Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

poniedziałek, 30 listopada 2015

Na co ja właściwie czekam?

Jezus powiedział do swoich uczniów: Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na ziemi trwoga narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte. Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, nadchodzącego w obłoku z wielką mocą i chwałą. A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie. Uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień nie przypadł na was znienacka, jak potrzask. Przyjdzie on bowiem na wszystkich, którzy mieszkają na całej ziemi. Czuwajcie więc i módlcie się w każdym czasie, abyście mogli uniknąć tego wszystkiego, co ma nastąpić, i stanąć przed Synem Człowieczym. (Łk 21,25-28.34-36)
W kontekście I niedzieli Adwentu trzeba generalnie powiedzieć o dwóch sprawach. 

Po pierwsze, ludzie generalnie zatracili taki zmysł wyczekiwania na przyjście ponowne Pana Boga z biegiem czasu od momentu Wniebowstąpienia (pisałem o tym szerzej ze 2 tygodnie temu w kontekście Królestwa Bożego). Z naszą cierpliwością jak to jest, to każdy widzi - najlepiej na sobie - więc w sumie nic dziwnego. Tym niemniej, to, co się dzieje, widzimy i powinniśmy... no właśnie, co? Wyciągać wnioski. Nie bawiąc się w analityków - ale odnosząc to, co widzimy, do Słowa Bożego. 

Nie da się ukryć, to, co widać, optymizmem specjalnym nie napawa. Państwo Islamskie dzielnie rozwala Wschód, zabijani są ludzie nie tylko z powodu wiary i jej mężnego wyznawania (bo nie sądzę, aby to sprawdzano tak drobiazgowo), co za sam fakt bycia ochrzczonym - co, jak wiemy, czasami wcale nie przeszkadza w, delikatnie mówiąc, obojętności religijnej w ramach zasady "a po co się Bogu narzucać". Jesteś katolikiem i możesz tylko za to umrzeć. Ludzie są wyrzucani z pracy za to, że się przeżegnali w przerwie na posiłek albo za noszenie dyskretnego krzyżyka. Domaga się zrównania praw homoseksualistów z prawami rodziny, włącznie z prawem do "małżeństwa" i wychowywania dzieci (homoseksualizm kwitł już w antyku - jednakże jakoś był zawsze kwestią tabu). Przemysł aborcyjny kwitnie w ramach realizacji tzw. prawa kobiety do decydowania o samej sobie i swoim ciele - bo kto by się przejmował taką błahostką, jak prawo człowieka do życia (tego małego, nienarodzonego, po prawniczemu nasciturusa - nawet prawo rzymskie dawało mu szereg uprawnień!). Równocześnie, w starzejących się coraz bardziej społeczeństwach rzekomo chrześcijańskiej Europy szerzy się na potęgę przemysł eutanatyczny. I, tak bardziej prozaicznie, coraz bardziej różnej maści spece biją na alarm: te bogactwa naturalne zaraz się wyczerpią, zabraknie gazu, ropy, systemy zasilania nie wytrzymają kolejnych upałów. O, matko... Co to będzie?

Postawa wobec tych sytuacji - nie wiem, czy koniec świata będzie, dzisiaj, jutro, czy za 10 lat, ale można chyba przyjąć, że jest to bliżej niż dalej? - może być dwojaka. Albo "ostatni uciekający gasi światło", co widać bardzo często i przebija się w rozmowach, pomiędzy różnymi próbami zabezpieczenia siebie (co samo w sobie brzmi kuriozalnie - czekam na "ubezpieczenia od końca świata" :)) Albo zamiast bezmyślnej paniki zaczniemy słuchać Boga: "A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie". Warto uświadomić to sobie w kontekście, rozpoczętego wczoraj w Polsce, jubileuszu 1050-lecia chrztu naszego kraju. To spore dziedzictwo - nie mówię o tradycji - ludzi, którzy żyli w czasach o wiele trudniejszych od naszych, i wytrwali w wierze i ta wiara właśnie dawała im siły. Tu nie chodzi o bezmyślne papugowanie przez nas - ale o jakąś tam refleksję. 

Człowiek gotowy nie ma się czego bać w kontekście "końca świata", a właściwie to ponownego przyjścia Pana Jezusa. Bo właśnie jest gotowy i pozostaje gotowy nie tylko dzisiaj, ale stara się być taki i jutro, i starał się być gotowy wczoraj. Tak, jest to jakiś tam wysiłek. Ale warto. I ten właśnie Pan Jezus bardzo ładnie wymienia, powyżej, co można wziąć tak na "pierwszy ogień" w mojej własnej walce o tę gotowość: obżarstwo, pijaństwo (nie mylić z - potrzebną każdemu i po prostu naturalną od czasu do czasu dobrą zabawą, w której nie ma nic złego), troski doczesne czyli szeroko pojęty materializm. Z jedzeniem sam czasami mam problem, z pijaństwem chyba akurat nie (ale wielu ma), a materializm i zbieractwo to chyba problem każdego z nas. Jest duże pole do popisu i jeszcze calutkie 24 dni rozpoczynającego się jutro grudnia, aby ten Adwent wykorzystać kreatywnie i walczyć: nie ze sobą, ale z tym, co mi przeszkadza w byciu gotowym na spotkanie z Bogiem. Kapitalnie to wczoraj określił o. Grzegorz Kramer SI: "Dopiero ktoś, kto nabierze ducha, pozwoli Jemu panować w różnych dziedzinach życia, może podnieść głowę, bo nie ma nic do ukrycia". 

Po drugie zaś, to są słowa o oczekiwaniu i trzeba o nie właśnie zadać sobie pytanie. 

Oczywiście, to bardziej jakby naturalne wydaje się w kontekście tego, o czym tu piszę, dość łatwe do przewidzenia - czy ja w ogóle oczekuję tego Boga, wyczekuję Jego Narodzenia, czy betlejemska noc i szopka z narodzoną Maleńką Miłością to jest dla mnie jakikolwiek punkt odniesienia? Czy po prostu cały każdy dotychczasowy Adwent i każde święta to wyłącznie szopka taka. Jezus Chrystus przychodzi do tej szopki - ale nie dla szopki. Jeśli masz robić coś bez sensu, z przyzwyczajenia, dla świętego spokoju - to chyba lepiej daj sobie spokój. Będziesz dzięki temu uczciwy wobec siebie. Ten Bóg przychodzi właśnie do mnie i do ciebie, do każdego. Ale żeby Go spotkać, trzeba tam się najpierw wybrać, potem przejść drogami Adwentu i dotrzeć z zachwytem w sercu, nadzieją i miłością właśnie tam, do stajenki. Dać coś z siebie. Zawalczyć o siebie, pokazać, że chcesz czekać, że to oczekiwanie jest ważne i ma sens. 

Ale warto zastanowić się tak bardziej prywatnie. Czego ja oczekuję - od życia, od ludzi szczególnie dla mnie bliskich (rodzina, przyjaciele, sympatia, małżonek), a także, i to może najpierw, od siebie samego? Jezus Chrystus nie rodzi się jako automatyczny mesjasz, który naciśnie magiczny guzik i, tadam!, nastąpi "z urzędu" zbawienie każdego człowieka, czy mu się to podoba, czy nie. Bóg w Jezusie chce przyjść w indywidualny i wyjątkowy sposób do każdego ludzkiego serca - mojego, twojego, i ile by tam miliardów ich jeszcze nie było. I żeby w ogóle odnaleźć się wobec Jego propozycji - trzeba najpierw wiedzieć, czego się samemu chce. Co jest moim marzeniem, co jest sensem mojego życia, do czego porywa się moje serce. Odpowiedź na to pytanie nie jest egoizmem - jest punktem wyjścia do budowania dalej relacji, zarówno z Bogiem, jak z innymi. Żeby wiedzieć, kim chcesz być w relacji z drugą osobą - także Bogiem - musisz najpierw wiedzieć, kim jesteś sam, i do czego zmierzasz. 

Początek Adwentu to jest taki świetny moment, bo przełom roku (liturgicznego - do kalendarzowego jeszcze miesiąc). Pewnie, wiele mogło nie wyjść w tym kończącym się nie udać, może przesadziłem z postanowieniami, z których nic nie wyszło, a może wręcz odwrotnie, przesiedziałem go wygodnie z pozycji biernego widza, dzielnie kibicując albo podśmiewając się - byle tylko samemu nic nie zrobić. No to od tej niedzieli jest okazja, aby to zmienić - i nikt nie zrobi tego za Ciebie. 

Na koniec takie krótkie modlitewne westchnienie ze Świętej Przestrzeni:
Panie Jezu, Ty powiedziałeś, że jesteś Światłem Świata i naszą Drogą, Prawdą i Życiem. Daj mi odkryć jak mam podróżować z Tobą podczas tego adwentu w kierunku nowego Światła – Ciebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz