W zeszłym tygodniu - poza poniedziałkiem, oraz wtorkiem i czwartkiem (wykłady i praktyki - przychodziłem później, więc i siedziałem dłużej) - i tak w środę i piątek siedziałem do 18, albo i lepiej. Kolejny raz dostałem od szefa do roboty coś, po czym gdy zrobiłem to, o co prosił, okazywało się, że zrobiłem to nie na tej wersji (pracowałem na takiej, na jaką mi przysłał); że wysłałem nie wyczyściwszy komentarzy (tylko że nie powiedział, że mam to zrobić); że nie jestem specem z zakresu prawa podatkowego i nie znam się na opodatkowaniu pewnej kwestii (bo się nie znam - nie bez powodu jest w dziale dedykowany do tego pracownik, który rozstrzygnął kwestię; szef sam tego nie wiedział); że w regulaminie, który można było dwojako interpretować, zinterpretowałem w sposób bardziej dla nas ostrożny i korzystny (bo on zinterpretował inaczej). A do tego jak wyczaiłem w innym zakresie coś, co nie wynika z przepisów, i powiedziałem mu o tym - poszperałem w necie, z ciekawości (opracowanie miałem zrobić z przepisów), to usłyszałem, że on wyszedł na idiotę, bo podał już informacje bez tego.
Wprost usłyszałem, z miną człowieka nieszczęśliwego z faktu, że ze mną siedzi i rozmawia, że właściwie to on nie widzi możliwości dalszej współpracy. Że ten miesiąc zadecyduje, czy firma będzie chciała ze mną współpracować. Mnie z nerwów aż wszystko drgało przed oczyma, dosłownie. Liczyłem się z tym, że dostanę wypowiedzenie w tym momencie - nie dostałem. Ale - jako, że to kolejna taka sytuacja, niestety, w mojej ocenie po prostu (treść zarzutów i forma) czepialstwa - nie wątpię, że to przy pierwszej okazji nastąpi. Odnosiłem wrażenie, że liczył na to, że pod presją sytuacji sam zrezygnuję, jak tam siedziałem. Nie zrobiłem tego, ale mam świadomość, że to kwestia czasu.
Zresztą, ja siebie - w takim miejscu, w takich warunkach - nie widzę. To nie na moje nerwy. Pomimo sensownych zarobków, bez których będzie trudno (takiej pensji nie dostanę), musimy dać radę. W tej chwili widuję się z żoną z rana, jak wstajemy i odprowadzamy synka do dziadków, i wieczorem; małego nie widzę w ogóle wieczorem, bo śpi. Biedna zasuwa sama, odbiera go od dziadków, myje, karmi, usypia. Może dla kogoś to szczyt kobiecej roli i obowiązek - dla mnie nie, bo sam też chciałbym się tym zajmować. Wczoraj - przyszedłem do pracy przed 8, wyszedłem ok. 20:30. Słowo podziękowania, że tak długo, że do oporu? Nie, za to groźba o wywaleniu z pracy.
Dzisiaj po zajęciach, z nerwów, zrobiłem sobie spacer po Starym Mieście w Gdańsku. I tak mnie nogi zaniosły najpierw do dominikańskiej bazyliki św. Mikołaja - kościoła mojego chrztu. Przypomniały mi się słowa bł. Jana Pawła II odnośnie kościoła w Wadowicach: Tu wszystko się zaczęło... Dla mnie tam się wszystko zaczęło, wiara, przygoda z Kościołem. Kościółek biedny, bez pieniędzy, ale widać sporo prac konserwatorskich. Wpadła jakaś wycieczka z przewodnikiem - połowa chłopców nawet nie wpadła na pomysł, żeby czapeczki żółte (znak rozpoznawalny grupy) zdjąć, bo i po co; nikt z opiekunów nawet na to uwagi nie zwrócił. Potem wszedłem do karmelickiego kościoła św. Katarzyny - słynny na skutek pożaru z 2006 r. (pechowy, niespełna 30 lat wcześniej odbudowany po zniszczeniach wojennych), właściwie jeden wielki plac budowy, ściany właściwie gołe, wejście możliwe tylko do kruchty. I wreszcie - kapucyński kościół św. Jakuba, paradoksalnie do poprzednich - odnowiony, jakby nieco przytłaczający prostotą wnętrza, ale mnie się podoba. Pomodliłem się, w Mikołaju zmówiłem (komórka z internetem :D) brewiarz.
I znowu - a właściwie dalej - czekam. Panie Boże, to naprawdę bardzo dobry moment, abyś zadziałał. Wiem, jest chora mama, są teściowie, jest ciężarna szwagierka... To wszystko też ogarniam modlitwą, ale w tej sytuacji naprawdę potrzebuję pomocy, wskazówki, życzliwej osoby która zaoferuje potrzebną tak bardzo pracę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz