Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

wtorek, 8 grudnia 2015

Maryi się po prostu chciało

 
Bóg posłał anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja. Anioł wszedł do Niej i rzekł: Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą, . Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca. Na to Maryja rzekła do anioła: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża? Anioł Jej odpowiedział: Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Na to rzekła Maryja: Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa! Wtedy odszedł od Niej anioł. (Łk 1,26-38)
Przede wszystkim, panuje jakiś taki dziwny stereotyp - że życie Maryi z całą jej niesamowitością i wybraniem tak w sumie mieściło się między, opisaną wyżej, sceną Zwiastowania a narodzinami Jezusa. Czyli, biologicznie rzecz biorąc, jakieś 9 miesięcy jej ciąży. Od niepokalanego poczęcia do narodzenia Zbawiciela - i świetnie, zrobiła swoje, nie jest ważna. A tymczasem rola Maryi tak naprawdę dopiero się zaczęła - jako Matki Jezusa, tej, która Go wprowadzała w życie, wychowywała, uczyła. I, zgodnie z tą gorzką obietnicą Symeona, jej serce, duszę miał przeniknąć miecz w momencie, kiedy wypełnić się miała misja Mesjasza (Łk 2, 34). Żeby to się stało - jej droga była daleka, i nie skończyła się także pod krzyżem jej Syna. Także ona tworzyła pierwszą wspólnotę Kościoła, pozostawiona jako Matka dla wszystkich nas i każdego z osobna (J 19, 26-27). 

Znowu ten tekst - jak dwa wpisy wstecz - zaczyna się kontekstem historycznym. Bo to nie jest bajka, najładniejsza nawet, z morałem, ale konkretna historia konkretnych ludzi, osadzonych w czasie i przestrzeni, w których życiu zadziałał i wręcz z hukiem wstąpił Bóg. 

O czym jest ten tekst? O niesamowitym spotkaniu, które stanowi dowód na to, że warto rozmawiać z Bogiem. Wszystko zaczęło się dla Maryi od tego, że Boże Słowo przyszło do niej w postaci anioła. Nie Boga z duchowym supermanem (a właściwie superwoman), nie Boga z herosem czy tytanem wiary - a młodą dziewczyną, dla której ta rozmowa miała przewrócić do góry nogami wszelkie plany i życiowe jakieś tam założenia (w końcu de facto stała się ciężarną bez udziału mężczyzny, będąc obiecaną Józefowi, z którym jeszcze nie mieszkała - mało problemów?). Skąd jest dialog, jak się nawiązuje? Bo Maryja Bogu odpowiada - ta jej odpowiedź to właśnie wiara. I tak jest z każdym z nas. 

My mamy z tym bardzo duży problem, bo mamy w naturze być we wszystkim pierwsi, najlepsi, wyprzedzać innych i przodować. A pomijając to, że w drodze pomiędzy Bogiem a człowiekiem to zawsze Bóg wykonuje te 99 kroków na 100, to równocześnie zawsze On działa pierwszy, to On się odzywa na początku - my tego najczęściej nie ogarniamy, bo jesteśmy zbyt zajęci sobą, swoimi planami, realizacją zamiarów, ustawianiem się w życiu, żeby w ogóle zauważyć Jego delikatny Głos. On nigdy się nie narzuca, to nie w Jego stylu. My możemy co najwyżej - i aż - odpowiedzieć na Jego łaskę, tak jak Maryja. 

Na czym polegał fenomen Maryi? Że nie uciekła. My się bardzo często boimy i pod wpływem - często nieuzasadnionego - strachu podejmujemy dość dziwne i raczej niewłaściwe decyzje. Zresztą nie sądzę, aby ktokolwiek (ja też) zachował jakiś wybitny stoicki spokój w sytuacji podobnej do tej, w której znalazła się Maryja: siedzę sobie, a tu anioł i zaczyna mi przedstawiać plan zbawienia ludzi ze mną w roli głównej. Maryja chciała z Bogiem współpracować, pozwolić Mu działać jej życiem i w jej życiu. Czy zakładała, w ciemno, że to będzie lekkie, łatwe i przyjemne? Nie sądzę. Ale wiedziała, albo może bardziej: czuła, że to będzie dobre i jest potrzebne. Wierzyła Bogu, że wie, co robi i już w samym tym jest wzorem dla mnie i dla ciebie: uczniowie Jezusa mieli problem z wiarą bezpośrednio nawet po Zmartwychwstaniu! Ona nie, mimo że w tym momencie ten Jezusek dopiero począł się pod jej sercem, Jego serce zaczynało bić pod jej sercem. 

Tu właśnie bardzo często jest podstawowy, a może i jedyny dramat człowieka. Nie chce mi się. Ty, Panie Boże, to zrób to, tamto, poukładaj to, rozwiąż moje problemy - bo wiesz, mi to się nie chce... Jemu musi się chcieć, a mnie? No, bez przesady. To nie jest tak, że przed Maryją stanął anioł i w tym momencie stała się półbogiem, który telepatycznie kontaktował się z Trójcą Świętą. Ona wysłuchała słów Pana, przetrawiła, według mnie po prostu przemodliła w sobie i dała Bogu odpowiedzieć - tak, chcę, działaj przeze mnie. To wystarczy - jeśli pozwolimy Bogu działać swoimi rękami, oddamy się Mu jako narzędzia, którymi będzie mógł rozdzielać dobro. Nierzadko pojawia się retoryczne pytanie - a co by było, jakby Maryja odmówiła? Nic. Bóg znalazł by sposób, aby zrealizować zbawienie inaczej. To nie ma znaczenia. Liczy się to, jaką ty Mu dajesz odpowiedź. 

I jeszcze jedno. Wiara, taka jaką miała Maryja, jaka uzewnętrzniła się w tym jej fiat, to nie jest jakiś bonus dany na całe życie, ot, po prostu: raz się trafił i jest na wieki wieków. Nad wiarą trzeba pracować, trzeba o nią walczyć i trzeba ją pielęgnować - a równocześnie na różnych etapach (dziecko, nastolatek, dorosły, rodzic, dziadek) na swój wyjątkowy sposób ją odkrywać na nowo. Bo ona ma sens tylko wtedy, kiedy jest świeża. Tak samo, jak ta wiara dojrzewała w Maryi i z Maryją - tak samo ma dorastać ze mną i we mnie. Nie jestem w stanie nawet sobie wyobrazić, ile ona musiała mieć wątpliwości, kiedy Jezusa za życia prześladowano - a jednak, wytrwała, i pod krzyżem poza nią była garstka (z apostołów zaś tylko najmłodszy Jan). 

Pokaż Bogu, że ci się chce, i że chcesz z Nim współpracować. To znaczy naprawdę bardzo dużo. I wystarczy, 

Przychodzi i leczy

Pewnego dnia, gdy Jezus nauczał, siedzieli przy tym faryzeusze i uczeni w Prawie, którzy przyszli ze wszystkich miejscowości Galilei, Judei i Jerozolimy. A była w Nim moc Pańska, że mógł uzdrawiać. Wtem jacyś ludzie niosąc na łożu człowieka, który był sparaliżowany, starali się go wnieść i położyć przed Nim. Nie mogąc z powodu tłumu w żaden sposób go przynieść, wyszli na płaski dach i przez powałę spuścili go wraz z łożem w sam środek przed Jezusa. On widząc ich wiarę rzekł: Człowieku, odpuszczają ci się twoje grzechy. Na to uczeni w Piśmie i faryzeusze poczęli się zastanawiać i mówić. Któż On jest, że śmie mówić bluźnierstwa? Któż może odpuszczać grzechy prócz samego Boga? Lecz Jezus przejrzał ich myśli i rzekł do nich: Co za myśli nurtują w sercach waszych? Cóż jest łatwiej powiedzieć: Odpuszczają ci się twoje grzechy, czy powiedzieć: Wstań i chodź? Lecz abyście wiedzieli, że Syn Człowieczy ma na ziemi władzę odpuszczania grzechów - rzekł do sparaliżowanego: Mówię ci, wstań, weź swoje łoże i idź do domu! I natychmiast wstał wobec nich, wziął łoże, na którym leżał, i poszedł do domu, wielbiąc Boga. Wtedy zdumienie ogarnęło wszystkich; wielbili Boga i pełni bojaźni mówili: przedziwne rzeczy widzieliśmy dzisiaj. (Łk 5,17-26)
Ta sytuacja przede wszystkim pokazuje pewien bardzo ważny kontrast. Przychodzi Bóg, Mesjasz, Zbawiciel, i od razu jest wokół Niego pełno ludzi. Ale dlaczego, po co, czego szukają? Tu różnią się zupełnie od siebie, można ich podzielić co najmniej na 2 grupy. Są ci, którzy - jak tamci z paralitykiem - poszukują ratunku dla nieuleczalnie po ludzku chorego, szukają Boga Ojca Miłosierdzia, Boga bogatego Miłosierdziem. Ale są też inni - ci, którzy szukali na Jezusa przysłowiowego "haka", chcieli znaleźć jakąś sprzeczność w Jego słowach, gestach, uczynkach; czegoś, co pozwoli im Go zdyskredytować przed ludźmi. Pozbyć się wichrzyciela. 

Co robi Jezus? Uzdrawia, a jak. No właśnie - ale jak? Po kolei - najpierw odpuszcza grzechy, czyli wnika w tę najdelikatniejszą sferę ludzką, sferę sumienia, rozeznania dobra i zła. Bardzo często my sami robimy z siebie, uzurpujemy sobie prawo do bycia specjalistami, sędziami innych - ten jest taki, a tamta owaka. Nikt nam nie dał do tego prawa - a On jeden ma do sądzenia pełne prawo... i nie robi tego, a odpuszcza grzechy. Ulecza duszę człowieka, aby człowiek mógł przyjąć uzdrowienie ciała, które następuje potem, w drugiej kolejności. 

Zawsze mnie zastanawia w takiej sytuacji - na ile było tak, że człowieka napełniał niemocą i słabością właśnie ten grzech, który Bóg mu odpuścił. Na ile uleczenie ciała jest pochodną i dokonało się dzięki temu, przez to, że Jezus Chrystus oczyścił duszę. Jezus - jak wskazuje ewangelista - siedział i nauczał, czekając na ludzi spragnionych Jego obecności, Jego miłości, Bożego przebaczenia. Czekał na tych, którzy do Niego przyjdą, aby słuchać - świadomie, albo nieświadomie znajdujący w Nim własnie odpowiedzi na swoje pragnienia i wątpliwości. Poszukując Jego obecności w tym, co się - czasami bardzo niepoukładanie - dzieje w ich życiu, piętrzy i przytłacza. 

Dlatego tak ważne i pokrzepiające są słowa z I czytania (liturgia w ogóle jest z poniedziałku, z wczoraj): Odwagi! Nie bójcie się! Oto wasz Bóg, oto - pomsta; przychodzi Boża odpłata; On sam przychodzi, by zbawić was (Iz 35, 4). Krótkie zdanie, a jak wiele treści! Bóg mówi wyraźnie - nie bój się. nie lękaj się! Ze Mną nie ma rzeczy niemożliwych - w Tym, który jest prawdziwym Bogiem. Bóg nie przychodzi dla picu, przypadkiem, właściwie nie wiadomo po co - ale konkretnie, do każdego człowieka w jego indywidualnych potrzebach, problemach, wzlotach i upadkach. Tamten cierpiał i duchowo, i fizycznie - więc Jezus uzdrowił obydwie te sfery. To nie znaczy, że stajemy się nagle duchowymi supermanami i tytanami wiary (czego, swoją drogą, każdemu życzę) - ale tłumaczy: ze Mną nie musisz się bać, Ja to wszystko ogarniam, Ja zwyciężyłem już ten świat. 

To nie jest łaska i siła dana na chwilę euforii, przebłysk światła - a potem powrót do brutalnej rzeczywistości. Stąd we wspomnianym czytaniu też słowa "pokrzepcie ręce osłabłe, wzmocnijcie kolana omdlałe!". To nie jest pokaz Boga, największego showmana świata. To są pełne miłości słowa Boga Stworzyciela i Zbawiciela. Wystarczy ci Mojej łaski - bądź odważny. On przyszedł i ciągle przychodzi, aby zbawić każdego. Bez wyjątku. Czego więcej trzeba? 

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Plac budowy

Było to w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara. Gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei, brat jego Filip tetrarchą Iturei i kraju Trachonu, Lizaniasz tetrarchą Abileny; za najwyższych kapłanów Annasza i Kajfasza skierowane zostało słowo Boże do Jana, syna Zachariasza, na pustyni. Obchodził więc całą okolicę nad Jordanem i głosił chrzest nawrócenia dla odpuszczenia grzechów, jak jest napisane w księdze mów proroka Izajasza: Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego! Każda dolina niech będzie wypełniona, każda góra i pagórek zrównane, drogi kręte niech się staną prostymi, a wyboiste drogami gładkimi! I wszyscy ludzie ujrzą zbawienie Boże. (Łk 3,1-6)
W sumie może dziwić ten przydługawy wstęp - po co ta "metryczka"? Ano nie bez powodu. Bóg pokazuje, że zawsze Jego plan i działanie nie jest abstrakcyjne, gdzieś tam, ale konkretnie osadzone w czasie i miejscu, w precyzyjnych okolicznościach. Jego moc i Jego zbawienie dotykają człowieka w konkretnych okolicznościach - zawsze innych, ale i zawsze wyjątkowych i zaplanowanych. Tu Bóg zadziałał przez Jana Chrzciciela. 

Co jest niesamowitego w Janie? Dla mnie osobiście to, że... głosił w ciemno. Nie znał po ludzku Tego, o którym mówił, Tego, którego zapowiadał. Wiedział, że głosi Mesjasza, i zawierzył Bogu tak dalece, że nie wnikał w to, kim Zbawiciel obiecywany będzie. Wiedział, że Bóg Go objawi - i zamierzał to uczynić jego - Jana - rękami. 

To "prostowanie", o którym traktuje Jan Chrzciciel, to po naszemu właściwie porządkowanie, ogarnianie - tak bardziej zrozumiale. Drepczemy - jedni dłużej, inni krócej - drogami naszego własnego życia, które w różnych dziwnych momentach i konfiguracjach przecinają się z drogami życia innych ludzi, mniej lub bardziej dla nas ważnych, kochanych, lubianych, czy w ogóle zrozumiałych. Zawsze jednak ku celu - temu mojemu, założonemu, gdzieś tu w tym świecie, ale mniej lub bardziej świadomie przede wszystkim ku Bogu, zmierzając do Tego, od którego pochodzimy, i który sam w sobie jest celem i odpowiedzią, choć nie zawsze taką, jak bym chciał. 

Ale uwaga - bardzo ważne - nie dla siebie, dla udowodnienia tylko czegoś samemu sobie, dla sprawdzenia tylko, czy dam radę. Konkretnie, dla Boga, dla Niego - dla Tego, który za chwilę przyjdzie w ciszy i skupieniu betlejemskiej szopki, przez którym uklękną bydło i pasterze, a przez pół ówczesnego świata przyjdą trzej mędrcy z darami symbolizującymi to, co wielkie w świecie: po to, aby je złożyć przez nowonarodzonym i bezbronnym Panem. Zdążamy z jednej strony z Nim, ale i ku Niemu, a z drugiej strony z tymi, których On stawia na naszej drodze (a nas na ich drodze życia). Taka niekończąca się plątanina ludzkich losów, myśli, pragnień, zwycięstw i radości, porażek i łez. 

To, do czego w tej niedzielnej liturgii zaprasza Bóg, to prostowanie tego, co można wyprostować i co ma sens - bo to jest o tyle istotne, że - jak to na drodze - zdarzają się ślepe zaułki, drogi jednokierunkowe. Nie ma pewnie dróg bez wyjścia - są jednak takie, które prowadzą właściwie donikąd, w których tylko traci się czas. Czasami najlepszym bowiem, co można zrobić, to przyznać się do porażki i spróbować skorygować kurs swojego życia. Takie prostowanie dróg na pewno nie jest lekkie, łatwe i przyjemne - ja to mało techniczny jestem, ale widać po tempie i mozole prac na drogach, że najpierw trzeba ileś tam warstw zdzierać, spiłować, potem wyrównać na nowo, coś tam powylewać, rozjechać walcem, odczekać. Kupa pracy. Ale każdy z nas wie, że dopóki się buduje i wznosi cokolwiek, co stoi na lewym, niepewnym, nierównym fundamencie - ryzykujemy, że się to wszystko po wybudowaniu po prostu złoży i rozwali. 

Bóg proponuje nam dzisiaj generalne porządki - w życiu, w sercu, w przywiązaniach, w celach, założeniach, punktach odniesienia. Jak się to w życiu pomiesza, wychodzą straszne serpentyny, ostre zakręty, wyboiste trasy i drogi donikąd. Będzie na pewno dużo roboty, potrzeba zaparcia, wysiłku, kto wie czy nie pojawią się przysłowiowe "krew, pot i łzy" - ale Jego zaproszenie to trasa nie dla idących na łatwiznę, ale dla ambitnych. Uwielbiam cytat z Mateusza: 
od czasów Jana Chrzciciela aż dotąd królestwo niebieskie doznaje gwałtu i ludzie gwałtowni zdobywają je (Mt 11,12)
który wprost odnosi się właśnie do Jana Chrzciciela jako początku. Jezus poszukuje Bożych gwałtowników, ludzi konkretnych, radykalnych! Jeśli myślisz, że pójdziesz raz do spowiedzi, zmówisz "paciorek", jakąś litanijkę i będzie "cacy" - zapomnij, bo Bóg uwielbia zaskakiwać. 

Po co? No właśnie - dla zbawienia. Nagrody, celu tego wszystkiego. Jezus mówi to wprost - dla każdego, dla wszystkich. Dla ciebie. Te doliny do wypełnienia, góry do zrównania, drogi do wyprostowania - to ty i ja. Twoje i moje życie. Plac budowy, a właściwie przebudowy twojego życia. 

niedziela, 6 grudnia 2015

Oburzeni mikołajem

Nie wiem, jak ty - ale mnie ta kwestia strasznie drażni i nie daje spokoju.

Wczoraj było wspomnienie liturgiczne św. Mikołaja - kapłana, biskupa - a jednocześnie świeckie, laickie i o wiele bardziej popularne mikołajki. Czyli tradycja obdarowywania się drobiazgami i słodyczami, taki może nieco przedsmak świąt. 

Niestety, kto ma konto na FB, od kilku dni pewnie u swoich bardziej konserwatywnych znajomych zaobserwował różnej maści memy i grafiki, zestawiające ze sobą "tego dobrego" św. Mikołaja biskupa z "tym złym" mikołajem w czerwonych portkach, czerwonej czapie, z czerwonym nosem, worem prezentów, elfem czy śnieżynką. Niektóre z nich wręcz pełne przemocy - biskup ciągnący po śniegu złego konsumpcyjnego mikołaja, czy wręcz okładający go, z podpisem "ja ci dam mikołaja". Bo to złe, niewłaściwe, konsumpcjonizm wchodzący w materię sakralną, zawłaszczanie świętego itp. 

Argument o zawłaszczeniu świętego wydaje mi się zupełnie nietrafiony - tak się składa, że wizerunek opisanego wyżej czerwonego faceta, o ile wiem, powstał na potrzeby ni mniej, ni więcej ale reklam Coca Coli gdzieś w latach 30. XX wieku. Pojęcie "świętego" po prostu się przyjęło i myślę, że mało kto kojarzy faceta w czerwonych rajtuzach z biskupem ze starożytnej Miry z III w.n.e., słynnym dobroczyńcą, co to fundował posagi ubogim pannom, które bez tego nie miały szansy na zamążpójście, ba, nawet prostytutkom (tu pewnie niektórzy dostają zawału - ale jak on tak!... zgorszenie!). 

Tym bardziej, że jeśli ktokolwiek zechce, wystarczy wpisać hasło w wyszukiwarkę, i o Mikołaju biskupie można się sporo dowiedzieć. I nikt nie ma wątpliwości, że to nie o starszawego faceta w czerwonym kubraczku chodzi. A co jak co, w Polsce jest mocno popularny, skoro mamy - jak podają statystyki - 327 świątyni pod jego wezwaniem ("lepsi" są tylko śś. Piotr i Paweł oraz Jan Chrzciciel); tak się składa, i mnie w poświęconej "świętemu od prezentów" bazylice dominikańskiej ochrzczono :) 

Czy unoszenie się "świętym" oburzeniem ma tutaj sens? Czy czemukolwiek i komukolwiek - poza oburzaniem samym w sobie i oburzającym się - coś daje? Po raz kolejny - mentalność św. Oburza, promowanego w ramach sympatycznego kalendarza jako patrona Polski, pasuje jak ulał. Oburzanie dla oburzania, bo dzień bez oburzania to dzień stracony. Święty Mikołaj biskup to symbol dobroczynności, szczodrości, zachęta do pewnej postawy - i chyba o wiele sensowniej jest po prostu wziąć tę propozycję do serca, i zostać takim autentycznym świętym Mikołajem dla kogoś? Może nie tylko dla najbliższych - bo to dość łatwe - ale rozejrzeć się po okolicy, popatrzeć, poszukać, i spróbować zdziałać mały cud dla kogoś, kto jest w gorszej sytuacji ode mnie? 

Nie tyle być takim mikołajem od czekoladek rozdawanych bliskim - co spróbować zostać świętym Mikołajem, który chce przyjść z pomocą i zaradzić czyjejś biedzie czy ubóstwu, prawdziwym i autentycznym potrzebom osoby w trudnej sytuacji. Nie oburzać się - ruszyć i zrobić coś dobrego. Pola do popisu jest dużo i każdy może się wykazać. Jeśli zdecyduje się na coś bardziej konstruktywnego niż nadęte oburzenie. 

sobota, 5 grudnia 2015

Polscy franciszkańscy męczennicy z Peru beatyfikowani


I stało się - dzisiaj po południu w peruwiańskim Chimbote, na tamtejszym stadionie, prefekt Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych kard. Angelo Amato SDB dokonał w imieniu papieża Franciszka beatyfikacji trzech ofiar maoistowskich bojowników Świetlistego Szlaku, którzy ponieśli śmierci w krótkim odstępie czasu w sierpniu i wrześniu 1991 r. na terenie tej diecezji - o. Zbigniewa Strzałkowskiego OFMConv. i o. Michała Tomaszka OFMConv., jak również Włocha ks. Alessandro Dordiego (pisałem o tym w lutym). 
Przyjmując pragnienie naszego brata, biskupa Ángela Francisco Simóna Piorno, ordynariusza Chimbote, a także wielu innych współbraci w biskupstwie i wiernych, po zasięgnięciu opinii Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, naszą władzą apostolską zezwalamy, by czcigodni Słudzy Boży o. Michał Tomaszek, o. Zbigniew Strzałkowski ze Zakon Braci Mniejszych Konwentualnych i ks. Aleksander Dordi, kapłan z diecezji Bergamo, od tej pory nazywani byli błogosławionymi, a jego święto niech będzie obchodzone zgodnie z zasadami prawa 9 sierpnia i 25 sierpnia
W uroczystości w Andach wzięło udział ok. 20.000 osób, w tym grupa ok. 200 Polaków, w tym przewodniczący KEP abp Stanisław Gądecki, jak również ordynariusze diecezji, z których pochodzili oo. Zbigniew i Michał: bp Andrzej Jeż z Tarnowa oraz bp Roman Pindel z Żywca. 

Dlaczego Polacy zginęli, jak również niewiele później ich współbrat z Włoch? Kompletnie bez sensu, z powodu głupich uprzedzeń, w imię wydumanego imperializmu i sprzeciwiania się "rewolucji" (na przesiąkniętej krwią tabliczce z "wyrokiem śmierci", umieszczonej na plecach o. Zbigniewa, senderyści namalowali znak sierpa i młota oraz hasło: "Śmierć imperialistom, niech żyje rewolucja"). Co więcej, poza nimi terroryści zabili też wójta i jego zastępcę. Za co tak naprawdę zginęli Polacy? Za to, że Kościół uważany był za zagrożenie dla zbrodniczej organizacji. Za Ewangelizację Peruwiańczyków, leczenie, dożywianie miejscowych ludzi, starali się podnieść poziom życia mieszkańców tych okolic. O. Zbigniew miał w szczególności zajmować się sprawami organizacyjnymi, oddany posłudze chorym, o. Michał zaś był uzdolniony jeśli chodzi o śpiew i muzykę.

Pięknie mówił o tym w homilii kardynał prefekt:
Nasi męczennicy mówili językiem miłości. Pochodzili z dalekich krajów i mówili innymi językami. Przybywając do Peru, nauczyli się nowego języka, ale przede wszystkim mówili językiem miłości. Ich apostolstwo i akceptacja męczeństwa były lekcjami miłości. Miłość zwycięża nienawiść i znosi zemstę. Miłość jest prawdziwym świetlistym szlakiem, który przynosi życie, a nie śmierć, rodzi pokój, a nie wojnę, tworzy braterstwo, a nie podziały.
Po śmierci ich ciała pochowano w kościele parafialnym w Pariacoto, gdzie posługiwali za życia.

ikona polskich męczenników autorstwa Bogusława Onsowicza, która została wręczona w czasie beatyfikacji kard. Angelo Amato jako dar od franciszkanów
Polecam obejrzenie krótkiego półgodzinnego filmu "Czas zawieszony", wyprodukowanego przez TVP i telewizję peruwiańską (wypowiada się tam s. Berta Hernandez Guerra, która jechała z Polakami, i została wypchnięta z samochodu; w jego produkcji wziął udział również o. Jarosław Wysoczański OFMConv., który pracował z męczennikami w Pariacoto jako ich przełożony, i przeżył prawdopodobnie tylko dlatego, że w czasie uprowadzenia nowobeatyfikowanych przebywał na urlopie).  Także na TVP 1 jutro, w niedzielę 06.12.2015 o 9:00 zostanie wyemitowany film poświęcony osobom nowych polskich męczenników pt. "Życia nie można zmarnować". Kto ma czas - polecam. 

Ich świadectwo jest bardzo istotne w dzisiejszych czasach - choć to tylko ćwierć wieku później. Także dzisiaj, a nawet jeszcze bardziej, chrześcijanie są prześladowani tylko dlatego, że są tym, kim są, i wierzą w Tego, w którego wierzą. Nie tylko w Ameryce Południowej, ale także na Bliskim Wschodzie, i w wielu innych miejscach. Ojcowie Michał i Zbigniew pokazują, że warto być wiernym swoim przekonaniom, oddanym swojej pracy wśród ludzi do końca - jaka by ona nie była. Nie tylko zresztą jako kapłan czy brat zakonny. 

Można by pewnie powiedzieć: po co ta ofiara? Bez sensu. Mogli uciec, bronić się jakoś, przeciwstawić agresorom. Nie było by w tym nic złego ani dziwnego. A oni po prostu ofiarowali siebie z miłości do Boga i ludzi, którym tam posługiwali. Boży szaleńcy? Może i tak. Ale to właśnie ich Kościół przedstawia nam jako wzory i uznaje za błogosławionych, przepełnionych Bogiem.

Tu nie chodzi o to, aby każdy został męczennikiem - ale o gotowość do oddania życia, do złożenia go Bogu w ofierze, o ile o to poprosi. I że otrzymane od Niego dary, talenty i powołanie można zrealizować nie tylko w dobrze płatnej, prestiżowej pracy zawodowej - ale także, a może nawet lepiej i sensowniej, na przysłowiowym końcu świata, wśród ludzi ubogich materialnie i duchowo, pozostawionych niejako samym sobie.



Błogosławieni Michale i Zbigniewie - módlcie się za nami.  

środa, 2 grudnia 2015

Wilki dwa 01 - skopane ogródki życia


Jakiś czas temu przeczytałem świetną książkę, z założenia "adwentową", bo będącą owocem wideorekolekcji adwentowych z 2013 roku, sprzed 2 lat, jakie poprowadzili w Stacji 7 Adam Szustak OP i Robert "Litza" Friedrich - Wilki dwa

Powiem szczerze - zanim przeszedłem przez "Wilki dwa", byłem dość sceptycznie nastawiony do twórczości o. Adama. A, bo taki popularny, telekaznodzieja, wszędzie go pełno, itp. Po książce zmieniłem zdanie, bo jest to człowiek, który ma wielki Boży dar jeśli chodzi o przekazywanie i wyjaśnianie Słowa Bożego (a i sporą wiedzę w tym zakresie). 

Pewnie nie za jednym zamachem (nie w jednym wpisie), ale chciałbym się podzielić kilkoma fajnymi myślami z książki, tak naprawdę mówiącej o nieustannej i de facto już rozstrzygniętej, wygranej przez Boga walce o nasze dusze ze Złym. Już same w sobie tzw. zadania na końcu każdego rozdziału to kapitalna sprawa - krótkie myśli, taki kop w cztery litery; nie żeby zniechęcić, ale na rozpęd. 

Enjoy!
  • Walka dobra ze złem to nie jest masowa wojna dwóch sił. Tu tylko jeden przeciwnik jest potężny. Drugi jest silny wyłącznie z naszego punktu widzenia. Z punktu widzenia Boga to żaden rywal.
  • Wolność obok miłości jest najtrudniejszym zadaniem, jakiem mamy w życiu.
  • Zły zawsze okłamuje. I nie może nam zaproponować rzeczy, których Pan Bóg nie chciałby nam dać, bo on ich zwyczajnie nie ma. Jedyne, co może zrobić, to udawać, że coś ma. 
  • Jeżeli jesteś małżonkiem, to nie daj sobie wmówić, że nie potrafisz kochać albo nie jesteś w stanie nauczyć się kochać bardziej. Jeżeli jesteś kimkolwiek innym i myślisz o sobie źle, upadlasz się, poniżasz, osądzasz - nie wierz temu kłamstwu! Kłamstwo Złego idzie zawsze w dwóch kierunkach: albo nasz grzech neguje, albo go wyolbrzymia. Potrzebujemy prawdy. O tym, że jesteśmy grzesznikami, ale też prawdy, że te grzechy wcale Panu Bogu nie przeszkadzają, żeby zrobić z nas coś niezwykłego, pięknego i cudownego. 
  • Nie udawaj, że kochasz doskonale, ale też nie daj sobie wmówić, że nie potrafisz kochać. I że nie jesteś w stanie nauczyć się kochać bardziej. 
  • Bardzo możliwe, że masz tylko jeden przystanek, jakiś milimetr dobra w sobie. Dobry wilk będzie ci nieustannie powtarzał: wystarczy.
  • Człowiekiem wierzącym nie jest ten, kto potrafi bez zastrzeżeń przyjąć cały system dogmatów wiary Kościoła, nie ma żadnych wątpliwości czy kryzysów. Nie. Dla mnie człowiek wiary to człowiek, który wierzy w to, że niemożliwe może się stać. Ten, kto widzi, że się nie da, że po ludzku wszystko wskazuje, że to "niemożliwe", a nagle to się dzieje. W sytuacjach, kiedy jest przekonany, że nic się nie da zrobić, zmienić, naprawić, wzbudza w sobie przekonanie: ja rzeczywiście nie potrafię, ale Ty potrafisz, bo jesteś Panem rzeczy niemożliwych. Dla mnie człowiek wierzący to jest człowiek wierzący w niemożliwe. Pokaż mi, że jesteś Panem rzeczy niemożliwych.
  • Każdy z nas ma prawdopodobnie obok siebie kogoś, kto zamieszkał w Sodomie, kto nas skrzywdził, stoczył się, nie jest wart jakiegokolwiek dobra. Może Pan Bóg ciągle czeka, aż ktoś wreszcie zacznie się z Nim kłócić, żeby kogoś ocalił. Nie chodzi o to, że Pan Bóg nie chce ocalić. Myślę, że Pan Bóg wręcz usycha z tęsknoty, gdy Abraham przyszedł i z Nim rozmawiał. Chciał, żeby znalazł się ktoś, kto okaże miłość.
  • Spójrz na siebie według Bożej optyki. Nie na to, jaki jesteś, ale na to, jaki możesz być. Dziś przegrałeś, ok, ale może jutro dobry wilk się obudzi i wygra. Więc zacznij zmieniać życie od zera. Od teraz. Od już. 
  • Przychodzi taki moment, że człowiek wie, że nikt w niego nie wierzy.
  • Niektórzy mówią, że piekło będzie polegało właśnie na takim poczuciu totalnego osamotnienia, pogrążenia w pustce, może nawet będzie widziało się wtedy wszystkich tych, którzy są szczęśliwi. 
  • Pan Bóg, patrząc na nic, widzi bardzo wiele. To jest historia Boga, który widzi inaczej niż ludzie. 
  • Pan Bóg desperacko próbuje nauczyć mnie kochać, oczyścić moje serce. A że jestem głupi jak osioł, to znalazł tylko jeden sposób. Na nowo. 
  • Proces cierpienia, który dokonał się w Hiobie, miał go na nauczyć zupełnie nowego patrzenia na to, co miał wcześniej. Tak jak Hiob, który był przecież człowiekiem sprawiedliwym, nie umiał wcześniej właściwie korzystać z tego, co miał, nie potrafił kochać swoich dzieci, skoro dostawał wszystko nowe. 
  • Hiobowe doświadczenie krzyża jest trudne, ale polecam. Dlaczego? Bo zawsze prowadzi do refleksji nad sensem życia. Więc nawet jeżeli czujesz się jak skopany ogródek, pamiętaj, że to dobry moment, żeby coś zasiać. 
Tyle dzisiaj, bo czasu za mało. 

Wszędzie dzisiaj reklamują - ba, w Empiku jest przecena - Plaster miodu o. Szustaka, czyli zapis z kolei zeszłorocznych rekolekcji (nieco innych, bo były to tylko nagrania audio). Ja jednak polecam sięgnięcie po wilków dwóch :)

wtorek, 1 grudnia 2015

Przełomowe spotkanie

Gdy Jezus przechodził obok Jeziora Galilejskiego, ujrzał dwóch braci: Szymona, zwanego Piotrem, i brata jego, Andrzeja, jak zarzucali sieć w jezioro; byli bowiem rybakami. I rzekł do nich: Pójdźcie za Mną, a uczynię was rybakami ludzi. Oni natychmiast zostawili sieci i poszli za Nim. A gdy poszedł stamtąd dalej, ujrzał innych dwóch braci, Jakuba, syna Zebedeusza, i brata jego, Jana, jak z ojcem swym Zebedeuszem naprawiali w łodzi swe sieci. Ich też powołał. A oni natychmiast zostawili łódź i ojca i poszli za Nim. (Mt 4,18-22)
Wczorajsza Ewangelia z święta św. Andrzeja apostoła. Tego, który jakby pierwszy poszedł do Jezusa, i który zaprowadził do Niego Piotra - Mateusz we fragmencie powyżej o tym w sumie nie wspomina, za to opisuje to dość ładnie Jan we własnej wersji (J 1,35-42). Jan Chrzciciel wskazuje na Jezusa jako Baranka Bożego, i Andrzej z drugim, nie wskazanym z imienia, poszedł za Jezusem. Dopiero po całym dniu z Jezusem Andrzej spotkał swego brata Piotra i powiedział, że znalazł Mesjasza, po czym zaprowadził Piotra do Jezusa.

Tą sytuację - mam nadzieję - każdy z nas jakoś może rozpoznać w swoim życiu. Każdy z nas jest inny, i w życiu każdego z nas gdzieś tam był moment, kiedy Jezus zapukał jakby mocniej, i go zauważyłem. U niektórych spotkanie z Nim jest normalną codziennością, czymś, co jest nieodłącznym elementem życia od małego - i chwała za to jego rodzicom, którzy tak uwrażliwili dziecko na sprawy Boże, że potem taka mała osoba wchodzi w życie z Bogiem jako swoim przyjacielem i powiernikiem. U innych Jezus to jakby osoba, która pojawia się dopiero na jakimś późniejszym etapie - czy to z powodu buntu, kontestacji i sprzeciwu wobec rodziców, dziadków czy po prostu wiary, czy też dorastania w środowisku, w którym zwyczajnie nie stanowi On żadnego punktu odniesienia (a takich miejsc jest coraz więcej).

Najtrudniej ma człowiek, który ma jakiś swój wielki plan na życie i skrupulatnie go realizuje - krok po kroku, systematycznie, mozolnie wspina się na coś, co dla niego stanowi szczyt, punkt docelowy, cel. Pół biedy, kiedy to jest cel jakiś zawodowy - wykształcenie (może doktorat albo i wyżej?), praca (może naukowa)? Najczęściej chodzi o osiągnięcie jakiegoś statusu materialnego, stabilizacji - i nie ma w tym co do zasady nic złego - kupić mieszkanie (najczęściej kredyt do końca życia), założyć rodzinę, móc sobie pozwolić na samochód, wycieczki zagraniczne, parę gadżetów... Szkoda, że w tych kwestiach materialnych potrafimy dosłownie zagryźć język i tyrać, żeby się dorobić, a w relacji z Panem Bogiem najczęściej nie potrafimy włożyć nawet ułamka tego wysiłku, poświęcić czasu, być równie starannym i konsekwentnym. 

Bo pewnego dnia przechodzi obok ciebie Jezus - tak, jak to się miało z Andrzejem. Konkretniej - przechodzi pewnie i codziennie, ale go po prostu nie widzisz, bo jesteś zbyt rozkojarzony, albo zbyt zapatrzony w jakiś swój wytyczony cel. Nie zastawi ci drogi oddziałem policji czy wojska, nie urządzi show z fajerwerkami i bannerami dla zwrócenia uwagi. Czasami może się okazać, że jesteś świadkiem jakiegoś cudu - tak, Bóg zadziałał, i to porusza serce. Przechodzi obok, a Ty uświadamiasz sobie, że nie możesz od Niego oderwać wzroku, że coś przyciąga. Że to On właśnie - wbrew wszystkim planom i założeniom - czujesz to bardzo, stanowi odpowiedź na wszystkie twoje pytania, wątpliwości, smutki, żale, marzenia i porywy serca. 

I tyle. Nie napiszę, jaka jest cudowna i uniwersalna - jak matematyczny wzorek - odpowiedź na to, co Jezus mówi. Bo tylko ty to wiesz, bo mówi to tylko tobie i do ciebie. Po prostu posłuchaj. Nie pozwól życiu z jego bogactwem, kolorami, jazgotem i emocjami zagłuszyć tego, co On ci delikatnie proponuje. Przemódl to. I odkryj w Nim i z Nim swoje powołanie. Andrzeja jego droga doprowadziła na krzyż i musisz być na to gotowy. Ale nie bój się - krzyż nigdy nie jest końcem i celem samym w sobie.