może poza tym - odnośnie wizji i objawień, do których sam jestem dość sceptycznie nastawiony - aby nie przekreślać ich od razu, gdy to, co niezrozumiałe, co przerasta, bo od Boga może to pochodzić. Choć nie musi.

>>>

Piękny tekst, jakby obrazek do kilku spraw: moja dusza, Bóg, i furtki, którymi wpuszczam tam - mniej lub bardziej świadomie - Złego - cytuję za blogiem x Andrzeja Przybylskiego:
A potem zaczęła nam rysować na białej serwetce koło z literką J w środku. To miał być obraz naszej duszy. Na białym polu zaczęła dalej malować czarne plamy - znak naszych grzechów. Potem pojawiły się linie oznaczające pęknięcia. To miało oznaczać schematy w które weszliśmy i które czynią nasze serce zamknięte na nowe propozycje Boga. Wreszcie na obwodzie koła zaczęła rysować furtki, takie dziury niszczące granice okręgu. “Każde nasze zetknięcie się z czymś złym, z jakąś praktyką, która pochodzi od Złego otwiera taką furtkę w duszy dla diabła, który rani nas i zniewala. Wtedy już nie wystarcza spowiedź z aktualnych grzechów, trzeba się wtedy przyjrzeć życiu i zobaczyć przez co z naszej przeszłości diabeł mógł wejść w nasze serce. Trzeba odkryć wszystkie te furtki i pokazać je Jezusowi, najlepiej w sakramencie spowiedzi, z wielką prośbą, żeby Jezus, je szczelnie pozamykał”. Jeśli nie pozwolisz Jezusowi pozamykać tych furtek, mimo twoich najlepszych chęci wciąż coś w twoim życiu będzie nie tak. Będziesz się modlił, a jakby łaska Boża sama z ciebie uciekała. Będziesz chciał dobrze, a coś będzie ciągle szarpać twą duszę ku złu. To wszystko sprawiają te niezamknięte furtki duszy.
Do przemyślenia. Może warto się zastanowić - ile takich furtek jest. I nie skończyć na tym - pokazać je Jezusowi, powiedzieć wyraźnie: wiem, że to złe, chcę abyś Ty zadziałał, pozamykaj to. Ks. Twardowski mówił, że gdy Bóg drzwi zamyka, to uchyla okno. Pozwól Bogu pozamykać to wszystko, czym marnuje się łaska i twoje szanse na wieczność - niech On sam wskaże, uchyli to, co naprawdę potrzebne.

środa, 4 sierpnia 2010

Z uporem maniaka i rzucania krzyżem cd.

Jezus podążył w stronę Tyru i Sydonu. A oto kobieta kananejska, wyszedłszy z tamtych okolic, wołała: Ulituj się nade mną, Panie, Synu Dawida! Moja córka jest ciężko dręczona przez złego ducha. Lecz On nie odezwał się do niej ani słowem. Na to podeszli Jego uczniowie i prosili Go: Odpraw ją, bo krzyczy za nami! Lecz On odpowiedział: Jestem posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela. A ona przyszła, upadła przed Nim i prosiła: Panie, dopomóż mi! On jednak odparł: Niedobrze jest zabrać chleb dzieciom a rzucić psom. A ona odrzekła: Tak, Panie, lecz i szczenięta jedzą z okruszyn, które spadają ze stołów ich panów. Wtedy Jezus jej odpowiedział: O niewiasto wielka jest twoja wiara; niech ci się stanie, jak chcesz! Od tej chwili jej córka została uzdrowiona. (Mt 15,21-28)
Jezus uzdrawia kobietę - nie inaczej, ale z powodu jej uporu. Tak, nie odpuściła. Nie chciała ich zostawić w spokoju, wytrwale szukała odpowiedzi, łaski dla swojego dziecka. Do tego stopnia, że - jako kobieta, pewnie prosta (ale w ogóle - kobieta, w tamtych czasach) zdobyła się na odwagę, aby odpowiedzieć bardzo pewnie Jemu, nauczycielowi, uzdrowicielowi. 

Niektórym wydaje się, że Bogu nie wypada mówić, prosić, zawracać głowę pewnymi sprawami, błahostkami. Przecież tyle tych ludzi ma na świecie, każdy coś od Niego chce, to co ja Mu tam będę... Ale to nie tak. On szuka pogubionych owiec. A do tych chyba najłatwiej dotrzeć właśnie, gdy będą pytały. Jak się człowiek buntuje, to i nawet krzyczeć na Bogach - dosłownie, albo w sercu - zacznie, pytać, żądać odpowiedzi. I wiesz co? To też jest droga. To też jest sposób. Szukanie wyjaśnienia, dociekanie, próba zrozumienia. Bóg tego nie lekceważy. Tak jak dzisiaj nie zlekceważył kobiety, która nie chciała dać się zbyć. 

Czy to jest jakaś pochwała robienia rzeczy na odczepne, żeby mieć święty spokój przysłowiowy? Nie. Ale dowód na to, że Bóg nigdy nie pozostaje głuchy na prośby, o ile człowiek w ich kierowaniu wykazuje się wytrwałością. Niektórzy powiedzą - akurat, tyle się modliłem o coś, i nic. Nic? A może była odpowiedź, tylko nie taka, jakiej byś chciał, jaką sobie wyobrażałeś - więc żeś się obraził? Może, z innej strony, domyślałeś się - taka będzie odpowiedź - ale jakby u Boga szukałeś zanegowania tego, że jednak może być inaczej, i zawiodłeś się, że On tylko potwierdził... Gdzie jednak w tym Jego wina? 

Można być człowiekiem wielkiej wiary - i nie zdawać sobie z tego sprawy. Tak jak ta kobieta - pewnie się zdziwiła, na chłodno analizując, już po uzdrowieniu dziecka, te słowa do niej skierowane przez Jezusa. Ale można też być pewnym siebie i zapatrzonym w lustro małym biednym łajdakiem - któremu wydaje się, że osiąga Himalaje w kroczeniu drogą Boga. Oj, można się zdziwić... Grunt, aby się nie poddawać, nie słuchać wszystkich tych lekceważących docinek czy rad - po co, daj spokój, nie warto, nic nie zdziałasz. Jak odpuścisz - nawet na pewno, samo się nie zrobi. Ale kiedy nie odpuścisz, będziesz pukać do skutku, zadawać pytania i dociekać - wiele możesz zdziałać. I to nie tylko w odniesieniu do relacji z Bogiem - ale w życiu też. Zresztą, za czas niezbyt długi sam będę miał co najmniej 3 płaszczyzny przekonania się, że tak jest (obym przygotował się wystarczająco, aby dać radę).

>>>

No i stało się. A inaczej - postawili na swoim. Krzyż został - bo co, przepraszam, księża i harcerze mieli się bić o niego z dość sporym tłumem ludzi (mylnie - acz święcie) przekonanych, że bronią wolności, polskości, katolicyzmu i Bóg wie czego jeszcze? 

Krzyż został tam, na Placu Zwycięstwa, sprofanowany - i taka jest prawda, bez względu na to, jak bardzo owijać to w przysłowiową bawełnę pewne osoby czy niektóre media chcą. To boli najbardziej - poza tym, że ci, którzy się czynu tego dopuścili w ogóle tego nie rozumieją... 

Nie ma co przelewać z pustego w próżne. Zacytuję kilka wypowiedzi osób pewnie sporo mądrzejszych ode mnie, z którymi się utożsamiam. Pogrubienia własne.
Ci rozhisteryzowani fanatycy odgrywający spektakl nienawiści w imię obrony krzyża - to moi "bracia i siostry"? Oni są tam gdzie ja? Czy oni jeszcze pamietają że na krzyżu umarł Jezus? I że krzyż jest symbolem miłości , pokory, uniżenia, oddania ? Myślę, że nikt w ostatnich czasach bardziej nie sprofanował tego znaku jak dzisiejsi "obrońcy" i ich poplecznicy. Nie wiem ile osób po dzisiejszych wydarzenia odejdzie od Kościoła. Myślę , że będzie ich trochę. To jest antyewangalizacja w czystym wydaniu.
(Dudi na swoim drugim mniej prywatnym blogu, a bardziej poświęconym sprawom bieżącym kraju i nie tylko)

W tłumie pod Pałacem Prezydenckim, w którym stałem, by na własne uszy usłyszeć ten kawałek Polski, padały słowa najróżniejsze. Ludzie folgowali sobie, mamy przecież wolność. Jedno słowo jednak opisuje dobrze sytuację: ”Hańba”. Rzeczywiście.
Można pocieszać się, że krzyż milion razy znaczył coś wręcz przeciwnego niż zamiar Tego, który na nim poniósł śmierć. Różnych Krzyżaków nie brakowało nie tylko na Pomorzu pod koniec średniowiecza.
Mamy jednak - zdawałoby się - inne czasy. Wydawałoby się: no właśnie.
Mnie się też wydawało wczoraj rano, że ludzie pokrzyczą, poobrażają prezydenta elekta wolnej Polski, jak żadnego dotąd - i ustąpią delegacji z księżmi na czele.
Czy ustąpiliby, gdyby przemówił do nich arcybiskup metropolita warszawski? Nie wiem, czują się silni, mają za sobą potężną partię polityczną i mocną rozgłośnię mieniącą się katolicką. Pewnie uważają, że tych paru księży, którzy do nich przyszli, to nie żadna władza kościelna. Harcerze to też dla nich Żydzi... Ale należało spróbować.
Problem jest oczywiście także państwowy, nawet przede wszystkim. Krzyżem walczy się przecież z demokracją. I walczy się twardo, pierwsza bitwa została przegrana. Jeszcze dotąd tak nigdy nie było.
Sytuacja jest bardzo poważna. Demokracja jest młoda i słaba, Kościół stary i potężny tradycją. Jeśli nawet lokalizacja krzyża w mieście to raczej nie sprawa kościelna, jeśli nawet demokracja powinna raczej bronić się sama, to o sens krzyża powinien zadbać Kościół. Prezydium Episkopatu, prymas Polski, kardynał krakowski. Choćby tylko o to.
Muszą wziąć odpowiedzialność, rzucić na szalę swój autorytet. W interesie Kościoła, w interesie Polski. Nie ma Papieża, który uważał, że krzyża w Auschwitz być nie powinno i w ten sposób sensu krzyża bronił.
(Jan Turnau na swoim blogu)

To, co się 3 sierpnia 2010 roku stało pod Pałacem Prezydenckim, pokazuje nie tylko słabość instytucji Kościoła katolickiego w Polsce. Dowodzi czegoś znacznie gorszego - słabości wiary ogromnej rzeszy polskich katolików. Gdybyśmy bowiem mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, nie byłoby w ogóle problemu krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Nikt by się nie odważył. To, co tam się dzieje od wielu tygodni jest możliwe dlatego, że w Kościele katolickim w Polsce nie tylko nie ma zdecydowanego sprzeciwu, przeciwko instrumentalnemu traktowania świętego znaku zbawienia do celów całkowicie sprzecznych z jego treścią, ale jest szerokie przyzwolenie. Jest aprobata nie tylko w jakichś marginalnych grupach, ale w dużej części tych, którzy powinni bronic krzyża przed zmanipulowaniem ze szczególnym zaangażowaniem - wśród duchownych.

Dzisiaj również pod Pałacem Prezydenckim można było usłyszeć głosy negujące ważność kapłaństwa duchownych, którzy tam się pojawili. Dziś po raz kolejny zostały wykrzyczane. Ale od lat istnieją przecież w polskim Kościele bardzo aktywne środowiska ponad głowami biskupów dzielące księży na "prawdziwych" i "nieprawdziwych". W imię fałszywie pojmowanej troski o jedność Kościoła nie spotyka ich za to nawet nagana. Tymczasem jest to jedna z bardziej ropiejących ran faktycznych podziałów, a nawet rozbicia wspólnoty polskich katolików. Wszystko wskazuje na to, że kryzys autorytetu w naszym Kościele będzie się pogłębiał w bardzo szybkim tempie.

Gołym okiem widać, że koczujący pod warszawskim krzyżem "obrońcy" pilnie potrzebują ewangelizacji. Po to, żeby wiedzieli, iż za Mickiewiczowskim "Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem - Polska jest Polską, a Polak Polakiem" kryje się nie treść polityczna, ale głęboko religijna. Czy w ciągu ostatnich tygodni ktokolwiek podjął wobec tych zagubionych i przekonanych o tym, iż działają w dobrej wierze, jakąkolwiek misję pozwalającą im zrozumieć, co naprawdę w chrześcijaństwie oznacza krzyż? Nie słyszałem o czymś takim.
 (ks. Artur Stopka na swoim blogu)

3 sierpnia 2010 to smutny dzień dla Polski. Tego dnia Polska ugięła się przed mieszaniną religijnego fanatyzmu i politycznego cynizmu, który łączy garstkę nawiedzonych na ulicy z grupą cwanych polityków w ich gabinetach, a wszystkiemu przyglądają się podekscytowane media.

To, co się stało - rezygnacja z przeniesienia krzyża, umycie rąk przez Metropolitę Warszawskiego, który stwierdził, że Kościół nie jest stroną w tym sporze, chwały Kościołowi hierarchicznemu nie przynosi. Przegrany jest Kościół, przegrane jest państwo polskie, przegrany jest rząd, przegrany jest zdrowy rozsądek, przegrani są wszyscy, ci, którzy łudzili się, że żyjemy w normalnym europejskim kraju, ba, w kraju, który rości sobie prawo do pouczania innych na czym polega demokracja. Wygrał PiS, prezes Kaczyński, ojciec Rydzyk, Gazeta Polska – teraz oni będą dyktować warunki. Cieszyć może się lewica – dostała prezent, ciekawe, co z nim pocznie. Ciekawe, co zrobi Platforma, co zrobią partia i rząd, bo dobrego wyjścia już nie ma. Pozostaje mniejsze zło.
(Daniel Passent na swoim blogu)

Krzyż pod Pałacem jest symbolem protestu politycznego wymierzonego w obecny obóz rządzący i podsycanego przez PiS. Posłuży jako punkt zbiórek przeciwnikom prezydenta Komorowskiego.
Ale pozostanie krzyża jest też klęską Kościoła. Oto, jaki ma posłuch i respekt wśród rozmodlonych obrońców krzyża. Księży mających asystować przeniesieniu obrzucono wyzwiskami, tak samo jak władze świeckie.

Tłum pod krzyżem przypomniał mi sceny z ,,Śmierci prezydenta”", kiedy podżegano do obalenia demokratycznie wybranego prezydenta Gabriela Narutowicza, co skończyło się śmiertelnymi strzałami na schodach Zachęty. Strzelał ówczesny wzmożony patriota.

Podobne ciarki przeszły mi po plecach, kiedy patrzyłem, jak dwóch niezrównoważonych mężczyzn przerywa posiedzenie Sądu Najwyższego. I znów funkcjonariusze nie są w stanie zapanować nad sytuacją. Krzykacze nie wychodzą, wychodzą sędziowie.  

Krzyżowym tłumom nie ma co tłumaczyć, gdzie jest linia graniczna  między obywatelskim nieposłuszeństwem a szacunkiem dla instytucji i procedur demokratycznego państwa. Ale ja do tych tłumów mam mniej pretensji niż do Kaczyńskiego, który tę agresję podsyca.  PiS zwycięża, ale ceną tego zwycięstwa jest anarchizacja polityki i kierowanie jej na manowce.        
(Andrzej Szostkiewicz na swoim blogu)

Bogu to nie zaszkodzi. Może - a nawet na pewno - przykro Mu z powodu tego wszystkiego, tego z rozmysłem i absolutnie celowo kreowanego przez jedną opcję polityczną (PiS) z pomocą kilku medialnych sprzyjających jej tytułów przedstawia, a druga jednocześnie nie bardzo wie, co z tym fantem zrobić; no i pośrodku tego hierarchowie Kościoła, którym znowu brakuje woli? chęci? umiejętności? jednoznacznego zajęcia stanowiska, używając swoje autorytetu, póki go jeszcze mają. 

Kościół też to wytrzyma. Większości księżom jest wstyd, współczują współbratom w  kapłaństwie, których ludzie tam wczoraj tak a nie inaczej potraktowali. Może co najwyżej jeden czy drugi biskup podrapie się po głowie, zastanowi nieco, ale pewnie wewnątrz KEP nie wysilą się na coś wspólnego, konstruktywnego, autorytarnego. Bo po co. Przecież ci, co tam te burdy urządzają - no chodzą do  kościoła, na tacę dają, to co sobie człowiek będzie w stopę strzelał... 

Dzisiaj Kościół stawia właśnie przed  pewnie nimi - duchownymi - św. Jana Marię Vianneya, patrona proboszczów. Czy to proboszcz, czy biskup - przecież też proboszcz, tylko że parafia większa. Trafił na zabitą dechami dziurę we Francji w czasach, którym do świętości gdy chodzi o sposób życia bardzo dużo brakowało. I co? I nic. Usiadł i zabrał się do roboty. Jak się zabrał, to po kilkanaście godzin spowiadać potrafił - taki był jego charyzmat. Nie siedział cicho, nie udawał że nie ma problemów, nie starał się dobrze z ludźmi żyć, kosztem mówienia prosto w oczy tego co źle robią. A jaki jest charyzmat dzisiejszych biskupów? W czym się wykazują, poza pisaniem przydługawych listów, najczęściej niezrozumiałych dla słuchaczy z powodu formy, albo powtarzających w kółko te same slogany? Teraz, właśnie w takich sytuacjach, biskup powinien umieć zająć jasne stanowisko, użyć swego autorytetu. Sam przyjść pod krzyż. Tak jak Jezus przyszedł - wiedząc, co Go na nim czekało.

A co z ludźmi, którzy to wszystko - z bliska, daleka - obserwowali? Dla ilu będzie to zgorszenie?

wtorek, 3 sierpnia 2010

Spacer po grzbietach fal i rzucanie krzyżem

Skoro tłum został nakarmiony, Jezus zaraz przynaglił uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, zanim odprawi tłumy. Gdy to uczynił, wyszedł sam jeden na górę, aby się modlić. Wieczór zapadł, a On sam tam przebywał. Łódź zaś była już sporo stadiów oddalona od brzegu, miotana falami, bo wiatr był przeciwny. Lecz o czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze. Uczniowie, zobaczywszy Go kroczącego po jeziorze, zlękli się myśląc, że to zjawa, i ze strachu krzyknęli. Jezus zaraz przemówił do nich: Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się! Na to odezwał się Piotr: Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie! A On rzekł: Przyjdź! Piotr wyszedł z łodzi, i krocząc po wodzie, przyszedł do Jezusa. Lecz na widok silnego wiatru uląkł się i gdy zaczął tonąć, krzyknął: Panie, ratuj mnie! Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go, mówiąc: Czemu zwątpiłeś, małej wiary? Gdy wsiedli do łodzi, wiatr się uciszył. Ci zaś, którzy byli w łodzi, upadli przed Nim, mówiąc: Prawdziwie jesteś Synem Bożym. Gdy się przeprawiali, przyszli do ziemi Genezaret. Ludzie miejscowi, poznawszy Go, rozesłali [posłańców] po całej tamtejszej okolicy, znieśli do Niego wszystkich chorych i prosili, żeby przynajmniej frędzli Jego płaszcza mogli się dotknąć; a wszyscy, którzy się Go dotknęli, zostali uzdrowieni. (Mt 14,22-36)
Tacy już jesteśmy. Różnie to bywa, ale boimy się tak samo - strasznie, i bardzo często bez powodu, albo bez sensu wręcz. Albo - nie tego, co trzeba, podczas gdy lekceważymy to, co faktycznie powinno strachem napawać. Taka np. perspektywa zatracenia, utraty zbawienia. 

Warto zwrócić uwagę - Jezus troszczy się o uczniów. Każe im już odejść, odpłynąć, a sam zajmuje się ludźmi. Kiedy wszystko zrobił - nie udaje się od razu za nimi. Powierza to wszystko Bogu - modli się. Jak to nazwał Jan Turnau - współmyślał z Ojcem. Skoro Bóg Ojciec i Syn Boży to Jedno - właściwie trafne spostrzeżenie. To ważna, a często - w tym wypadku, w perspektywie cudownego dalszego ciągu - pomijana prawda. Modlitwa to nie tylko coś, czemu się oddajemy, gdy czasu zbywa, gdy mamy czas wolny. Modlitwa to oddech serca, który przenikać ma każdą czynność, stanowić naturalny łącznik pomiędzy tym wszystkim, co - jedno po drugim - podejmujemy w ciągu dnia, czy to w ramach pracy, nauki czy czasu wolnego. Wplatać je w siebie umiejętnie. 

Wracając do rzeczy - środek jeziora, burza, wiatr. Na pewno się bali - nawet, gdy większość z nich to rybacy, którzy nie pierwszy raz w życiu pewnie znaleźli się w takich okolicznościach. A jednak się bali. Pytanie, wcale nie retoryczne - czego bali się bardziej? Wichury i burzy - czy Jezusa, gdy do nich zbliżył się, krocząc po wodzie? Nie, nie używał do tego batoników MilkyWay (dla niezorientowanych - rzekomo lżejszych od mleka), nie musiał. Pewnie zbaranieli - jak zwykle, odezwał się więc Piotr. Notabene - może dlatego jemu Jezus powierzył prymat? Umiał się odnaleźć w trudnych sytuacjach, zająć stanowisko (co nie przeszkodziło później mu się wyprzeć Go trzy razy). 

Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się! Więc Piotr się upewnia - to Ty? Mały test od razu - jeśli Ty, to niech przyjdę do Ciebie po wodzie. Po ludzku przecież to niemożliwe. Dobrze, zatem przyjdź. No i wziął, i jak siedział - tak poszedł. Wicher wyje, wody się pienią, sytuacja nieciekawa - a on, jakby nigdy nic, idzie sobie na grzbietach fal. Uwierzył? Upewnił się? Trudno by było nie. I co się stało? To, co zwykle. Wynikające z naszej małości i niedowiarstwa - wątpliwości. Przeraziła go ta kipiel - mimo, że Pana miał na wyciągnięcie ręki! No to tonąć zaczął. 

Gdy człowiek odwraca się, przestaje patrzeć w stronę Boga - gubi go to. Tak jak by Piotra zgubiło, gdyby nie wyciągnął go Zbawiciel wtedy z wody. Czego zabrakło? Wiary? To, co widzialne, namacalne - wtedy woda, wiatr, warunki - przesłoniły to, co silniejsze od praw natury, a właściwie Kogoś, komu te prawa muszą być poddane, bo jest także ich Panem.Człowiek jednak widzi i kieruje się bardziej tym, co pozorne. Czemu? Bo to łatwiejsze do zaobserwowania, bardziej się rzuca w oczy. A że złudne? Skoro nie uwierzysz w coś niewidzialnego, a mocniejszego, to co za różnica...

Czemu zwątpiłeś, małej wiary? Czemu o tym zapominamy? Bóg jest Panem wszystkiego, bez względu na to, jak dana sytuacja, zjawisko, wydaje się nam niezrozumiała, przerastająca nasze możliwości poznania i ogarnięcia, nasze siły i umiejętności. Co takiego się stało, że wątpisz? To nie ma znaczenia. A właściwie - ma o tyle, o ile zgodzisz się i zrobisz wszystko, aby to przemóc. Bóg jest większy. On jest. To wystarczy. O ile Ty sam w to uwierzysz - nie tylko na chwilę, ale w ogóle. Zrób z tego punkt odniesienia. I spróbuj. Na pewno On cię nie zawiedzie. Przejdziesz z Nim przez wodę, pustynię, spieczoną ziemię - przejdziesz wszystko to, przez co On chce cię przeprowadzić, abyś osiągnął prawdziwe szczęście. O ile Mu zaufasz. 

>>>

Od rana, a właściwie od wczoraj - nic innego, tylko kręcenie aferki wokół krzyża ku pamięci ofiar Smoleńska. Przeraża mnie to. Ja rozumiem - spontaniczny zryw, symbol zjednoczenia i modlitewnej pamięci o tych, którzy wtedy zginęli. Krzyż bardzo dobrze spełnił swoją rolę - stał się, ten konkretny krzyż, symbolem. I słusznym jest postulat, aby symbol trwał. Oczywiste jest jednak, że plac przed Pałacem Prezydenckim nie jest do tego miejscem - że są miejsca bardziej godne. Kościół nie ma tu nic do decydowania - mógł sugerować, krzyż to przecież inicjatywa harcerzy, a stoi (jeszcze) na terenie Kancelarii Prezydenta RP. Pewnie na skutek jakiś rozmów, ustalono iż ma zostać przeniesiony do kościoła św. Anny - dzisiaj na jakiś czas, a po powrocie z pielgrzymki na Jasną Górę, pozostać tam na stałe. 

Więc niech mi ktoś wyjaśni, po co ten raban? W wyborach było przerzucanie się trumnami -  a to ofiar ze Smoleńska, a to Barbary Blidy. A dzisiaj mamy piękny przykład przerzucania się... krzyżem. Krzyżem - symbolem zwycięstwa nad słabością, grzechem, śmiercią, symbolem nadziei. Ten właśnie symbol używany jest jako oręż przez ludzi, którzy - niestety, mam takie wrażenie - bardzo się cieszą, że  można pokrzyczeć, powymachiwać rękami, jakby wracały czasy jak z pewnej nie tak odległej epoki, gdzie jasny był podział na my i oni. Przykro mi, ale tak to wygląda. Co ma do krzyża komitet polityczny PiS, który rości żądania, aby pozostał tam, gdzie jest, do momentu zastąpienia go pomnikiem? Po mojemu - nic. Po co te zbiegowiska? Dosłownie - to wygląda jak okupowanie, analogia do strajków w stoczni jest dość oczywista.

Sytuacja jest absurdalna. Harcerze, w spontanicznym geście tuż po tragedii, postawili krzyż, aby jednoczył. A dochodzi do tego, że dzisiaj... tłumaczą ludziom, jakie były powody porozumienia z Kancelarią, czemu krzyż zmieni miejsce... Po co to? Po co ludzie się wtrącają? Po co kość niezgody robić z czegoś, co odegrało tak istotną rolę w tych pierwszych dniach po tragedii? Powiem szczerze - jak tak tego słucham, to naprawdę nie zdziwiłbym się, gdyby harcerze - dzisiaj to niemożliwe, za dużo pikietujących tam - zabrali w nocy ten krzyż i sami umieścili go, po cichu, z szacunkiem, w jakimś kościele. Dokładnie tak. Skoro ludzie nie potrafią uszanować tego symbolu, skoro wolą się o niego kłócić i używać jako argument w politycznych przepychankach - to trudno, ich strata. 

Z tego, co czytam (10:14 wtorek 03.08), to już zaczyna się to przeradzać w manifestację jakąś. Wyzwiska, pogróżki pod adresem dziennikarzy, którzy się tam zlecieli... Wiadomo - sensacja, która wisiała w powietrzu od kilku dni. Tylko ci pikietujący - z kim chcą walczyć? Bo tego w ogóle nie rozumiem. Decyzja została podjęta, porozumienie pomiędzy Kancelarią Prezydenta, harcerzami i Kościołem zawarto, nie ma o czym mówić. Decyzja jest sensowna, krzyż będzie stał w miejscu sakralnym, gdzie będzie można również gromadzić się przy nim na modlitwie. Więc po co ta szopka? "Polsko obudź się!", "Katyń trwa", "Czy Bóg tak chciał?", "Czy zdrajcy i NKWD są tak silni?" - to niektóre z haseł i sloganów, jakie tam rozbrzmiewają.  Ludzie wypisują na transparentach "żądamy pozostawienia krzyża" - tylko że nikt go nie usuwa, nie niszczy, tylko przenosi w bardziej odpowiednie miejsce. Jest już nawet Społeczny Komitet Obrony Krzyża. Przeraża mnie to. Krzyż potrzebuje komitetu do obrony?

Niby to spontanicznie... pojawia się nowy, kolejny krzyż. "10 kwietnia 2010 - 3 sierpnia 2010 kolejny krzyż postawiony przed Pałacem Prezydenckim". Nieoficjalnie, smsowo zwoływane są osoby, które mają ok. 12:30 zgromadzić się na, bliżej nieokreślonym co do celu i przeznaczeniu, marszu. Co to? Medialna aferka, z dramatycznym motywem w tle. Inicjatorzy - niestety, PiS. Bo to politycy tego ugrupowania, niby to przypadkiem, pojawią się na owym marszu.

Znamienne jest to, co jeden z zapytanych obecnych na miejscu, powiedział dziennikarzowi Onetu: "Nie wiem, co robi tu ten krzyż. Przecież w tym miejscu nie wydarzyła się żadna tragedia. Powinien trafić w miejsce, które bardziej sprzyja zadumie i refleksji. Tu ludzie tylko się kłócą". Krzyż stanął tam, bo tam ludzie symbolicznie się modlili w intencji ofiar. Teraz oczywiste jest, że musi zostać przeniesiony - więc po co to wszystko? Żeby zdobyć kilka punktów w słupkach wyborczych.

Nie zgodzę się z tym, co napisał na swoim blogu Tomasz Terlikowski: Ludzie, którzy stoją przed Pałacem Prezydenckim są głęboko przekonani (i w tym momencie nie ma najmniejszego znaczenia, czy mają rację czy nie), że walczą o krzyż, o wiarę, o pamięć, i o Polskę. Nie, panie Tomaszu - ma. Bo należy wyprowadzić ich z błędu - uświadomić (a raczej - spróbować, bo pewnie i tak nie zrozumieją, ale trzeba próbować), że są narzędziami przysługującymi się konkretnej opcji politycznej. Tu nie chodzi o usuwanie krzyża jako symbolu wiary, dyskredytowanie ludzi wierzących czy prześladowanie chrześcijaństwa - a o uporządkowanie w sposób przemyślany sytuacji powstałej spontanicznie, i przeniesienie tego symbolu w bardziej właściwe miejsce, miejsce kultu, do świątyni.

Sam tenże autor przypomina i wskazuje na analogię: sytuacja dzisiaj przed pałacem, a wielokrotne starcia pomiędzy różnymi stanami a władzami komunistycznymi. Problem polega na tym, że to nie jest to samo, że sednem dzisiejszej sytuacji nie jest walka z wiarą przez z gruntu zły system. A że pojawiła się policja i straż miejska - cóż, skoro jest zaplanowana uroczystość przeniesienia krzyża - sedna i centrum sporu - to jakoś trzeba zapewnić dyscyplinę na miejscu, aby zaplanowana ceremonia mogła się odbyć, tym bardziej skoro wokół tyle emocji i ludzi, którzy najwyraźniej szukają łatwej okazji do jej fizycznego rozładowania.

Nie można mówić, że skoordynowane, przemyślane i przecież na spokojne ustalone sposoby, termin i miejsce przeniesienia krzyża są na chybcika - co sugeruje autor - skoro jest to wypadkowa ustaleń pomiędzy Kancelarią Prezydenta, kurią biskupią i harcerzami. Wypracowano kompromis. I uważam, jest to słuszne. Bo gdyby krzyż miał stać tam dalej - cóż, doszłoby do sytuacji, gdy ten plac przed pałacem prezydenckim stałby się jakimś dziwnym miejscem pamięci... po wydarzeniu z pewnością tragicznym, ale przecież które miało miejsce zupełnie gdzie indziej. Symbolem jest, był i będzie - bez względu na to, gdzie znajdujący się - właśnie ten krzyż. A plac prezydencki był jedynie miejscem, gdzie wtedy, w dniach żałoby, gromadzili się rodacy, aby oddać hołd. Plac i sam pałac jest miejscem pracy i urzędowania prezydenta - z jakiej by on opcji politycznej nie był - jako reprezentanta Polski na świecie i sprawującego władzę w imieniu narodu - więc nie można robić mauzoleum ani z jednego, ani z drugiego.

Przy okazji - ciekawe są komentarze pod tym wpisem na blogu autora, drugi i trzeci (autorzy Lear i Tatko10 - niestety, blogi Frondy nie udostępniają opcji bezpośrednich linków do konkretnych komentarzy).

Źródło - oświadczenie wspólne władz kościelnych, państwowych i harcerzy odnośnie krzyża 

>>>

Dwie ciekawostki do poczytania: