Nie jest zbyt dobrze.
W ciągu ostatnich 2 tygodni posypało mi się w pracy, która wydawała się być szczytem i spełnieniem marzeń w zakresie tego, co człowiek w moim wieku może osiągnąć i jakie to może dawać perspektywy. Fajny czas w dziale powiedzmy pośrednim jeśli chodzi o zainteresowania, po czym idealnie pasujący w czasie transfer do działu docelowego, najsensowniejszego, a potem dostanie się jeszcze na aplikację. No, bajka, ciężka ale zapowiadająca sensowne wyniki po 3 latach godzenia pracy z aplikacją (1 dzień wykładów właściwie cały rok poza wakacjami, no i praktyki przez 3 m-ce po 1 dniu w tygodniu). Więc zasuwam, 2 dni w tygodniu przychodzę do pracy po zajęciach aplikacyjnych.
Nie wiem, o co chodzi. Wprost z szefem (a co najgrosze - także patronem) starłem się raz, ale w styczniu, przy czym obydwoje mieliśmy świadomość, że to ja miałem rację. Nie podkładałem się, nie wychylałem - robiłem swoje. Pretekst przyszedł w tym tygodniu, kiedy "nie wykonałem zadania", które nie dość że czasowo, to jeszcze dla mnie w ogóle nie było wykonalne. Nie znalazłem tych materiałów, bo nie potrafiłem, o czym - mając świadomość, że potrzebuje ich w konkretnym terminie - powiedziałem wprost. No i była rozmowa w cztery oczy, w której dowiedziałem się, że taka sytuacja jest niedopuszczalna, że za mnie osoba X z działu musiała tego szukać, i jeśli jeszcze raz tak będzie, to on sobie "nie wyobraża możliwości dalszej współpracy". Przekaz jasny. Wyraziłem zdziwienie dla faktu porównywania moich umiejętności do umiejętności osoby z dobrym kilkuletnim doświadczeniem w branży - na co dowiedziałem się, że "to nie jest szkoła, studia, tylko praca".
Przy okazji usłyszałem, że jestem niepoważny, skoro (było to ze 3? miesiące wstecz) zadzwoniłem kiedyś i wziąłem urlop na żądanie, bo malutki się pochorował. Zdębiałem, jak to usłyszałem. I że jak ja śmiałem zadzwonić do innego starszego pracownika, kiedy tydzień temu w poniedziałek przyszedłem później do pracy, bo musiałem iść do dentysty w poniedziałek rano, po weekendzie z bolącym zębem. Nie zadzwoniłem do niego, bo był za granicą na urlopie, i - słusznie? - uznałem, że w tej sytuacji nie ma sensu dzwonić do niego, tylko do osoby będącej na miejscu w pracy.
Ja mam dość. Facet jest rozgarniętym prawnikiem z dużo większym od mojego doświadczeniem, więc przy odrobinie wysiłku i tak się mnie stamtąd pozbędzie, jak się uprze. Poza tym absolutny pracoholik - więc nie zrozumie człowieka, jak ja, z inną hierarchią wartości, dla którego rodzina to nie tylko przykry obowiązek na weekend. A ja po sądach nie zamierzam się w takiej sprawie ciągać, szkoda czasu. Psychicznie natomiast mam dość - niedobrze mi się robi, kiedy myślę o pracy albo muszę do niej iść. Jedyny (...) problem - szansa na to, że gdziekolwiek zaoferują mi podobne zarobki, jest żadna. A kokosów nie zarabiam, wystarczy akurat - i teraz gdyby tego miało być kilkaset złotych mniej - mogło by być za mało. Nie mówię o żadnych ekstrawagancjach - normalne życie rodziny z małym dzieckiem, żadnych kulturalnych eskapad czy corocznych zagranicznych wakacji. I to zmusza do zastanowienia przed jakimkolwiek ruchem - odpowiadam za nas wszystkich, za żonę i za maleństwo nasze. We dwoje byśmy sobie dali radę, bez problemu, ale jest jeszcze nasz D. Nie wnikam, czy - jak niektórzy mówią - to chwilowe zachowanie, czy nie. Ja w takich warunkach nie chcę pracować.
W piątek miałem dzień praktyk, zjechałem rano w okolice sądu, i tak się złożyło, że nogi zaprowadziły mnie do... kościoła od kilku lat będącego w praktyce kaplicą wieczystej adoracji, gdzie dobre 20 albo i więcej lat temu prowadzała mnie śp. babcia na msze dla dzieci. Po drodze - w głowie cały czas tekst i melodia "Oczekuję Ciebie, Panie" TGD, jakoś sama przyszła. Dziwne takie wspomnienia, przez mgłę. A w ogóle -był to dzień moich urodzin. Pomodliłem się chwilę - pozytywna obserwacja: mimo Palikotów i innych tej maści oszołomów, przez te kilka minut przez kościół, choćby na jedną zdrowaśkę, przewinęło się naprawdę dużo ludzi; i więcej młodych, wyraźnie w drodze do szkoły/pracy niż starszych. I tak się zastanawiałem nad tym, gdzie jestem, co się dzieje, przed jakim wyborem może przyjść mi stanąć. Nie mogę narzekać - mam wszystko, co jest mi potrzebne, i to wystarczy. Pojawia się jednak zagrożenie, że coś tym porządkiem może zachwiać... i wchodzi strach. Mimo, że na każdym kroku przekonuję się, że On czuwa i jest obok (np. kończą się pieniądze - tego samego dnia telefon ze sklepu, gdzie reklamowałem pewną rzecz, że jest zwrot pieniędzy; albo bardziej niż błyskawiczne załatwienie sprawy zwrotu podatku w skarbówce). Ale strach się pojawia.
Nie napiszę nic o dzisiejszej Ewangelii - choć to Niedziela Zesłania Ducha Świętego - ale odsyłam do świetnego tekstu x Macieja Pohla z Mateusza (pierwszy do liturgii dnia, nie mszy wigilijnej). Ostatni akapit:
Musi być tylko spełniony jeden warunek: trzeba wierzyć w Chrystusa, oddać Mu siebie. Dopiero wtedy będziemy potrafili zbliżyć się do Niego i właśnie u Niego szukać pomocy, będziemy umieli powiedzieć Mu o swoich pragnieniach i potrzebach. I także wtedy będziemy potrafili przyjąć pomoc, jaką nam ześle – swojego Ducha.
Wołałeś, zapraszałeś, jestem. W Tobie jest światło, Twój Duch uskrzydla człowieka. Słucham.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy te słowa to ku pokrzepieniu, czy naigrywanie?
OdpowiedzUsuńChciałem pocieszyć, ale jak widać chcieć to trochę za mało; w każdym razie napisałem to co naprawdę myślę.
OdpowiedzUsuń