Gdy Jezus przechodził obok Jeziora Galilejskiego, ujrzał dwóch braci: Szymona, zwanego Piotrem, i brata jego, Andrzeja, jak zarzucali sieć w jezioro; byli bowiem rybakami. I rzekł do nich: Pójdźcie za Mną, a uczynię was rybakami ludzi. Oni natychmiast zostawili sieci i poszli za Nim. A gdy poszedł stamtąd dalej, ujrzał innych dwóch braci, Jakuba, syna Zebedeusza, i brata jego, Jana, jak z ojcem swym Zebedeuszem naprawiali w łodzi swe sieci. Ich też powołał. A oni natychmiast zostawili łódź i ojca i poszli za Nim. (Mt 4,18-22)
Wczorajsza Ewangelia z święta św. Andrzeja apostoła. Tego, który jakby pierwszy poszedł do Jezusa, i który zaprowadził do Niego Piotra - Mateusz we fragmencie powyżej o tym w sumie nie wspomina, za to opisuje to dość ładnie Jan we własnej wersji (J 1,35-42). Jan Chrzciciel wskazuje na Jezusa jako Baranka Bożego, i Andrzej z drugim, nie wskazanym z imienia, poszedł za Jezusem. Dopiero po całym dniu z Jezusem Andrzej spotkał swego brata Piotra i powiedział, że znalazł Mesjasza, po czym zaprowadził Piotra do Jezusa.
Tą sytuację - mam nadzieję - każdy z nas jakoś może rozpoznać w swoim życiu. Każdy z nas jest inny, i w życiu każdego z nas gdzieś tam był moment, kiedy Jezus zapukał jakby mocniej, i go zauważyłem. U niektórych spotkanie z Nim jest normalną codziennością, czymś, co jest nieodłącznym elementem życia od małego - i chwała za to jego rodzicom, którzy tak uwrażliwili dziecko na sprawy Boże, że potem taka mała osoba wchodzi w życie z Bogiem jako swoim przyjacielem i powiernikiem. U innych Jezus to jakby osoba, która pojawia się dopiero na jakimś późniejszym etapie - czy to z powodu buntu, kontestacji i sprzeciwu wobec rodziców, dziadków czy po prostu wiary, czy też dorastania w środowisku, w którym zwyczajnie nie stanowi On żadnego punktu odniesienia (a takich miejsc jest coraz więcej).
Najtrudniej ma człowiek, który ma jakiś swój wielki plan na życie i skrupulatnie go realizuje - krok po kroku, systematycznie, mozolnie wspina się na coś, co dla niego stanowi szczyt, punkt docelowy, cel. Pół biedy, kiedy to jest cel jakiś zawodowy - wykształcenie (może doktorat albo i wyżej?), praca (może naukowa)? Najczęściej chodzi o osiągnięcie jakiegoś statusu materialnego, stabilizacji - i nie ma w tym co do zasady nic złego - kupić mieszkanie (najczęściej kredyt do końca życia), założyć rodzinę, móc sobie pozwolić na samochód, wycieczki zagraniczne, parę gadżetów... Szkoda, że w tych kwestiach materialnych potrafimy dosłownie zagryźć język i tyrać, żeby się dorobić, a w relacji z Panem Bogiem najczęściej nie potrafimy włożyć nawet ułamka tego wysiłku, poświęcić czasu, być równie starannym i konsekwentnym.
Bo pewnego dnia przechodzi obok ciebie Jezus - tak, jak to się miało z Andrzejem. Konkretniej - przechodzi pewnie i codziennie, ale go po prostu nie widzisz, bo jesteś zbyt rozkojarzony, albo zbyt zapatrzony w jakiś swój wytyczony cel. Nie zastawi ci drogi oddziałem policji czy wojska, nie urządzi show z fajerwerkami i bannerami dla zwrócenia uwagi. Czasami może się okazać, że jesteś świadkiem jakiegoś cudu - tak, Bóg zadziałał, i to porusza serce. Przechodzi obok, a Ty uświadamiasz sobie, że nie możesz od Niego oderwać wzroku, że coś przyciąga. Że to On właśnie - wbrew wszystkim planom i założeniom - czujesz to bardzo, stanowi odpowiedź na wszystkie twoje pytania, wątpliwości, smutki, żale, marzenia i porywy serca.
I tyle. Nie napiszę, jaka jest cudowna i uniwersalna - jak matematyczny wzorek - odpowiedź na to, co Jezus mówi. Bo tylko ty to wiesz, bo mówi to tylko tobie i do ciebie. Po prostu posłuchaj. Nie pozwól życiu z jego bogactwem, kolorami, jazgotem i emocjami zagłuszyć tego, co On ci delikatnie proponuje. Przemódl to. I odkryj w Nim i z Nim swoje powołanie. Andrzeja jego droga doprowadziła na krzyż i musisz być na to gotowy. Ale nie bój się - krzyż nigdy nie jest końcem i celem samym w sobie.
Tą sytuację - mam nadzieję - każdy z nas jakoś może rozpoznać w swoim życiu. Każdy z nas jest inny, i w życiu każdego z nas gdzieś tam był moment, kiedy Jezus zapukał jakby mocniej, i go zauważyłem. U niektórych spotkanie z Nim jest normalną codziennością, czymś, co jest nieodłącznym elementem życia od małego - i chwała za to jego rodzicom, którzy tak uwrażliwili dziecko na sprawy Boże, że potem taka mała osoba wchodzi w życie z Bogiem jako swoim przyjacielem i powiernikiem. U innych Jezus to jakby osoba, która pojawia się dopiero na jakimś późniejszym etapie - czy to z powodu buntu, kontestacji i sprzeciwu wobec rodziców, dziadków czy po prostu wiary, czy też dorastania w środowisku, w którym zwyczajnie nie stanowi On żadnego punktu odniesienia (a takich miejsc jest coraz więcej).
Najtrudniej ma człowiek, który ma jakiś swój wielki plan na życie i skrupulatnie go realizuje - krok po kroku, systematycznie, mozolnie wspina się na coś, co dla niego stanowi szczyt, punkt docelowy, cel. Pół biedy, kiedy to jest cel jakiś zawodowy - wykształcenie (może doktorat albo i wyżej?), praca (może naukowa)? Najczęściej chodzi o osiągnięcie jakiegoś statusu materialnego, stabilizacji - i nie ma w tym co do zasady nic złego - kupić mieszkanie (najczęściej kredyt do końca życia), założyć rodzinę, móc sobie pozwolić na samochód, wycieczki zagraniczne, parę gadżetów... Szkoda, że w tych kwestiach materialnych potrafimy dosłownie zagryźć język i tyrać, żeby się dorobić, a w relacji z Panem Bogiem najczęściej nie potrafimy włożyć nawet ułamka tego wysiłku, poświęcić czasu, być równie starannym i konsekwentnym.
Bo pewnego dnia przechodzi obok ciebie Jezus - tak, jak to się miało z Andrzejem. Konkretniej - przechodzi pewnie i codziennie, ale go po prostu nie widzisz, bo jesteś zbyt rozkojarzony, albo zbyt zapatrzony w jakiś swój wytyczony cel. Nie zastawi ci drogi oddziałem policji czy wojska, nie urządzi show z fajerwerkami i bannerami dla zwrócenia uwagi. Czasami może się okazać, że jesteś świadkiem jakiegoś cudu - tak, Bóg zadziałał, i to porusza serce. Przechodzi obok, a Ty uświadamiasz sobie, że nie możesz od Niego oderwać wzroku, że coś przyciąga. Że to On właśnie - wbrew wszystkim planom i założeniom - czujesz to bardzo, stanowi odpowiedź na wszystkie twoje pytania, wątpliwości, smutki, żale, marzenia i porywy serca.
I tyle. Nie napiszę, jaka jest cudowna i uniwersalna - jak matematyczny wzorek - odpowiedź na to, co Jezus mówi. Bo tylko ty to wiesz, bo mówi to tylko tobie i do ciebie. Po prostu posłuchaj. Nie pozwól życiu z jego bogactwem, kolorami, jazgotem i emocjami zagłuszyć tego, co On ci delikatnie proponuje. Przemódl to. I odkryj w Nim i z Nim swoje powołanie. Andrzeja jego droga doprowadziła na krzyż i musisz być na to gotowy. Ale nie bój się - krzyż nigdy nie jest końcem i celem samym w sobie.
Masz rację pisząc, że potrafimy zagryźć język jeśli chodzi o osiąganie celów materialnych... Tylko, że często zapominamy o swojej drodze, o celu i rozwoju duchowym. Tym samym skazując siebie na smutek, wypalenie, bezcelowość, brak radości....
OdpowiedzUsuńMarnujemy i sily czas po prostu nie na to, co trzeba. Jak to w dzisiejszym odcinku fajnie powiedzial o. Adam Szustak OP, zamiast konfrontowac sie z tym, co zle, uciekamy na drzewo.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń