Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

wtorek, 18 stycznia 2011

Chrzciciele po swojemu - Boże światełka

Jan zobaczył Jezusa, nadchodzącego ku niemu, i rzekł: Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata. To jest Ten, o którym powiedziałem: Po mnie przyjdzie Mąż, który mnie przewyższył godnością, gdyż był wcześniej ode mnie. Ja Go przedtem nie znałem, ale przyszedłem chrzcić wodą w tym celu, aby On się objawił Izraelowi. Jan dał takie świadectwo: Ujrzałem Ducha, który jak gołębica zstępował z nieba i spoczął na Nim. Ja Go przedtem nie znałem, ale Ten, który mnie posłał, abym chrzcił wodą, powiedział do mnie: Ten, nad którym ujrzysz Ducha zstępującego i spoczywającego nad Nim, jest Tym, który chrzci Duchem Świętym. Ja to ujrzałem i daję świadectwo, że On jest Synem Bożym. (J 1,29-34)
To z niedzieli, jak zwykle jestem do tyłu... O czym to tekst? O radykalizmie. Ktoś zaprzeczy - nie, przecież wyraźnie, o Janie Chrzcicielu i chrzcie Jezusa. Niby ma rację. To fragment, jeden z wielu, opowieści o Jezusie - ale trzeba umieć ją przełożyć, jak zawsze, na język współczesnego człowieka, aby zrozumieć. Co zrozumieć? Sens tego, co Bóg mówi i na co wskazuje, co stawia nam jako przykład - i jak ja mam ten przykład zastosować, wykorzystać w swoim życiu. Bo po co się starać, bo życie jest monotonne, bo wszystko jest przewidywalne. Bo za mało pieniędzy, za słabo płacą, za mało doceniają, za dużo wymagają (także najbliżsi, rodzina, przyjaciele - a człowiek by w domu pospał, poleżał przed tv albo z gazetą), doba za krótka, itp.

Wiesz, co jest naszym największym problemem? Mamy tendencję do bylejakości. Sporo z tego, co robimy, robimy na pół gwizdka, w pracy odwalamy fuszerki, byle szybciej, byle łatwiej, po najmniejszej linii oporu. Robimy, bo musimy - nie dlatego, że chcemy dobrze zrobić. Co najgorsze - jak człowiek zaczyna tak podchodzić do obowiązków mniej przyjemnych, ale koniecznych (np. praca) - to potem bardzo szybko takie podejście może przenieść się też na inne rzeczy, materie, sprawy. Takie wszechogarniające zniechęcenie.

Pewnym drogowskazem, znakiem że takie rozumowanie jest zupełnie złe, jest I czytanie niedzielne. Czy Izajasz był byle jaki, zanim go Bóg powołał na proroka? Można założyć, że nie - był człowiekiem pobożnym, ale także bardzo dobrze wykształconym  odznaczał się znajomością spraw publicznych, polityki, kwestii religijnych i społecznych oraz wielką kulturą; był osobą znaną na królewskim dworze. Współcześni mu pewnie by powiedzieli - wybitny. A jednak, Bóg stawia sprawę jasno - to za mało:
 Tyś Sługą moim, Izraelu, w tobie się rozsławię. Wsławiłem się w oczach Pana, Bóg mój stał się moją siłą. A teraz przemówił Pan, który mnie ukształtował od urodzenia na swego Sługę, bym nawrócił do Niego Jakuba i zgromadził Mu Izraela. A mówił: To zbyt mało, iż jesteś Mi Sługą dla podźwignięcia pokoleń Jakuba i sprowadzenia ocalałych z Izraela! Ustanowię cię światłością dla pogan, aby moje zbawienie dotarło aż do krańców ziemi. (Iz 49,3.5-6)
Wielkość po ludzku, znajomości, towarzystwo, referencje, wykształcenie - to za mało, nawet gdy człowiek jest bogobojny, pobożny, wierzący. To zbyt mało - słowa Boga. A na pewno za mało i źle, gdy byle jak wegetujemy z dnia na dzień, bez ambicji, marzeń, celów, starając się tylko przeżyć kolejny dzień, dożyć do weekendu. I tutaj Bóg znowu stawia nam przed nosem jakby dosłownie Jana Chrzciciela. Czy był on pewien tego, co ogłosił? Czy Bóg dosłownie wskazał mu Jezusa w sposób tak spektakularny, jak oddaje to Pismo Święte - otwarte niebo, gołębica, światło i głos Najwyższego? Może to tylko przenośnia, dodana aby uświadomić, że Bóg wprost, w sposób zdecydowany i dokładny wskazał Janowi Jezusa? Może to wszystko obyło się bez tak spektakularnych znaków - a sformułowano je, aby nam, czytającym po wiekach, łatwiej było zrozumieć: Bóg dał Janowi znak, wobec którego Jan nie miał żadnych wątpliwości?

Takie znaki są wszędzie wokół nas i dzisiaj. Zaproszeniem są choćby zacytowane wyżej słowa Izajasza. To nie tylko kawałek jego autobiografii - jak to sam został przez Boga wezwany i powołany - ale zaproszenie i zachęta, jaką Pan kieruje do każdego z nas. Światłość nie oznacza roli - proroka, chrzciciela grzeszników, mesjasza - ale postawy, sposobu życia. Tą światłością ma być każdy z nas - tam, gdzie aktualnie się znajduje. 

Nie da się ukryć, że Jan ryzykował. Nie mógł przewidzieć, co ludzie zrobią. Jak się poczyta cały ten 1 rozdział Janowej ewangelii, nie sposób niestety dojść do tego, wobec kogo wypowiedział te słowa o Jezusie, wskazując, iż jest On Mesjaszem - napisane jest, że rzekł. Do kogo, pod czyim adresem? Nie bał się jednak. Wiedział, pewny świadectwem i obietnicą Boga, że tak musi postąpić. Gwarantem, że to, co robi, ma sens - było nic innego jak zapewnienie Najwyższego (w tym wypadku - konkretne objawienie o osobie Jezusa). Czy wiedział, że jego misja doprowadzi go - jak i Tego, którego wskazał - do śmierci? Wiedział na pewno, że jego misją jest wzywanie do nawrócenia, i był jej wierny - do końca. W końcu, za to właśnie zginął, za uparte nazywanie grzechów grzechami i napominanie.

Czy to było łatwe zadanie? Pewnie, wiele osób szło za Janem - później wskazał im Jezusa, aby za Nim poszli - ale równie wiele, o ile nie więcej i potężniejszych miał wrogów i przeciwników. Grzechów i słabości, które nas drążą, ale do których sami przed sobą się nie przyznajemy, jest bardzo dużo - i bardzo nie lubimy, kiedy ktoś je wytyka palcami i nazywa po imieniu. To była ciężka praca. Jakaś analogia? Jak człowiek żyje uczciwie, wkłada siły w pracę, a serce w rodzinę, troszczy się o to wszystko i stara - to jest podobnie. Nie każdy z nas ma być Janem Chrzcicielem - ale każdy ma być taki, jak Jan: wytrwały, dobitny, zdecydowany i radykalny. 

 To jest ta światłość, którą mamy świecić, której chce dla nas Bóg, a o której mówi Izajasz. Nieprzypadkowo - światłość, bo pochodząca od pierwotnej Światłości - W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła (J 1, 4-5). Nie swoim własnym światłem, blaskiem własnych dokonań czy cnót mamy świecić - ale światłem Boga. Tego światła, realizowania się w ten sposób w głębi serca każdy z nas - czy sobie z tego zdaje sprawę, czy nie - pragnie. Pytanie brzmi - czy tylko na tęsknocie się skończy, czy spróbujesz wreszcie sam zaświecić?

>>>

Przykry przykład tego, że w imię poprawności politycznej Europie grozi zamykanie kościołów - i to z Barcelony, miejsca które bardzo lubię... I dlaczego? Bo papież ośmielił się przypomnieć w czasie zeszłorocznej pielgrzymki Hiszpanom o wartościach. A władze uniwersytetu, gdzie znajduje się kaplica, nie potrafią (a może nie chcą?) zapewnić modlącym się bezpieczeństwa. Brzmi dramatycznie - jakby mówić o jakimś miejscu na Bliskim Wschodzie, w Ziemi Świętej; a chodzi o środek cywilizowanej Europy. Widać nie tylko o tę cywilizowaność chodzi.

niedziela, 16 stycznia 2011

Świętowanie świętości - prawdziwe, czy nadmuchane frazesy?

Sporo - żeby nie powiedzieć, że większość - ludzi od piątku trwa w dziękczynieniu za dar beatyfikacji Sługi Bożego Jana Pawła II. Papież Benedykt XVI w piątek 14.01.2011 podpisał dekret o uznaniu autentyczności cudu, dokonanego za przyczyną Jana Pawła II na s. Marie-Simone Pierre, uzdrowionej - o ironio - z zaawansowanej formy choroby Parkinsona - co de facto zamyka proces beatyfikacyjny i pozwala ustalić i przygotować samą uroczystość beatyfikacji. 

Abstrahując od sytuacji wyjątkowej - ktoś wyliczył, że przez blisko 1000 lat nie było przypadku aby papież osobiście wynosił do chwały ołtarzy własnego poprzednika na Tronie Piotrowym - czy też uchylenia przez papieża wymogu upływu 5 lat od śmierci kandydata na ołtarze, aby móc otworzyć proces beatyfikacyjny, Benedykt XVI jakby zaskoczył nieco datą, wybraną dla dokonania uroczystości beatyfikacyjnej. Jak wiemy, nastąpi ona 1 maja - co z pozoru może być datą nic nie mówiącą. Gdy sięgnąć jednak do katolickiego kalendarza liturgicznego - biorąc pod uwagę, jak w tym roku późno obchodzimy uroczystość Zmartwychwstania Pańskiego - sprawa staje się jasna: jest to II niedziela po Wielkanocy, czyli ustanowione właśnie przez Jana Pawła II święto - Niedziela Miłosierdzia Bożego. Data więc pięknie wpasowuje się w to, na co szczególny akcent kładł w swoim pontyfikacie Sługa Boży - a więc przypomnienie, odkrycie na nowo przesłania Bożego Miłosierdzia, otwartego na każdego człowieka w każdym czasie. Papież mówił bowiem: 
Nic tak nie jest potrzebne człowiekowi, jak miłosierdzie Boże - owa miłość łaskawa, współczująca, wynosząca człowieka ponad jego słabość ku nieskończonym wyżynom świętości Boga. (Łagiewniki, 7 VI 1997)
W bazylice św. Piotra rozpoczęto prace nad przeniesieniem ciała Jana Pawła II z Grot Watykańskich do kaplicy św. Sebastiana, w prawej nawie świątyni, między Pietą Michała Anioła a kaplicą Najświętszego Sakramentu – informuje agencja I-Media. Przeniesienie ciała Jana Pawła II nastąpi po beatyfikacji. 

Taka ciekawa uwaga - może smutna nieco. Przeglądałem blogi, patrzę na wpisy na nich od piątku właśnie, i co? Niewiele osób poświęciło temu wydarzeniu w ogóle miejsce, zwróciło na nie uwagę - może z 5. A ile zostało od tamtej pory napisane? Sporo - widać wyraźnie (blogi mam uszeregowane wg kolejności najnowszych wpisów). 

Nie chcę wchodzić w detale - ale nie podoba mi się bardzo medialna niby to ogólnonarodowa tendencja do wzniosłych słów i haseł, jaka powróciła w momencie ogłoszenia publicznie nowiny o zakończeniu procesu beatyfikacyjnego. Powróciła? Tak, widzieliśmy prawie to samo, gdy Jan Paweł II odchodził w kwietniu 2005, niespełna 6 lat wstecz. Wyglądało to pięknie, rodziło nadzieję na trwałą przemianę w ludzkich sercach - w naszym kraju i nie tylko - na zmianę języka debaty publicznej, polityki, na odnalezienie na nowo szacunku dla siebie nawzajem, wyjście ponad nasze własne uprzedzenia, małostkowe uczucia, które tak często nami kierują i prowadzą do głupot, których własna duma nie pozwala potem naprawić... i naprawienie wielu innych spraw.

Dlaczego mi się nie podoba? Bo jest sztuczna. Bo jest bez pokrycia. Bo, niestety, nic na trwałe nie zmieniła, co widzimy do dzisiaj. Pada wiele pięknych i wzniosłych słów, wszyscy sobie przytakują, ściskają się nawzajem, obiecują wielkie zmiany... a prędzej czy później i tak wracają do robienia swojego, tak samo jak wcześniej. Piękne pustosłowie. No tak - bo przecież dzisiaj wszyscy się cieszą, KEP wzywa do modlitwy i dziękczynienia. 

Może to i ostre słowa - nie neguję jednak radości biskupów, księży, i części z nas świeckich... Ale tak naprawdę - czy w ogóle i z czego cieszy się teraz przeciętny człowiek? Czy dla niego to w ogóle coś znaczy, poza obowiązkowym tematem w wiadomościach, serwisach informacyjnych w radiu i internecie? W końcu - cieszymy się przecież także, i to w skali kraju, narodu, jak reprezentacja piłkarska wygra jakiś mecz (fakt - rzadkość w ostatnich latach), albo np. Adam Małysz wygra jakiś turniej. Czy to jest prawdziwa radość? Moim zdaniem - nie, bo to zwykłe odczucie jakby przyjemności, zadowolenia, z radością nic nie mające wspólnego. 

Jeżeli się cieszymy - to przyczyna musi być głęboko, w środku, w nas. Nie dlatego, że - jak pewnie większość świata - uważaliśmy Jana Pawła II za dobrego człowieka. Jeśli radość - to wdzięczność Bogu za osobę Jana Pawła II, za jego pontyfikat, za jego życie, za wszelkie dzieła które zainspirował, za nadzieję jaką dał wszystkim ludziom i każdemu z osobna tym, co pisał, mówił, robił, jaki dawał przykład. Jeśli radość - to dlatego, że cenimy Jana Pawła II jako wzór świętości, człowieka dobroci i modlitwy, orędownika pokoju, sprawiedliwości i miłosierdzia. 

Nie dlatego, że fajnie się na taką osobę patrzy - tylko że ta osoba ma być i staramy się, aby dla nas samych była inspiracją. Staramy się, aby jego idee - a właściwie idee i przesłanie Kościoła, Boga, Jezusa - żyły w nas, były przez nas realizowane. Jan Paweł II inspiruje i wskazuje drogę - ale nie do biernej radości i przyklaskiwania, ale konkretnych działań i decyzji, jakie sam podejmuję. Radość z wyniesienia go na ołtarze wtedy może być i jest prawdziwa, gdy to, co łączy mnie ze Sługą Bożym to coś więcej niż przynależność do  tej samej wspólnoty Kościoła czy nawet ta sama narodowość.

Niestety, nie ma co liczyć na jakieś wielkie zmiany w skali kraju, Europy czy świata... To przykre, ale tak jest. Ludzie pogadają sobie, pozachwycają się - i będą dalej robili swoje, jak dotychczas. Ważne jest to, czy wydarzenie - beatyfikacja - mnie samego zmieni. Osobiście uważam i wierzę w świętość Jana Pawła II, bez względu na to, czy Kościół ją formalnie zatwierdzi (a raczej - stwierdzi), ale cieszę się bardzo, iż tej sprawiedliwości stało się zadość, wbrew bardzo licznym, po śmierci papieża z Polski, głosom krytyki pod adresem jego personalnie i jego posunięć. 

Nie o obraz z aureolą (takie już od 6 lat sprzedają), czy tony świętych obrazków jakie lada moment zasypią każdego w każdym kościele, jako dodatki do katolickich tytułów, książek - nie o nie chodzi. Chodzi o uświadomienie sobie znaczenia prawdziwej świętości - nie tyle samego Jana Pawła II, co tego, że świętość jest wyzwaniem i zadaniem dla każdego z nas, i nie trzeba być papieżem, aby ją osiągnąć. I do tej świętości wytrwałe i z przekonania dążenie - we własnym życiu, własną drogą, realizując własne powołanie. Dokładnie tak, jak ten, którego Kościół otrzymał jako papieża przełomów tysiącleci, i którego niebawem Kościół wyniesie do chwały ołtarzy.

Jest trudno? Upadamy? Babramy się - czasami w tych samych, często w coraz to nowych - grzechach i swoich słabościach. Ale właśnie Jan Paweł II pięknie wskazuje na nadzieję. Dla każdego: 
Człowiek - każdy człowiek - jest tym synem marnotrawnym: owładnięty pokusą odejścia od Ojca, by żyć niezależnie; ulegający pokusie; zawiedziony ową pustką, która zafascynowała go jak miraż; samotny, zniesławiony, wykorzystany, gdy próbuje zbudować świat tylko dla siebie; w głębi swej nędzy udręczony pragnieniem powrotu do jedności z Ojcem. jak ojciec z przypowieści, Bóg wypatruje powrotu syna, gdy powróci, przygarnia go do serca i zastawia stół dla uczczenia ponownego spotkania, w którym Ojciec i bracia świętują pojednanie. (Reconciliatio et Paenitentia)
Może warto się do czegoś zdeklarować, obiecać coś - nie tyle sobie - co Bogu? Każdy moment jest dobry na zmiany. 

czwartek, 13 stycznia 2011

Bóg robi to samo. S. Małgorzata Chmielewska i Wspólnota Chleb Życia

Tak jakoś o książkach ostatnio - nic nie poradzę, nadrabiam zaległości czytelnicze - skoro siedzę w domu praktycznie z niewielką przerwą już drugi tydzień. Tym razem sięgnąłem po Generał w habicie. Opowieść o siostrze Małgorzacie Chmielewskiej i Wspólnocie Chleb Życia Stanisława Zawady. Jest to, jak pisze wydawca, opowieść o najsłynniejszej polskiej zakonnicy - i dużo w tym prawdy. Tak się składa, że od jakiegoś czasu staram się systematycznie śledzić bloga s. Małgorzaty - do czego każdego zachęcam, zadziwiając się, jak tak zapracowana osoba ma jeszcze czas na bardzo regularne umieszczanie krótkich, a jednocześnie świetnych zapisków, spostrzeżeń dotyczących życia, świata, wiary i Boga.

Jej brązowy habit i białą chustkę na głowie znają wszyscy. Tak samo jak wysoką, szczupłą sylwetkę i ostry głos. Przyznaje, że robiła w życiu wiele rzeczy. Była nauczycielką, sprzątaczką w męskim klasztorze, pracowała z niewidomymi, odwiedzała kobiety w więzieniu, czasem zabierała do siebie na przepustki. Od wielu lat mieszka z bezdomnymi, alkoholikami, samotnymi matkami i recydywistami po długich wyrokach. Dla niektórych jest źródłem zgorszenia, bo ma dzieci, niekiedy zaklnie jak szewc, bo kurzy papierosa za papierosem. Ci jednak należą do nielicznych. Dla większości jest postacią charyzmatyczną. Każdy, kto choć raz ją spotkał, twierdzi, że nigdy jej nie zapomni.

Generał w habicie to nie tylko opowieść o Małgorzacie Chmielewskiej i jej najbliższych. Przede wszystkim to historie ludzi, z którymi żyje na co dzień, tych, którym po ludzku się nie powiodło.

Małgorzata Chmielewska (ur. 1 stycznia 1951 w Poznaniu) - przełożona Wspólnoty „Chleb Życia”. W dzieciństwie rodzice nie dbali o jej wychowanie religijne. Po ukończeniu nauki w szkole średniej rozpoczęła studia biologiczne na Uniwersytecie Warszawskim. Dopiero po ich zakończeniu zwróciła uwagę na katolicyzm. Początkowo myślała o wstąpieniu do zakonu benedyktynek, następnie do małych sióstr Karola de Foucauld. Pracowała jako katechetka z niewidomymi dziećmi w Laskach i w duszpasterstwie niewidomych u ks. Stanisława Hoinki na ul. Piwnej w Warszawie. Organizowała także pomoc dla kobiet z więzienia przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. W 1990 wstąpiła do wspólnoty „Chleb Życia” w Bulowicach koło Kęt, śluby wieczyste złożyła we Francji w 1998 roku. Obecnie prowadzi domy dla bezdomnych, chorych, samotnych matek oraz noclegownie dla kobiet i mężczyzn. Kobieta Roku 1996 ma czworo adoptowanych dzieci.

Mało szablonowy życiorys, prawda? Zachwyca mnie przede wszystkim jej upór, dążenie do znalezienia swojego miejsca na ziemi i w Kościele. Próbowała w wielu miejscach, pukała do różnych zgromadzeń - w każdym z nich szukała swojego powołania. Co ją wyróżnia? Potrafiła szczerze powiedzieć, Bogu i sobie - to nie to, nie tego szukam. I szukała dalej, aż znalazła najbardziej radykalną formę pomocy tym wszystkim, których my sami odtrącamy - ludzi z marginesu, nałogowców, bezdomnych, odrzuconych - po prostu zamieszkała z nimi, oferując im perspektywę, możliwość godnego życia, wspólnotę. 
 
O czym jest ta książka? To chyba każdy powinien ocenić sam. Już pierwsza jej karta, po stronie tytułowej, zwyczajowo poświęcana dedykacji autora, zawiera bardzo mocne słowa. Nie, nie dedykacji. Przypomnienia, zwrócenia uwagi, jakby wręcz wyrzutu sumienia. Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt 25,40). A dalej? Przejmująca i jakże prawdziwa historia samej s. Małgorzaty, jej poszukiwania, tworzenia wspólnoty Chleb Życia tak na świecie, jak i w Polsce, i codzienności, życiowych sytuacji w domach, które wspólnota prowadzi dla tych, którzy się pogubili. A to wszystko - nie dość, że bardzo twardo osadzone w realiach, rzeczywiste, żadne laurki pełne ochów i achów - jeszcze przeplatane opowieściami osób, opisującymi im pokręcone niekiedy bardzo mocno życia, którzy odnaleźli się jakoś właśnie we wspólnocie Chleb Życia. 

To książka o tych, których my - może nie tyle ludzie sukcesu, co jakoś tam sobie dający radę, z pracą, domem, rodziną, perspektywami, planami - często nie zauważamy, albo bardzo staramy się nie zauważać. Dużo może w niej brutalności - ale nie dlatego, żeby coś jaskrawo przedstawić, wywrzeć wrażenie - tylko dlatego, że tak wygląda codzienność ludzi bezdomnych, bez perspektyw, pozostawionych samym sobie. To ludzie, którzy gdzieś kiedyś popełnili błędy - i, co może wydać się dziwne, gdy sami o tym mówią, nie próbują się usprawiedliwiać; mówią, jak jest, wiedzą że źle postąpili. I próbują poskładać te swoje życia, wyjść na przysłowiową prostą. Nie stają się przez te postanowienia ideałami - dalej ciąży im bagaż doświadczeń, cierpienia, odrzucenia, nałogi, ciągoty związane z życiem na ulicy. Jednym się udaje zmienić, innym nie. Może właśnie dlatego opowieść o nich jest tak prawdziwa - bo nie zawsze są w niej happy endy.

Oto ledwie garść najciekawszych krótkich myśli (s. Małgorzaty, ale także innych, cytowanych tam osób) - nie sposób przytoczyć wszystkie, bo niektóre mają sens tylko w kontekście całych, czasem sporych opisów sytuacji: 
Nie umoralniam nigdy. Zastanawiam się, jak im pomóc. 

Miłosierdzie potrzebuje wyobraźni.

Tych, którzy przychodzą po pomoc, nazywa prorokami. - To Chrystus ich do nas przysyła i sprawdza, czy widzimy Go w drugim człowieku - tak uważa. 
 
Nie ma pojęcia "mam dość swojej biedy". Biedak może zawsze pomóc drugiemu biedakowi, który jest w jeszcze gorszej sytuacji.

Żebym mogła z czystym sumieniem zjeść obiad i spokojnie położyć się spać, muszę mieć pewność, że zrobiłam wszystko, żeby inni też mogli spać i jeść. 

Nie stać nas było na wszystko, ale niedobrze, gdy na wszystko stać. Człowiek wychowywany bez ograniczeń nigdy nie zrozumie, że w życiu są ograniczenia. 

Zaczęłam rozumieć, że Kościół to coś więcej niż moja parafia.

Nie można zrywać więzów z ludźmi, za których jesteśmy odpowiedzialni. Miłość to wierność.

Gdy człowiek przestaje szukać - to jest koniec życia. Mam nadzieję, że Pan Bóg nie raz mnie jeszcze w życiu zaskoczy. 

Chrystus prowadzi nas, wskazuje drogę, i pyta - co ty na to? Trzeba mieć tylko odwagę i wyruszyć. 

Miłość zakłada poszanowanie wolności drugiego człowieka. Jeśli czyjś wybór jest zły - pozostaje nam czekać, aż ten ktoś to zrozumie i wróci. Bóg robi to samo. 

Nie wystarczy komuś dać talerz zupy, ale trzeba z nim być.

- Skąd u bezdomnych powołanie do kontemplacji?
Andrzej, który z Agnieszką prowadzi dom na Potrzebnej, tłumaczy: Przecież ci ludzie potrafią godzinami siedzieć na dworcu i patrzeć przed siebie. Wystarczy tylko ukierunkować ich wzrok na Chrystusa. 

Nie można pomagać Bogu przez potyczki z innymi. Można komuś pokazać grzech, ale nie można go niszczyć. 

[x Jacek, mieszka i pracuje w jednym z domów wspólnoty]
- Nie możemy się wynosić ponad nich. Oni potrzebują kromki chleba i okazywania solidarności, a nie naszego wywyższania się. 
Zapalił papierosa, mówi dalej:
- Może my nie jesteśmy wcale od nich lepsi, tylko otrzymaliśmy więcej talentów - powiada. - A może jesteśmy słabsi, a oni silniejsi? I dlatego oni dostali większy krzyż, bo go udźwigną, a my byśmy nie podołali?

[s. Małgorzata] Idzie tam [do kaplicy] zawsze, gdy musi podjąć trudną decyzję. Klęka przed Najświętszym Sakramentem i szuka odpowiedzi. 
- Bez Eucharystii zajdziemy tylko w ludzkie relacje ze sobą i albo będziemy do siebie przywiązani, albo nieprzywiązani - mówi. - A to byłaby katastrofa. 

To my jesteśmy niecierpliwi. Szczególnie w stosunku do innych. Bóg czeka czasami wiele lat. I przez te wszystkie lata idzie krok przed człowiekiem, przecierając szlak. On nigdy nie traci co do nas nadziei. 
Bardzo mocno zachęcam - najpierw do kupienia książki, bo z pewnością jakaś część z dochodu z jej sprzedaży zasila dzieła s. Małgorzaty (kosztuje niecałe 30 zł). 
 
Dalej - do śledzenia:

wtorek, 11 stycznia 2011

I to wszystko dzięki chrztowi

Jezus przyszedł z Galilei nad Jordan do Jana, żeby przyjąć chrzest od niego. Lecz Jan powstrzymywał Go, mówiąc: To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie? Jezus mu odpowiedział: Pozwól teraz, bo tak godzi się nam wypełnić wszystko, co sprawiedliwe. Wtedy Mu ustąpił. A gdy Jezus został ochrzczony, natychmiast wyszedł z wody. A oto otworzyły Mu się niebiosa i ujrzał Ducha Bożego zstępującego jak gołębicę i przychodzącego na Niego. A głos z nieba mówił: Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie. (Mt 3,13-17)
Na początek - pytanie, które pewnie każdy z tych, którzy w niedzielę Chrztu Pańskiego (jakąkolwiek, nie tylko tą sprzed 2 dni) pojawili się w kościele, usłyszeli w jakieś tam formie. Czy pamiętasz datę swojego chrztu? Ja, tak się składa, tak. Większość ludzi nie pamięta, ale sam fakt zapamiętania tego detalu nie oznacza wiary i bycia na dobrej drodze. Jednak warto je sobie zadać. Bo to jest punkt odniesienia, początek człowieka jako członka wspólnoty Kościoła. Jak to powiedział, cytowany poprzednio, kard. Joachim Meisner, człowiek ma początek, ale nie ma końca - więc chrzest jest początkiem naszej wiary. A skoro na swojej drodze mamy wracać do źródła - warto umieć je umiejscowić, nie tylko jakoś abstrakcyjnie.

Dla kogoś, kto na tamtą sytuację patrzył z boku, mogła być ona co najmniej dziwna. Skoro Mesjasz - to bez grzechu. Więc co Mesjasz robi w kolejce grzeszników, czekających na obmycie z grzechów przez Jana Chrzciciela w wodach Jordanu? A to właśnie zobaczyli. Jan, jak zwykle, stał i chrzcił, pewnie czekała spora grupa ludzi - aż podchodzi do niego sam Jezus. Tak, daleki kuzyn, rodzina. Czy wcześniej zdawał sobie z tego sprawę? Pewnie nie. Jedno jest pewne - w tym momencie stało się to dla niego jasne: zapowiadany Zbawiciel, Pan stoi przed nim w ludzkiej postaci. Spełniły się słowa proroctw i pism - Mesjasz przybył!

Tekst ewangeliczny nie podaje wprost jednak, czy Jan jakkolwiek zwerbalizował, wypowiedział wobec ludzi to, co zrozumiał - czy powiedział coś w stylu Oto Mesjasz!, wskazał Go wprost. Nie musiał. Świadectwo o Jezusie dał sam Jego Ojciec, sam Bóg. To właśnie na Niego, na tego Człowieka czekacie. To w Jego głos i Jego nauki się wsłuchujcie. Żaden władca w ludzkim rozumieniu, bez wojska czy zaplecza politycznego koniecznego dla zorganizowania przewrotu (bo wielu, niestety, w ten sposób tylko rozumiało rolę i zadanie Mesjasza - wyzwolenie Izraela jako narodu, w ludzkim rozumieniu) - ale kto czyta ze zrozumieniem, ten widzi, że proroctwa w Nim samym się wypełniają. Inna rzecz - czy świadkami objawienia łaski Bożej w postaci gołębicy i wypowiedzianych słów był tylko sam Jan, czy też ujrzeli to wszyscy tam zgromadzeni - nie wiemy.

Po co Jezus pozwolił się ochrzcić? Po co na ten chrzest nalegał - widzimy to wyraźnie, że Jan nie chciał Go chrzcić, uświadomiwszy sobie, kim On jest. Może dlatego, że chciał wypełnić co do siebie wszystko to, co dotyczyło ludzi? Sam przecież był w pełni człowiekiem, pozostając jednocześnie Bogiem. Bez grzechu, choć ludzki. Może wiedząc o tym, że z tego gestu, z tego wydarzenia w Kościele, jaki pozostawi na świecie, czerpać będzie pierwszy i może przez to właśnie kluczowy sakrament, inicjacja chrześcijańska, czyli właśnie chrzest? Jesteśmy świadkami przełomu - ostatni prorok Starego Testamentu wskazuje na Tego, który jest początkiem Nowego Testamentu; Bóg zaś własnymi słowami jakby potwierdza to wskazanie.

Dla nas to wydarzenie jest jasną wskazówką. Nie ma znaczenia to, co się człowiekowi o Jezusie wydaje, kogo chciałby w Nim widzieć, jak bardzo On sam człowieka do siebie przekonał. Bóg sam potwierdza swoim słowem Jezusowe posłannictwo, poświadcza Jego rodowód. Bóg po prostu przyznaje się do tego, że sam posłał Jezusa, i nie jest On żadnym szarlatanem, fałszywym prorokiem czy uzurpatorem, jakich wielu wtedy i dzisiaj mami ludzi. Jest Zbawicielem, Odkupicielem, odpowiedzią na tęsknoty serca każdego człowieka. 

Co najważniejsze - Bóg przyszedł w swoim Synu na świat nie dla wybranej w jakiś sposób wyróżnionej grupy ludzi, ale dla każdego. Dał o tym świadectwo w pięknych słowach  (I czytanie z niedzieli) sam pierwszy następca Jezusa, czyli papież Piotr:
Przekonuję się, że Bóg naprawdę nie ma względu na osoby. Ale w każdym narodzie miły jest Mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie. Posłał swe słowo synom Izraela, zwiastując im pokój przez Jezusa Chrystusa. On to jest Panem wszystkich. Wiecie, co się działo w całej Judei, począwszy od Galilei, po chrzcie, który głosił Jan. Znacie sprawę Jezusa z Nazaretu, którego Bóg namaścił Duchem Świętym i mocą. Dlatego że Bóg był z Nim, przeszedł On dobrze czyniąc i uzdrawiając wszystkich, którzy byli pod władzą diabła, dlatego że Bóg był z Nim. (Dz 10,34-38)
To nie był żaden spektakl czy show - to, co zdarzyło się nad Jordanem. To było preludium dla całego szeregu po ludzku niewytłumaczalnych zdarzeń - cudów, uzdrowień, wypędzeń złych duchów, a nawet wskrzeszeń. Bóg działał w Jezusie. Bóg był w Nim - On był Bogiem. Cuda miały ułatwić przekonanie do Niego ludzi - ale nie tylko na cudach polegała Jego misja. Pamięć o tym, co cudowne, pozostała - ale najważniejsze jest to, że pozostało Jego Słowo, Pismo Święte, najlepsze drogowskazy dla każdego człowieka każdych czasów. Dzięki niemu Bóg pozostaje z nami - ze wszystkimi ludźmi - nawet dzisiaj, 2000 lat po tym, gdy Jezus odszedł z tego świata, wcześniej zabity, ale zmartwychwstały.

W tych słowach, jakie padły nad Jordanem, Bóg jakby wskazuje misję Jezusa - choć w dużym skrócie. Nie precyzuje planu, założeń czy głównych celów - potwierdza całość tego, co zamierza Jezus; posługuje się - w tym przekładzie - sformułowaniem upodobanie, a więc można je interpretować jako akceptację, zgodę i bezgraniczne poparcie dla samego Jezusa i wszystkiego, co dokona.

Tak samo jest z moim, twoim - chrztem każdego człowieka. To taki przełomowy moment, gdy Bóg w uroczysty sposób zwraca się do każdego z nas, a my pierwszy raz otwieramy przed Nim serce. To pierwszy krok na życiowej drodze odpowiadania na Boże zaproszenia - czasami jakby wykonywany za nas przez rodziców, gdy jesteśmy jeszcze malutcy. Oni chcą, abyśmy wzrastali w Kościele, jako członkowie Mistycznego Ciała Chrystusa, i abyśmy swoje życie splatali z Bogiem i szli przez nie z Jego pomocą. Nie chodzi o żaden automatyzm - kolejny w wielkiej rzeszy anonimowych ludzi - ale o żywą i trwałą relację pomiędzy Nim a mną. O to, że Bóg zwracając się do mnie, uświadamia mi moją własną wyjątkowość, i pokazuje, proponuje, jak tę swoją indywidualność mogę twórczo i owocnie spożytkować, co z nimi mogę zrobić dobrego w ramach czasu danego mi w życiu.

Bóg przychodzi w swojej świętości, aby nas uświęcając sobą, przemienić jednocześnie w żywe świątynie Jego samego. Zasiewa po raz pierwszy ziarno, które umacniane kolejnymi sakramentami ma we mnie i ze mną wzrastać. To nie jest coś, co nastąpi potem jakby samo z siebie, poza mną, niezależnie ode mnie. Co się z tym stanie - zależy tylko i wyłącznie, czy i co ja zrobię, jak postąpię. Pragnie współpracy i tylko w niej mogę wydać dobry owoc, a ten dar otrzymany na chrzcie nie zostanie zmarnowany. Nie o żaden narcyzm chodzi - ale uświadomienie sobie własnej wyjątkowości w oczach Boga. To jest motywacja. Od tego można zacząć, na tym budować.

I to wszystko dzięki chrztowi - temu konkretnemu, mojemu. To jak, pamiętasz jego datę?

>>>

Zarejestrowałem się w konkursie Blog roku, kategoria Ja i moje życie.

Gdyby ktoś miał ochotę - może na tego bloga (nie tyle na mnie) oddać głos - sms o treści A00108 na numer 7122 (1,23 zł brutto). Głosowanie trwa do 20.01.2011 do 12:00.

niedziela, 9 stycznia 2011

Duchowa świeżość, współczesne wyzwania, dobre piwko - jak to księżna z kardynałem rozmawiali

Przedwczoraj skończyłem czytać genialną książkę, niby to wywiad-rzekę, a bardziej rozmowę. Współcześni wielcy tego świata, nieco inni. Spadkobierczyni jednego z książęcych rodów niemieckich, i jeden z najbardziej rozpoznawalnych kardynałów niemieckich. Księżna i Kardynał. Rozmowy o wierze i tradycji Glorii von Thurn und Taxis oraz kard. Joachima Meisnera (wydana wspólnymi siłami przez W drodze oraz Księgarnię św. Jacka). Piękna i bardzo, wbrew pozorom, odważna i dotykająca bardzo aktualnych problemów, z nowoczesnymi i zakorzenionymi w tradycji sposobami na ich rozwiązywanie. 

Ten wpis będzie dość długi - nie dodając nic więcej, tylko garść najlepszych myśli z książki, do której przeczytania w całości bardzo zachęcam: 

(o całowaniu pierścieni biskupich) Mówiąc otwarcie: pozwalam całować pierścień Pani i innym, dla których jest to ważne. Jednak nie przywiązuję do tego wagi.

Dla mnie relikwie są namacalną możliwością doświadczenia wspólnoty i bliskości świętych. Dlatego pytanie o to, czy są prawdziwe, czy nie, jest w zasadzie drugorzędne. Żyjemy we wspólnocie świętych. Bliskość jest wielkim tematem Nowego Testamentu. Bóg się do nas zbliżył w Jezusie Chrystusie. I jest nam bliski przez wszystkie pokolenia, także w członkach Jego Ciała. 

Pobożność powinna zawsze być zmysłowa (…) Wiara katolicka odwołuje się do zmysłowości. 

Nie muszę jechać do Ziemi Świętej, ponieważ właśnie to miejsce, na którym mnie Bóg postawił, jest ziemią świętą mojego życia. Tu muszę spełnić moje zadania, tu Bóg ukrył skarb na polu mojego życia i skarb ten muszę wykopać. 

Dlatego ojczyzna należy do naszej tożsamości. Gdybyśmy ją nawet stracili, powiem przecież „tam jestem w domu”. Ojczyzna nie jest kategorią polityczną, lecz antropologiczną. Tak samo jest z życiem Jezusa. I dlatego Ziemia Święta dla nas, chrześcijan, nie jest po prostu wielkim muzeum na świeżym powietrzu. Tam jest Kościół, tam jesteśmy w domu. I dlatego chrześcijanie muszą podróżować. Tam odnajdziemy naszą tożsamość jako Kościół powszechny. I Jest naszym obowiązkiem zachować tę tożsamość, odwiedzać Betlejem, przejść drogę krzyżową w Jerozolimie, nawiedzić Bazylikę Grobu Pańskiego, widzieć miejsca śmierci  zmartwychwstania Chrystusa. Tak samo jest w skali mikro z miejscami pielgrzymkowymi i relikwiami. Należą do krajobrazu duchowej tożsamości. 

Przez święcenia nie jestem skazany na życie samotnika, lecz wświęcony w prezbiterium, we wspólnotę kapłanów. Tak jak biskup przez święcenia jest włączony w kolegium biskupów. W Ewangelii nie ma żadnego samotnika. Dlatego podkreślam zawsze wielką wartość tego, żeby duchowni mieli przyjaciół wśród kapłanów. To jest bardzo ważne dla ich kapłańskiego życia, żeby doświadczali kapłańskiej wspólnoty i wzajemnie się wspierali. 

Celem twardziela jest nie dać się zranić, zawsze być mocnym. Dlatego strzeże się przed miłością. Miłość rozbraja. Czyni człowieka podatnym na zranienia. 

Chrystus nie stworzył żadnej teologicznej szkoły, tylko powołał ludzi jako swoich naśladowców. Moglibyśmy powiedzieć tak: Pan nie powierzył Kościoła naukowcom, ale pasterzom. W Nowym Testamencie nie wspomina się religijnego urzędnika, a wyznawcę. Biorąc pod uwagę inteligencję i wykształcenie, pierwszym papieżem powinien zostać św. Paweł, a został nim św. Piotr. 

Uważam za bardzo ważne, że teo—logia (gr. Theos – Bóg, logos – nauka) rzeczywiście w pierwszej kolejności kieruje się ku Bogu, a dopiero później ku człowiekowi. Pierwsze przykazanie brzmi: jam jest Pan Bóg twój. Dla chrześcijan miłość Boga jest podstawą miłości ludzkiej. Kto szczerze kocha Boga, może też kochać ludzi. Ludzie nie zawsze ułatwiają sobie wzajemną miłość. Ale zawsze są ukochani przez Boga. Dlatego miłość ludzka prowadzi przez miłość boską. 

Wiara w Boga i nasza miłość do Niego są nieustannie poddawane próbom, tak samo zresztą jak miłość ludzka. I tak samo doświadczenie Boga nie wyklucza zagubienia w drodze. Matka Teresa pokazuje też coś innego: sama świadomość, że Bóg jest daleko, nie jest żadną przeszkodą w miłości do Niego, i co za tym idzie, w miłości do człowieka. Bardzo często spotykałem matkę Teresę. To była bardzo mądra kobieta. Siostry z założonego przez nią zgromadzenia codziennie o 6 rano miały przed mszą godzinną adorację Najświętszego Sakramentu. Przy jakiejś okazji powiedziałem jej: „Matko, za bardzo forsujesz swoje siostry, to chyba za dużo”. Na co odpowiedziała: „Księże kardynale, jeśli moje siostry przestaną widzieć Pana w Eucharystii, nie zobaczą Go także w umierających i dzieciach. One muszą wyostrzyć umiejętność patrzenia”. Proszę mi wierzyć, w tym tkwi właściwa teologia. Matka Teresa wraz z siostrami próbowała przemodlić ich pracę i potem przepracować modlitwę. Miłość do ludzi wywodzi się zawsze z miłości Bożej – nigdy odwrotnie. 

Postrzegać Jezusa tylko i wyłącznie przez pryzmat tego, jakim wyjątkowym był człowiekiem, który dodatkowo zostawił ludziom kilka pomysłów na wspólne życie – to byłaby rzeczywiście permanentna pokusa dla nas. Gdy w Nazarecie pojawiły się pierwsze oznaki cudów, ludzie mówili między sobą: „Kimże On jest? To przecież tylko syn Józefa! Chłopak z sąsiedztwa!”. Byli przecież świadkami codziennego życia Jezusa. Kiedy Jezus przemawiał w synagodze: „Dziś się wypełniło Słowo”, chcieli Go wyrzucić z miasta. Potem już było coraz bardziej radykalnie. Przeciwnicy krzyczeli: „Mamy prawo i według prawa On musi umrzeć”. Znaczyło to tyle, co: „Mamy obraz Boga. I ten obraz nie jest podobny do Jezusa. Na krzyż z Nim!”. Tu tkwi cała tragedia. 

(o ekonomii Kościoła, finansach i dziełach) Nasz Kościół przypomina niekiedy samochód, który ma za ciężką karoserię, a za mały silnik. Dlatego silnik jest zawsze gorący. Musimy się więc starać, aby jakoś go wzmocnić; jeśli się to nie udaje, trzeba zmniejszyć karoserię. Silnik napędza całą maszynę, wprowadza zatankowane paliwo w ruch. Nas, chrześcijan, napędza siła wiary. Kościół nie czerpie więc siły ze swoich instytucji, ale tylko i wyłącznie z wiary, którą może w nich potem przetwarzać. Jeśli to się nie uda – będzie trzeba zmniejszyć karoserię. Musimy najlepiej wykorzystać sytuację, jaką mamy teraz, nawet jeśli mielibyśmy być Kościołem uboższym w instytucje. Z takiego bowiem Kościoła zrodzi się prawdopodobnie więcej sił i duchowości. 

Ani Benedykt XVI nie modlił się w Błękitnym Meczecie w Istambule, ani Jan Paweł II nie modlił się z muzułmanami w Asyżu. Podczas gdy dyrektor tureckiego urzędu ds. religii, zwierzchnik religijny tamtejszych muzułmanów, modlił się w Błękitnym Meczecie, papież stał obok niego, milcząc. W 1986 w Asyżu buddyści, hindusi, muzułmanie, żydzi i chrześcijanie modlili się razem, ale każdy osobno. W końcu wszyscy ogłosili deklarację pokojową. Ale to coś zupełnie innego niż wspólna modlitwa. Gdy członek innego wyznania modli się, powinniśmy stać obok w milczeniu i z szacunkiem względem jego przekonań religijnych. To jest właściwy sposób traktowania ludzi. 

Podarujcie Bogu pół godziny z każdego dnia waszego życia. Tylko pół godziny dziennie, a tym samym przekazuję Bogu w ręce całe moje aktualne życie. Czy ten akt uszczęśliwia mnie emocjonalnie, to nie jest decydujące kryterium dobrej modlitwy, ale właśnie to, że podarowuję Bogu samemu część mojego życia. Mi również często zdarza się na modlitwie, że jestem rozkojarzony, że nie mogę się skoncentrować. Ale pomimo to chcę, Panie Boże, podarować Tobie pół godziny. Nie chcę wtedy rozmyślać nad katechezami, kazaniami. Chcę po prostu podarować Tobie mój czas, moje życie. 

Ksiądz nie musi być ani aktorem ani błyskotliwym mówcą, wystarczy jego własne wewnętrzne przekonanie. Bez wątpienia, chodzi tu przede wszystkim o bardzo delikatną sferę. Moim obowiązkiem jako biskupa jest dbałość o to, by zapewniono wiernym właściwy dostęp do owego misterium, stąd krytyka dla „kreatywnych eksperymentów” czy, tak samo ryzykownej, profesjonalnej rutyny. Zarówno bowiem eksperymenty, jak i rutyna, przyćmiewają świętość uroczystości. Co mi osobiście pomaga w skromnej ars celebrandi to wskazówka z Trzeciej Modlitwy Eucharystycznej: „On bowiem tej nocy, której był wydany, wziął chleb i dzięki Tobie składają, błogosławił, łamał i rozdawał swoim uczniom…”. Gdzie mowa jest o najważniejszych czynach miłości Boga – ofiarowaniu własnego Syna – widoczny staje się najbardziej podły czyn człowieka: zdrada! Jako kapłani musimy więc mieć i to na uwadze: „rozważaj, co będziesz czynił”. 

W świętej Eucharystii obecna jest nie tylko sama wspólnota, obecny jest cały Kościół wszystkich czasów i wszystkich miejsc. Dana wspólnota potrzebuje związku z Kościołem powszechnym, tylko wtedy będzie katolicka. „Katolicka” to znaczy „dotycząca całości”, „obejmująca całość”. Eucharystia nie jest więc liturgią danej wspólnoty, w pierwszej kolejności jest liturgią Kościoła, który świętuje. Dlatego też żaden kapłan ani żadna parafia, nie mogą tworzyć swoich liturgii. Msza święta, którą celebrujemy, nie jest naszą własnością, nie celebrujemy samych siebie. Bóg stoi w centrum i tylko Jemu samemu oddajemy w Eucharystii siebie wraz z Chrystusem, przez biskupów i kapłanów – musimy dokładnie trzymać się porządku Kościoła. 

Ów „stan doskonałości", o którym kiedyś tak chętnie mówiono, nie jest niczym innym jak tym właśnie, do którego każdy z nas jest powołany. Może to być życie zakonne, kapłańskie albo małżeńskie. Najważniejsze, by odkryć w sobie powołanie. Potem można w każdym stanie dążyć do doskonałości, czego chce od nas Chrystus. Nie ma więc stanów doskonałych i niedoskonałych w Kościele, jest za to trwanie przed Chrystusem, który zaprasza nas, byśmy stawali się doskonałymi. 

Zdrowie – to dobry przykład, bo dotyczy wszystkich. Składając życzenia urodzinowe, zawsze mówimy: najważniejsze zdrowie! Rzecz jasna, to jest bardzo, bardzo ważne dobro. Ale to nie najważniejsze dobro. Dzisiaj cała służba zdrowia niemal zajęła miejsce Kościoła, a lekarze są właściwie nowoczesnymi kapłanami, służącymi życiu. Proszę zauważyć, z jakim oddaniem ludzie się gimnastykują, z jaką dyscypliną, czasami wręcz zniewoleniem uprawiają fitness. To dziś nowoczesna asceza. Człowiek upatruje swojego wybawienia w zdrowym ciele. Zdrowie nie jest jednak ostatecznym dobrem. Całym tym wysiłkiem nie usuniemy krzyża z tego świata. Musimy pod nim stanąć. Na każdego przyjdzie czas. 

Miałem pewnego razu rozmowę z kobietą, którą rzucił mąż. Poznała później mężczyznę, którego chciała poślubić. Nie można jej było tego wyperswadować. Pozostało mi wtedy powiedzieć jej: „Proszę spróbować chociaż utrzymać więź z Chrystusem, to jest możliwe. Nie będzie pani mogła uczestniczyć w pełni w Eucharystii, jeśli zdecyduje się pani na ponowny związek. Proszę jednak mimo wszystko przychodzić do kościoła i świętować duchową Komunię z Jezusem. Tęsknota za Komunią może pani zapewnić bardziej intensywną więź z Chrystusem, niż niejednemu, który bezmyślnie przyjmuje Ciało Chrystusa. Wszystko inne oddajmy Bożemu Miłosierdziu”. Po prostu żadne inne rozwiązanie nie leży w mojej mocy. Wiem jedno, Bóg nie złamie trzciny nadłamanej, nie zgasi knotka o nikłym płomyku. 

Jako chrześcijanie jesteśmy przekonani, że człowiek zawdzięcza swoje istnienie boskiemu wezwaniu. Bóg powołał nas do istnienia i wezwał po imieniu. Inaczej by nas nie było. Na tym polega grzech aborcji, że człowiek chce anulować wypowiedziane przez Boga „ty”. Bóg mówi do dziecka po imieniu, a rodzice chcą to przekreślić. 

Gdybym sam był ojcem, mając dzisiejszą wiedzę, spróbowałbym wprowadzić w życie przesłanie Ośmiu Błogosławieństw. Dzieci mają wpisany w swoje wnętrze schemat akcja-reakcja. On nie wita się ze mną, więc ja nie witam się z nim. Wypowiadam złe słowo i słyszę z powrotem złe słowo. Jak ty mi, tak ja tobie. Jeśli zatem powiem: dostałem policzek i nadstawiam drugi – takie słowa słyszymy w Ewangelii – ten drugi zapyta: „czy on zwariował?”. I powstrzyma się od drugiego uderzenia. Tylko w taki sposób można przełamać schemat akcja-reakcja, tylko tak można coś zmienić. Tylko tak możemy odmienić oblicze ziemi. Dlatego dla nas, chrześcijan, brzmi to: jak Bóg mi, tak ja tobie. A nie: jak ty mi, tak ja tobie. Taką postawą trzeba przede wszystkim żyć w rodzinie.

Wiedza to rodzaj i sposób, w jaki rozpoznaję przedmioty i je analizuję. Wiara to rodzaj i sposób, w jaki widzę i rozpoznaję osoby. Do tego potrzebuję i serca, i głowy. Dostęp do osoby prowadzi przez drzwi, które otworzyć można tylko od wewnątrz. Nie można ich wyważyć od zewnątrz (…) Kiedy człowiek się otwiera, wtedy trzeba włączyć głowę, by zobaczyć, co takiego w nim jest. Prawdziwa miłość nie zaślepia, ona przywraca wzrok. Dlatego w stosunkach z ludźmi potrzeba serca i rozumu. Dobrzy nauczyciele religii wiedzą, że w ich zajęciach chodzi o Boga, a więc o Osobę. Dlatego mile widziane jest i serce, i głowa. Przedmioty i rzeczy mogę „wiedzieć”. W osobę muszę „wierzyć”. 

„Słowo stało się Ciałem” – czytamy w Prologu Ewangelii Janowej – centralnym miejscu Pisma Świętego. W odniesieniu do miłości między mężczyzną a kobietą oznacza to, że oddanie między dwojgiem ludzi jest rzeczywistością duchową, jest Logosem. Ta rzeczywistość ucieleśniła się w dziecku. Rodzice mogą więc mówić: „Nasza miłość stała się ciałem: w naszym Thomasie, w naszej Elizabeth, naszej Katharinie. Mamy dziecko, bo bardzo się kochamy i podarowaliśmy sobie siebie, dlatego teraz jest z nami ten trzeci”. 

Wielu popełnia błąd, sądząc że grzech jest chorobą. Kto jest chory, musi iść do lekarza. Jeśli jestem grzesznikiem, potrzebuję tylko przyjść pod krzyż Chrystusa. Krzyż jest jedynym miejscem, w którym grzech zostaje zamieniony w łaskę. Minus w plus. Minus świata, dzięki ofierze krzyża Chrystusa, zamieniono w plus. W sakramencie spowiedzi doświadczamy bezpośredniego działania ofiary Jezusa. 

Oczywiście Stwórca podarował nam i jedzenie, i picie, i dobre piwko też.  Bardzo lubię przysłowie: „kto nie używa, jest nieużyteczny”. Jeśli jednak przyjemność, używanie, zawładną człowiekiem, niszczą go. Fałszywy wniosek współczesnego społeczeństwa pędzonego strachem polega na przekonaniu, że w tym krótkim życiu trzeba spróbować wszystkiego, bo po śmierci nic już nie ma. To jest wizja życia bez Boga. Wtedy rzeczy tego świata wchodzą na pierwsze miejsce: pieniądze, władza, konsumpcja. 

Każdego dnia tak się modlę: Boże, zachowaj mnie w pierwotnej miłości do Chrystusa! Mam tu na myśli tę duchową świeżość, stan zakochania w wielkim, wspaniałym Bogu, którego wysławiać i podziwiać można bez końca. Choćby dlatego, że powołał mnie do życia.

Czasem rzeczywiście nie rozumiem Boga! Ale to nie przemawia przeciwko Niemu, a wręcz za Nim. Nie mieści się po prostu w mojej głowie. 

Z kategorią zła na świecie jakoś łatwiej umiem sobie poradzić. Jeśli Bóg już się odważył powołać do życia istoty sobie podobne, musiał je wyposażyć w wolną wolę. Inaczej nie bylibyśmy podobni do Boga. Człowiek może realizować swoje boskie podobieństwo tylko w miłości, a miłość możliwa jest tylko w wolności. W wolności jednakże, w wymiarze ziemskim, jest niejako automatycznie wpisane i to, że mogę wybrać zło. Wyposażając człowieka w wolną wolę, Bóg podjął ryzyko, że ktoś opowie się po stronie zła. Tak jak to uczynili Adam i Ewa w ogrodzie Eden. 

Tradycja chrześcijańska nazywa diabła Lucyferem, wywodząc tę nazwę od łacińskiego słowa lux. Całe słowo oznacza „niosący światło”. Lucyfer jest oślepiającym i zarazem zaślepiającym aniołem. Ponieważ jest on stworzeniem Bożym, dlatego też jego istnienie samo w sobie jest dobre, ale jest stworzeniem, które opowiedziało się przeciwko Bogu. Stał się rzeczywistością absolutnie negatywną. 

Nasze życie polega na tym, aby przekuwać możliwości w rzeczywistość. Im więcej możliwości człowiek w ciągu swojego życia przekuwa w pozytywną rzeczywistość, tym bardziej jest święty. 

Lepiej podejmować błędne decyzje niż żadne. 

Tak, wierzę, że piekło istnieje. Choćby dlatego, że mamy wolność. Wielki teolog Hans urs von Balthasar bardzo sensownie powiedział, że gdyby było tylko niebo, byłby to obóz koncentracyjny. Bóg tak bardzo ceni naszą wolność, że nigdy na siłę nie zaciągnąłby nas do nieba. Ponieważ gdyby nie było żadnej alternatywy dla nieba, byłoby to jednoznaczne z przymusem, czyli z ograniczoną wolnością. Ale von Balthasar dodaje: „Mam nadzieję, że piekło jest puste”. 

Czyściec to jak uczucie, gdy z ciemności szybko wkracza się w jasność. Albo gdy wieczorem idzie się ulicą, a z naprzeciwka nadjeżdża samochód z długimi światłami. Wtedy człowiekowi ciemno się robi przed oczami. Jeszcze inaczej: gdy dłużej przebywa się w ciemnym pokoju, stopniowo trzeba przyzwyczajać się do światła z zewnątrz. Osobiście tak właśnie wyobrażam sobie spotkanie z Bogiem twarzą w twarz. Człowiek jest tak oślepiony Jego wspaniałością, że w pierwszej chwili przed oczami widać tylko ciemność. Do Jego promieniującego światła nie można przyzwyczaić się od razu. Krok po kroku dojrzewa się, by choć cokolwiek dostrzec z Bożej pełni. I czyściec jest, można powiedzieć, miejscem czy procesem, w którym – o ile jeszcze wleczemy za sobą jakiś zbędny balast naszego życia – mamy szansę sobie uświadomić, że możemy oglądać to promieniejące Światło. 

Bóg jest poza czasem, jest wieczny, nie zna początku ani końca, my natomiast tkwimy w czasie, przynajmniej o tyle, że mamy początek. Dla Boga wieczność nie ma początku ani końca, ale dla nas ludzi tak. Bóg jest wieczny, bez początku i bez końca. On był, jest i będzie zawsze. My, ludzie, mamy początek, ale nie mamy końca. Nie było nas kiedyś, ale teraz jesteśmy. To jest najwspanialsze w niebie: wieczna szczęśliwość. To jest też to, co jest najbardziej przerażające w piekle: tam też nie ma końca. Dlatego Hans urs von Balthasar cały czas zmagał się z pytaniem, czy Bóg może potępić któreś ze swoich stworzeń – przy czym wspominaliśmy już, że Bóg nie potępia nikogo, że to człowiek sam siebie potępia. Ale sam siebie potępiający człowiek pod Bożym Okiem – to trudno sobie wyobrazić. Czyż Jego miłosierdzie nie jest większe od sprawiedliwości? Albo czy piekło nie jest tylko czyśćcem, w którym stanę się zdolny wziąć na serio i przyjąć jakąś część Jego wielkości? Tego nie wiemy. 

Opłaca się żyć tu, na ziemi, nadzieją nieba. I tym samym już jakaś odrobina nieba pojawia się na ziemi. 

piątek, 7 stycznia 2011

Jak ciężko nam zgiąć kolana

Gdy Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon . Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Zebrał więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywał ich, gdzie ma się narodzić Mesjasz. Ci mu odpowiedzieli: W Betlejem judzkim, bo tak napisał Prorok: A ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsze spośród głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem ludu mego, Izraela. Wtedy Herod przywołał potajemnie Mędrców i wypytał ich dokładnie o czas ukazania się gwiazdy. A kierując ich do Betlejem, rzekł: Udajcie się tam i wypytujcie starannie o Dziecię, a gdy Je znajdziecie donieście mi, abym i ja mógł pójść i oddać Mu pokłon. Oni zaś wysłuchawszy króla, ruszyli w drogę. A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię. Gdy ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali. Weszli do domu i zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali Mu pokłon. I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę. A otrzymawszy we śnie nakaz, żeby nie wracali do Heroda, inną drogą udali się do swojej ojczyzny. (Mt 2,1-12)
Żadne wczoraj Trzech Króli było, a uroczystość Objawienia Pańskiego. Ten przydomek - pod którym większość naszego społeczeństwa identyfikuje ten dzień - to skrót myślowy, uproszczenie (odnośnie tekstu, zawartości wczorajszej Ewangelii). Szkoda, że jakby zapytać o nazwę fachową i prawidłową - Objawienie Pańskie - pewnie niewiele osób by wiedziało, co to. 
Kościół jaki jest, taki jest, i daleko dzisiaj do pierwotnej jedności. Co za tym idzie - w różnych chrześcijańskich wspólnotach i różne rzeczy świętowano - u nas właśnie Objawienie Pańskie, u np. luteran także (tylko że oni nazywają ten dzień Epifanią), a bracia prawosławni dopiero zaczynają świętować Narodzenie Pana (u nich Objawienie świętuje się 19.01 - tak to jest, jak niektórzy jadą wg kalendarza gregoriańskiego, a inni juliańskiego).

Jednak - co dzisiaj tak naprawdę świętujemy? Zafascynował mnie tekst o. Macieja Biskupa OP, który sugeruje, że współczesne rozumienie i oddźwięk wczorajszej uroczystości jakby rozmija się z założeniem i tym, co symbolizowała ona pierwotnie. Cytuje on dwie starożytne antyfony na ten dzień:
W tym dniu tak świętym trzy cuda wysławiamy: dziś gwiazda przywiodła mędrców do żłóbka; dziś podczas godów woda stała się winem; dziś Chrystus dla naszego zbawienia przyjął od Jana chrzest w Jordanie. Alleluja. 

Dzisiaj się Kościół złączył z Chrystusem, swoim Oblubieńcem, który go z grzechów obmył w Jordanie; biegną mędrcy z darami na królewskie gody, a woda przemieniona w wino cieszy biesiadników. Alleluja.
W pierwszej - ani słowa o żadnych królach/magach - za to jednoznacznie o Chrzcie Pańskim (obchodzić będziemy go już w najbliższą niedzielę) oraz o cudzie przemiany wody w wino. Coś świta? Tak! Kana Galilejska, początek publicznej działalności Jezusa. W drugiej - owszem, pojawiają się jacyś mędrcy, ale z kontekstu można wnioskować, że chodzi o gości weselnych (pytanie - czy dosłownie: gości weselników z Kany, czy może gości na zaślubinach nieba z ziemią, jak można interpretować narodzenie się Mesjasza?). Czyżby więc dzisiejsze teksty liturgiczne i główny akcent - osoby królów/magów/mędrców - to jakby opowieść dodana dla zobrazowania, ubogacenia obchodów Narodzenia Pana, a nie relacja kronikarska? Jan Turnau używa tu nawet sformułowania - midrasz. 

W tym klimacie można się zastanowić także - ilu było mędrców? Przyjmuje się - trzech, ochrzczono ich nawet imionami Kacpra, Melchiora i Baltazara - co jest akurat praktycznie na pewno wymysłem - bo po prostu pasuje do KMB pisanego na drzwiach. Ciekawe, czy ktokolwiek z piszących - sam wczoraj widziałem - wie i rozumie, co te litery znaczą. Z apokryfów można się doliczyć ich nawet dwunastu. Nie, nie imiona mędrców - a Christus mansionem benedicat czyli jakby prośbę, a może i swego rodzaju pewność, że Chrystus mieszkanie błogosławi (dopełnienie - kolęda, wizyta duszpasterska, gdy kapłan dokonuje pobłogosławienia mieszkania). Skąd pomysł - akurat trzech, poza tym że pasuje do w/w słów? Skoro przynieśli trzy dary - kadzidło, mirrę i złoto (Mt 2, 11) - to pasuje. 

Ale to wszystko tak naprawdę nie ma znaczenia - ani to, że być może pierwotnie liturgia tego dnia akcentowała coś zupełnie innego, inne były teksty, ani też to, ilu było mędrców, skąd przyszli. Symbolika tego obrazka jest bardzo czytelna - i podkreśla dobitnie, że Bóg nie podlega ograniczeniom, że ani narodzenie Pana jako Bożego Syna, ani Jego działalność, a tym bardziej śmierć i zmartwychwstanie nie dokonały się z myślą o jakimś jednym konkretnym narodzie, kraju, rasie ludzkiej - ale o wszystkich, o ludzkości jako całości, o każdym z osobna i wszystkich razem ludziach. Bóg jest transgraniczny, i bez względu na to, jak bardzo my sami tkwimy w ksenofobicznych uprzedzeniach, On  wyciąga rękę także (a może przede wszystkim) do tych, których ja sam czy ktokolwiek inny z mniej lub bardziej uzasadnionego powodu przekreśla lub dyskredytuje. 

Historycznie na pewno można się dowiedzieć, że owa scena - powszechnie zwana pokłonem mędrców - to nic innego jak dowód na to, że także poza Narodem Wybranym (co z perspektywy czasu wygląda śmiesznie  nieco - na Mesjasza czekali, Mesjasz przyszedł i w ogóle Go nie zauważyli, co więcej, następne 2000 lat czekają i doczekać się nie mogą) poganie przybywają, aby uczcić prawdziwego Króla. Stąd ładnie pasuje nazywanie przybyszów właśnie królami - co można bardzo ładnie zestawić: zły król Herod vs. dobrzy, poświęcający się i podróżujący przez pół świata pogańscy królowie, spieszący z darami do Mesjasza. 

Wyżej wspomniałem - to ciekawostki, zagwozdki historyczne, najpewniej z tej perspektywy nie do rozwikłania, choć interesujące. Tak, lubimy pospekulować. Zestawienie trójki przybyszów z Mesjaszem jest tym bardziej wymowne, że trudno chyba o większy kontrast. Oni - uosabiający rozum, wiedzę, naukę, władzę, bogactwo - i On, leżący w żłobie, w jaskini, w środku nocy, bez żadnych atrybutów władzy, a jednak o ileż od nich wszystkich większy. Można nawet dojść do wniosku - ludzie nauki, a do tego poganie, potrafią uszanować i uhonorować Boga lepiej (bo w ogóle) niż rzekomo wierzący. Mesjasz Pan w ciele noworodka, jakby bezradnym, ufnie wyciągającym dłonie do tych, którzy do Niego przychodzą. Tak bardzo boski, a zarazem najbardziej ludzki - dziecko przecież nie potrafi kłamać, jest otwarte, ufne i szczere. Paradoks niezmierzonego Boga, przychodzącego jako mały człowiek, którego każdy może unicestwić.

Bez względu na to, czy kierowała nimi tylko chęć sprawdzenia, czy przepowiednie i proroctwa są prawdziwe, czy coś na nich czeka tam, gdzie wskazuje gwiazda, czy też prowadziło ich serce i poszukiwanie prawdy - są dla nas wzorami. Dali z siebie bardzo wiele po to, aby tam właśnie dotrzeć. Wykazali się wytrwałością i pasją w dążeniu do celu, który sobie obrali. Można zaryzykować - wyruszali na pewno jako poganie, do Tego, który miał być światłem na oświecenie pogan (Łk 2, 32), ale być może do swoich domów powracali już jako wierzący. W końcu, jak mówi Jan, była światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi (J 1, 9) - i oni właśnie ową Światłość odnaleźli, pozwolili jej w sobie zajaśnieć.

Nie wszyscy się jednak cieszyli - Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Stereotypowo przyjmuje się - ten zły Herod. Tak, on miał teoretycznie najwięcej do stracenia - bo władzę w całej prowincji, gdyby zbuntowany naród zdetronizował go, a Mesjasza obwołał królem. Prawda jest taka, że - jak to bywa - w każdym takim miejscu jest sobie jakaś tam miejscowa elita, która posiada odpowiednie koneksje i powiązania z władcą, z którego żyje, i w oparciu o którego wypracowała sobie pozycję i majątek. Tak, oni również mieli wiele do stracenia. Im również ten nowy Mesjasz był nie w smak.

Morał? Bóg przychodzi do człowieka, ale człowiek sam musi się w kierunku Boga także pofatygować. Nie chodzi o to, że musimy Mu naznosić złota, kadzidła, mirry czy różnych innych symboli bogactwa. Mamy iść - tacy, jacy jesteśmy, z tym, co mamy. Tak naprawdę - my nie mamy nic, co godne jest i co mogłoby być wspaniałe wobec wielkości Boga. Możemy próbować oczywiście uhonorować Go na ludzki sposób, ludzkimi przejawami tego, co wartościowe. Ale nie o wyścig prezentów tu chodzi. Sednem i jedynym wartym świeczki celem dążenia do Jezusa jest to, aby oddać Mu hołd. Przyjść w pełni mojego człowieczeństwa - radości i smutków, sukcesów i porażek, nadziei i tęsknot - i złożyć to wszystko w Jego miłosierne ręce, wierząc mocno i ufnie, że On jest odpowiedzią. Na wszystko. 

Nie ma znaczenia status majątkowy, wykształcenie, pozycja społeczna, tytuły i stanowiska. To się liczy tylko u ludzi. Bóg patrzy dalej, głębiej. Bóg czeka na każdego, a Jego słowo i łaska nie docierają do żadnej konkretnej grupy społecznej, narodowości czy klasy - a do każdego, kto z czystym sercem uczciwie Go poszukuje i pragnie. To decyduje o tym, czy podróż i droga mają sens, czy przyniosą efekt - czy jestem na Niego otwarty i naprawdę Go pragnę, czy też idę i niby to szukam Go, a tak naprawdę nie wiem, po co, na co, dokąd i dlaczego zmierzam. Jeśli chcę w sobie pielęgnować i święcić własny obrazek Jezusa - to najpierw muszę pozbyć się wszelkich stereotypów, w które my sami Boga i Jego Syna wtłaczamy, a dopiero potem się w Niego zapatrzeć. 

A gdy już znajdę? Wtedy mam być sobą. Nie zgrywać, nie stwarzać pozorów, nie robić z siebie lepszego, mądrzejszego niż jestem. Oddać cześć - uklęknąć, uznać wyższość. O ile jest to bardzo niewłaściwe, gdy człowiek czci samego siebie, kogoś innego, albo jakąś wartość materialną - o tyle w takich sytuacjach jakoś bardzo łatwo przychodzi nam ustąpić, oddać hołd czemuś takiemu. Tutaj, inaczej, gdy jest jedyny moment, jedyna Osoba tak naprawdę godna tej czci - jakoś nie bardzo się do takiej postawy garniemy. Zbyt dumni jesteśmy, za bardzo pewni siebie, za twarde karki. Nie można jednak przed Bogiem klękać i oddawać Mu pola tylko w wybranych sferach i sprawach życia. Bóg chce przeniknąć mnie całego - ze wszystkim, co we mnie, co mnie dotyczy. 

Skąd wiadomo, że spotkanie doszło do skutku, że się udało, że odnalazłem Boga? Bo człowiek z takiego spotkania powraca odmieniony, z odnowionym sercem, z postanowieniami co do zmiany samego siebie. Bo ze spotkania z Bogiem nie wraca się na dotychczasową drogę błędów i grzechów - ale wchodzi się już na nową drogę. Tak, grzechów się nie ustrzeżemy, nie unikniemy ich. Ale Bóg napełnia siłą i pokazuje, że można żyć inaczej, lepiej, pełniej w ten właściwie rozumiany sposób. Od betlejemskiej stajenki wracamy jakby do domu, niby tacy sami i tą samą drogą - ale odmienieni, na nowo posłani, umocnieni nadzieją. 

Na czym polega sztuka? Żeby te wszystkie łaski, których zaczerpnęliśmy od Maleńkiej Miłości, chcieć i umieć zagospodarować. Żeby ich nie zmarnować.

Piękne podsumowanie - Jan Turnau ułożył nową wersję kolędy Mędrcy świata. Dla mnie - bomba:
Mędrcy, mędrcy, nie królowie,
władzy im nie trzeba.
Korona im nic nie powie
o tym, co jest z nieba.
A jest stamtąd gwiazdka mała,
podobna do krzyża.
A jest krzyża wielka chwała,
że sam się poniża.
Prawdziwy nie przypomina
berła ani miecza.
Betlejemska to nowina,
Boża, nie człowiecza.
>>>

Lekarze uznali cud, dokonany za wstawiennictwem Sługi Bożego Jana Pawła II - uzdrowienia francuskiej zakonnicy Marie Simon-Pierre z zaawansowanej choroby Parkinsona. Duży krok naprzód. Czyżby beatyfikacja jeszcze w tym roku? Dla mnie to w sumie bez znaczenia - wierzę, iż osiągnął świętość, czy to się ogłosi formalnie, czy nie.

wtorek, 4 stycznia 2011

Ten, który jest, który był i który przychodzi. I ciągle pyta - czego szukacie?

Jan Chrzciciel stał wraz z dwoma swoimi uczniami i gdy zobaczył przechodzącego Jezusa, rzekł: Oto Baranek Boży. Dwaj uczniowie usłyszeli, jak mówił, i poszli za Jezusem. Jezus zaś odwróciwszy się i ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł do nich: Czego szukacie? Oni powiedzieli do Niego: Rabbi! - to znaczy: Nauczycielu - gdzie mieszkasz? Odpowiedział im: Chodźcie, a zobaczycie. Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i tego dnia pozostali u Niego. Było to około godziny dziesiątej. Jednym z dwóch, którzy to usłyszeli od Jana i poszli za Nim, był Andrzej, brat Szymona Piotra. Ten spotkał najpierw swego brata i rzekł do niego: Znaleźliśmy Mesjasza - to znaczy: Chrystusa. I przyprowadził go do Jezusa. A Jezus wejrzawszy na niego rzekł: Ty jesteś Szymon, syn Jana, ty będziesz nazywał się Kefas - to znaczy: Piotr. (J 1,35-42)
Człowiek tak ma, że szuka Boga. Można się tego wypierać, można twierdzić inaczej - można. Ale nie ma to sensu. Czy sobie z tego zdajemy sprawę, czy nie - Bóg jest odpowiedzią na podstawowe potrzeby człowieka, odpowiedzią na nasze pragnienia i nadzieje. Nie - cudownym rozwiązaniem, ale odpowiedzią, drogowskazem. Bóg zawsze o człowieka się troszczy i poprowadzi najlepszą drogą.

Dla Jana misja się skończyła, i wiedział o tym. Miał chrzcić, wzywać do nawrócenia, być takim publicznym ówczesnym wyrzutem sumienia dla ludzi, którzy od Boga się odwrócili i pomimo pozorów, ignorowali Jego samego, Jana jako Bożego proroka i to wszystko, co Bóg czynić kazał i czego zakazywał. Najważniejszym zadaniem Jana, do którego te wcześniejsze były jakby tylko wstępem, było wskazanie Mesjasza. Musiało być to dla niego dość dziwne - bądź co bądź, daleki, ale zawsze kuzyn. On Mesjaszem? Jan nie tracił czasu na coś, co my dzisiaj bardzo lubimy - rozważania, dywagacje, zastanawianie się. Bóg miał mu Go wskazać, i wskazał w Jordanie. On jest Barankiem Bożym, który przyszedł, aby zgładzić grzechy wszystkich ludzi. 

Czy reakcja uczniów Jana była przemyślana? Nie wiem. Skoro Jan de facto wszystkich prowadził do Mesjasza, to oni sami za Nim ruszyli, skoro tylko Jan Go wskazał. Jezus na pewno wiedział, czuł, że podążają za Nim. Czy się chowali, jakby szpiegowali Go? A może szli po prostu jawnie? Nie wiemy, i nie ma to większego znaczenia. Przeszedł od razu do sedna - czego człowiek chce od Boga? Nie zapytał ogólnikowo, ale personalnie, te konkretne osoby. Czego szukacie? Idąc dalej - czego potrzebujecie? Jakie są wasze potrzeby? Za czym tęsknicie? Co jest waszym celem? 

Ich odpowiedź może wydawać się dziwna. Wydawałoby się, że to miejsce na jakieś głębokie, egzystencjalne pytanie - o sens życia, przyszłość, Jego mesjańską misję. Widzę tu pewną analogię do momentu Przemienienia, na Górze Tabor. Wtedy, gdy trzej uczniowie - Piotr, Jakub i Jan - widzą Pana rozmawiającego z Mojżeszem, jakby głupieją - i proponują postawienie dla nich namiotów. Zachowanie dość dziwne, ale takie i okoliczności. Człowiek zaskoczony zdaje się nie wiedzieć, co mówi. Tu - podobnie - Jan nagle, w kontekście pewnie przechodzącego po prostu obok człowieka mówi: oto Mesjasz. Nic dziwnego, że jego uczniom brakuje w takiej sytuacji przysłowiowego języka w gębie, nie wiedzieli co powiedzieć. Bo co ma zrobić człowiek, co będzie odpowiednie i właściwe, gdy staje twarzą w twarz z Bogiem?

Za dużo emocji, zbyt wielka radość i zdziwienie. Na razie potrafią z siebie wykrztusić tylko proste pytanie - o miejsce zamieszkania. Nic nie rozumieją, ale jedno wiedzą - chcą iść z Nim, chcą z Nim przebywać. Niby nic, jednakże wyraźny pierwszy krok, konkretna deklaracja - pierwsze posunięcie w kierunku naśladowania Pana. Wiedzieli, że nie mogą Go stracić z oczu, że chcą przy Nim trwać. To było najważniejsze. W końcu On sam jest źródłem. 

Tak powstawał Kościół - jeszcze za życia Jezusa, i potem, po Jego śmierci. Ludzie, którzy Jezusa poznali, zafascynowani Mesjaszem, Zbawicielem przyprowadzali do Niego kolejnych. Wtedy - tak po prostu, jak w tym dzisiejszym obrazku. Potem - przykład jednych motywował i zaciekawiał po prostu drugich, sami przychodzili i najczęściej do Kościoła dołączali, zafascynowani bezinteresownością, miłosierdziem, prostotą i uczciwością wiary tych, którzy Kościół już tworzyli. Wiara to ciągle żywa fascynacja, zapatrzenie i zakochanie się w Bogu. Chrześcijanie nie czczą ubranego w złotko świątka w obrazie czy figurze, kamyczka czy drzewka. Wierzą w żywego, choć zabitego, bo zmartwychwstałego Boga-Człowieka. On Kościół stworzył, i On od początku (do końca) sam Go spaja. On sam jest źródłem, a człowiek wierzący to nikt inny jak ten, kto z Nim utrzymuje prawdziwą i żywą relację.

W tych dniach ten właśnie Kościół bardzo często wraca do słów z prologu ewangelii Jana o Słowie (J 1, 1-14) - liturgia nie tylko samej Niedzieli Narodzenia Pańskiego, ale też drugiej niedzieli tego okresu. Nie jakieś słowo, które od człowieka pochodzi, jest ludzkim wytworem, i jak sam człowiek - jest omylne. Słowo, które daje życie. Słowo, które jest u początku wszystkiego. To Słowo, którym jest sam Jezus. Słowo - odpowiedź, wyjaśnienie, rozwiązanie. Słowo jako Źródło. Dzisiaj nie mamy już Jezusa między nami namacalnie - ale pozostał w Swoim Słowie, w Chlebie Eucharystii.

Ciągle ten sam, przychodzi zawsze od nowa, choć niezmienny. Nie zmienia się, Jego propozycja jest zawsze aktualna. Pragnie szczęścia człowieka - nie tylko tutaj, na ziemi, ale też dalej, gdy ziemskie życie przeminie. Człowiek jednak musi sam wybrać, uświadomić sobie tę potrzebę, zapragnąć tego. Wtedy On jest zawsze obok - dyskretnie czuwający, i pytający Czego szukacie? Może to przekornie zabrzmi (ja jestem tego pewien) - jeśli na tym świecie ktoś może znać odpowiedź na wszystko, co siedzi w człowieku, to tylko On, Bóg-Człowiek. Ten, który jest, który był i który przychodzi. Warto przejść z Nim - nie tylko nowy rok.