Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

wtorek, 1 grudnia 2015

Przełomowe spotkanie

Gdy Jezus przechodził obok Jeziora Galilejskiego, ujrzał dwóch braci: Szymona, zwanego Piotrem, i brata jego, Andrzeja, jak zarzucali sieć w jezioro; byli bowiem rybakami. I rzekł do nich: Pójdźcie za Mną, a uczynię was rybakami ludzi. Oni natychmiast zostawili sieci i poszli za Nim. A gdy poszedł stamtąd dalej, ujrzał innych dwóch braci, Jakuba, syna Zebedeusza, i brata jego, Jana, jak z ojcem swym Zebedeuszem naprawiali w łodzi swe sieci. Ich też powołał. A oni natychmiast zostawili łódź i ojca i poszli za Nim. (Mt 4,18-22)
Wczorajsza Ewangelia z święta św. Andrzeja apostoła. Tego, który jakby pierwszy poszedł do Jezusa, i który zaprowadził do Niego Piotra - Mateusz we fragmencie powyżej o tym w sumie nie wspomina, za to opisuje to dość ładnie Jan we własnej wersji (J 1,35-42). Jan Chrzciciel wskazuje na Jezusa jako Baranka Bożego, i Andrzej z drugim, nie wskazanym z imienia, poszedł za Jezusem. Dopiero po całym dniu z Jezusem Andrzej spotkał swego brata Piotra i powiedział, że znalazł Mesjasza, po czym zaprowadził Piotra do Jezusa.

Tą sytuację - mam nadzieję - każdy z nas jakoś może rozpoznać w swoim życiu. Każdy z nas jest inny, i w życiu każdego z nas gdzieś tam był moment, kiedy Jezus zapukał jakby mocniej, i go zauważyłem. U niektórych spotkanie z Nim jest normalną codziennością, czymś, co jest nieodłącznym elementem życia od małego - i chwała za to jego rodzicom, którzy tak uwrażliwili dziecko na sprawy Boże, że potem taka mała osoba wchodzi w życie z Bogiem jako swoim przyjacielem i powiernikiem. U innych Jezus to jakby osoba, która pojawia się dopiero na jakimś późniejszym etapie - czy to z powodu buntu, kontestacji i sprzeciwu wobec rodziców, dziadków czy po prostu wiary, czy też dorastania w środowisku, w którym zwyczajnie nie stanowi On żadnego punktu odniesienia (a takich miejsc jest coraz więcej).

Najtrudniej ma człowiek, który ma jakiś swój wielki plan na życie i skrupulatnie go realizuje - krok po kroku, systematycznie, mozolnie wspina się na coś, co dla niego stanowi szczyt, punkt docelowy, cel. Pół biedy, kiedy to jest cel jakiś zawodowy - wykształcenie (może doktorat albo i wyżej?), praca (może naukowa)? Najczęściej chodzi o osiągnięcie jakiegoś statusu materialnego, stabilizacji - i nie ma w tym co do zasady nic złego - kupić mieszkanie (najczęściej kredyt do końca życia), założyć rodzinę, móc sobie pozwolić na samochód, wycieczki zagraniczne, parę gadżetów... Szkoda, że w tych kwestiach materialnych potrafimy dosłownie zagryźć język i tyrać, żeby się dorobić, a w relacji z Panem Bogiem najczęściej nie potrafimy włożyć nawet ułamka tego wysiłku, poświęcić czasu, być równie starannym i konsekwentnym. 

Bo pewnego dnia przechodzi obok ciebie Jezus - tak, jak to się miało z Andrzejem. Konkretniej - przechodzi pewnie i codziennie, ale go po prostu nie widzisz, bo jesteś zbyt rozkojarzony, albo zbyt zapatrzony w jakiś swój wytyczony cel. Nie zastawi ci drogi oddziałem policji czy wojska, nie urządzi show z fajerwerkami i bannerami dla zwrócenia uwagi. Czasami może się okazać, że jesteś świadkiem jakiegoś cudu - tak, Bóg zadziałał, i to porusza serce. Przechodzi obok, a Ty uświadamiasz sobie, że nie możesz od Niego oderwać wzroku, że coś przyciąga. Że to On właśnie - wbrew wszystkim planom i założeniom - czujesz to bardzo, stanowi odpowiedź na wszystkie twoje pytania, wątpliwości, smutki, żale, marzenia i porywy serca. 

I tyle. Nie napiszę, jaka jest cudowna i uniwersalna - jak matematyczny wzorek - odpowiedź na to, co Jezus mówi. Bo tylko ty to wiesz, bo mówi to tylko tobie i do ciebie. Po prostu posłuchaj. Nie pozwól życiu z jego bogactwem, kolorami, jazgotem i emocjami zagłuszyć tego, co On ci delikatnie proponuje. Przemódl to. I odkryj w Nim i z Nim swoje powołanie. Andrzeja jego droga doprowadziła na krzyż i musisz być na to gotowy. Ale nie bój się - krzyż nigdy nie jest końcem i celem samym w sobie. 

3 komentarze:

  1. Masz rację pisząc, że potrafimy zagryźć język jeśli chodzi o osiąganie celów materialnych... Tylko, że często zapominamy o swojej drodze, o celu i rozwoju duchowym. Tym samym skazując siebie na smutek, wypalenie, bezcelowość, brak radości....

    OdpowiedzUsuń
  2. Marnujemy i sily czas po prostu nie na to, co trzeba. Jak to w dzisiejszym odcinku fajnie powiedzial o. Adam Szustak OP, zamiast konfrontowac sie z tym, co zle, uciekamy na drzewo.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń