Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

wtorek, 22 września 2015

Rusz się ze swojej komory celnej

Gdy Jezus wychodził z Kafarnaum, ujrzał człowieka imieniem Mateusz, siedzącego w komorze celnej, i rzekł do niego: Pójdź za Mną! On wstał i poszedł za Nim. Gdy Jezus siedział w domu za stołem, przyszło wielu celników i grzeszników i siedzieli wraz z Jezusem i Jego uczniami. Widząc to, faryzeusze mówili do Jego uczniów: Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami? On, usłyszawszy to, rzekł: Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników. (Mt 9,9-13)
Tak się zastanawiam - co nas odróżnia od takiego Mateusza? Albo inaczej -w czym jesteśmy do niego podobni?

Bo niby ten cały obrazek bardzo ładnie wpisuje się w nasze chrześcijaństwo. Przyszedł Jezus, popatrzył, powołał, hurra!, oni poszli za Nim, kurtyna. Czyli scenariusz znany i przetestowany - bo ponoć skuteczny. No, nie da się ukryć, w przypadku Mateusza na pewno - jednak chodziło tu i zadziałało tak pięknie i mocno tylko dlatego, że doszło do żywego, realnego spotkania dwóch ludzi, a przede wszystkim Boga z człowiekiem. Bóg zapukał - człowiek otworzył i Go wpuścił. Miał świadomość choroby czyli grzeszności, tego, że właśnie takich jak on szuka Zbawiciel. 

A my?

Jezus - ciągle niezmienny, zwycięski, zmartwychwstały, największy - czeka na każdego z nas w każdym dosłownie kościele czy kaplicy. Mamy komfort - nie żyjemy na Bliskim Wschodzie, gdzie muzułmanie rozwalają wszystko, co się kojarzy z krzyżem albo jest nim zwieńczone. Są miasta i miejsca - jak centrum Gdańska - gdzie o kościół przysłowiowo człowiek się "potyka" na co drugim rogu. Przychodzi - albo, jak kto woli, przechodzi - pomiędzy tymi, którzy odpowiedzą na Jego zaproszenie podczas każdej Mszy Świętej. No właśnie, tylko że najpierw trzeba być na niej. Bo jeśli nie przyjdziesz - to skąd masz wiedzieć, że On mówi właśnie do ciebie, że cię zaprasza? Ciężko. 

Bóg powołuje dosłownie każdego z nas - ale równocześnie każdego w swój jedyny w rodzaju sposób, w formie, w miejscu, czasie, a przede wszystkim: wskazuje mu, proponuje dany kierunek. Czeka na nas w kościele, we Mszy Świętej - ale także w drugim człowieku. Jednemu objawia się na modlitwie, przed Najświętszym Sakramentem, medytacji - innemu wydaje się, że jakby go piorun walnął, doznaje nagłego Bożego doświadczenia, w niespodziewanej chwili codzienności. Ilu ludzi, tyle dróg Pan Bóg odnajduje. 

I tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia, czy mnie znajdzie w kościele, czy przy kupowaniu chleba, zmienianiu pieluszki dziecku czy wieszaniu prania. Uwaga - tak, ale po to On jest w Eucharystii, abyśmy z niej korzystali (taka dygresja). Znaczenie ma tylko to, co ja zrobię - czy Go w ogóle usłyszę; jeśli usłyszę - to co zrobię z tym, co usłyszę; i wreszcie, czy ja tak naprawdę pójdę za Nim - czy dalej dzielnie będę siedział w ciemnym grajdołku mojej własnej, pełnej słabości komory celnej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz