Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

piątek, 24 lipca 2015

Syndrom oblężonej twierdzy?

Już jakiś czas temu, idąc za radą Szymona Hołowni, który na spotkaniu z blogerami radził, aby nie pisali "o tym, co wszyscy", ale o tym, co dla nich ważne - postanowiłem nie pisać o wszystkim, a o tym, co mnie jakoś tam dotyka (wyjątkiem tu w zasadzie jest, a raczej była, kwestia ks. Wojciecha Lemańskiego, który został potraktowany przez swoją diecezję i biskupa niedopuszczalnie). 

W mediach zaistniał był raban medialny dotyczący kwestii uchwalenia ustawy dotyczącej kwestii zapłodnienia in vitro. Temat na pewno ważny, sprawa dość zasadnicza - i, żeby nie było, nie uważam, że propagowanie tej metody jest czymś właściwym, mimo że jestem sam rodzicem i staram się zrozumieć dramat rodziców, którzy własnych dzieci z przyczyn medycznych mieć po prostu nie mogą (ale przecież dziecko można adoptować, prawda? wszyscy zachwycają się schroniskami dla zwierząt, skąd można wziąć pieska - ale już żeby czyjeś dziecko adoptować i przyjąć do swojego domu? tu już nie...).

Oczywiście co do zasady dobrze jest, że głos zabrał Episkopat i poszczególni biskupi, dobrze że znalazły się odniesienia do tej kwestii w mediach katolickich. Problem widzę gdzie indzie - w jakim tonie pojawiają się wypowiedzi, jakim językiem. Problem widzę w dość częstej (przeważającej?) w wypowiedziach duchownych tzw. mentalności oblężonej twierdzy. Z jednej strony dobry Kościół - a wszystko poza nim be, złe, negatywne. Taka "czarno-białość". Wszystko, co nie jest inicjatywą kościelną - złe, co najmniej podejrzane, wszyscy spiskują przeciwko Kościołowi i chcą go zniszczyć. Co jest jeszcze bardziej przykre - w końcu hierarchowie to, z małymi wyjątkami, osoby raczej starsze - niestety podobny charakter wydają się mieć niektóre, a czasami prawie wszystkie inicjatywy poszczególnych wspólnot czy grup katolickich, ruchów. Skrzyknięcie się i protest, walka z czymś. Musi być wróg - wtedy jest ok, jest w kogo "walić". 

Czy to jest konieczne? Hmm... Czy to jest dobre? No w Ewangelii nie kojarzę perykopy, która by takie działanie afirmowała w jakiejkolwiek formie - co więcej, Jezus znany był z tego, że nad ludźmi biednymi, chorymi, grzesznikami (czyli wyrzucanymi poza ówczesny społeczny margines) wręcz się pochylał, przytulał, wspierał, uzdrawiał i pocieszał. O co więc chodzi? 

Oczywiście, Kościół niejednokrotnie jest atakowany. A to w kwestii tradycyjnej nauki dotyczącej rodziny, zjawiska gender (matko! słowo, które chyba najczęściej pojawia się w wypowiedziach pisemnych biskupów na każdy/jakikolwiek temat - i to jest jakaś pomyłka?!) i wielu innych. Jeśli spojrzeć na pewne media - niestety, tu można wymienić z nazwy powiązane z osobą o. Tadeusza Rydzyka CSsR - można by uznać, że katolicy są w stanie permanentnej i strasznej wojny ze wszystkim i wszystkimi; obraz całkowicie przejaskrawiony, a przez wielu - tak świeckich, jak i duchownych - dość bezmyślnie przyjmowany. Ale czy jedyne, czym Kościół może reagować, to różne formy protestów i walki, bycia "anty"? 

Chyba jednak można zaproponować ludziom coś zupełnie innego. Inicjatywy pro, popierające pewne zjawiska, eventy, działania - jako odpowiedzi na to, kiedy Kościół faktycznie jest atakowany. Jaskrawy przykład to tzw. ruchy "pro-life", które bardziej pasowało by nazwać "antyaborcyjne", ponieważ głównie walczą one ze zwolennikami aborcji, niż propagują kwestie dotyczące ochrony życia. 

Wybór należy do nas. Można załamywać ręce, ciskać gromy, wyklinać, wzywać do krucjat i kolejnego "anty" czegoś - a można przedstawić Boga jako propozycję pięknej przygody dla człowieka i chrześcijaństwo, katolicyzm jako sposób na bycie samemu szczęśliwym i pomaganie innym w odnalezieniu się na tej samej dobrej drodze we właściwym kierunku. Co jest lepsze? Grożenie ogniem piekielnym - czy pokazywanie czegoś nowego, może nieznanego, może źle zrozumianego, ale tak naprawdę dużo lepszego o ile tylko człowieka się do tego zachęci? Można zrazić się do Kościoła z powodu bełkotliwego języka w takim czy innym liście biskupim, a można chcieć posłuchać czy poczytać bp. Grzegorza Rysia i zobaczyć, jak wiele pięknej pracy robi (którego posługi trudno nie odnieść do charakteru i specyfiki, otwartości pontyfikatu papieża Franciszka). 

Kościół po prostu musi umieć pokazać, co i ile ma do zaoferowania. Nie chodzi o przejaskrawioną i nieprawdziwą reklamę, nie chodzi o udawanie, że Kościół popiera właściwie i seks przedmałżeński, i in vitro, i właściwie aborcję, żeby tylko ludzie przyszli. Świat dzisiaj naprawdę daje bardzo dużo ku temu możliwości - osiągnięcia techniczne pozwalają na szereg form prowadzenia ewangelizacji czy to w mediach, w formie wydawnictw, w internecie - nie tylko w parafii i na skalę jednej parafii. 

Ale trzeba chcieć.  

2 komentarze:

  1. Bardzo dobry wpis i pokazanie sprawy "z drugiej strony" :)

    Zapraszam na mojego bloga, tam nie dawno poruszyłam temat, dlaczego nie jestem za in vitro, może to Pana zainteresuje ;)
    http://wyrytanaobudloniach.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny tekst. Zgadzam się w całości. Kościół czasami zbyt mocno demonizuje słowami, zamiast postępować tak jak Jezus. A co do in vitro, to niektórzy naprawdę niepotrzebnie się odzywają. Smutne to, ponieważ takie wypowiedzi niszczą cały obraz kościoła.

    OdpowiedzUsuń