Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Strach (na) i wróble

Jezus powiedział do swoich apostołów: Nie bójcie się ludzi. Nie ma bowiem nic zakrytego, co by nie miało być wyjawione, ani nic tajemnego, o czym by się nie miano dowiedzieć. Co mówię wam w ciemności, powtarzajcie na świetle, a co słyszycie na ucho, rozgłaszajcie na dachach! Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle. Czyż nie sprzedają dwóch wróbli za asa? A przecież żaden z nich bez woli Ojca waszego nie spadnie na ziemię. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Dlatego nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli. Do każdego więc, który się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. Lecz kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. (Mt 10,26-33)
Żeby zrozumieć te pierwsze słowa - jakby wezwanie do odwagi - trzeba uświadomić sobie, że chrześcijanin z definicji jakby musi być człowiekiem sprzeciwu. Nie dla zasady i wobec wszystkiego - ale w sposób sensowny i uzasadniony, wobec pewnych trendów, mód, kierunków. Szkoda czasu i miejsca na strach - dla Boga to pikuś, mały pikuś. Dzisiaj w sposób najmniej szkodliwy przejawia się to w prześmiewaniu, próbach marginalizowania wartości chrześcijańskich i przedstawiania ludzi wierzących jako kato-talibów, oszołomów i idiotów. Dalej następuje eskalacja, gdzie dochodzi do walki - bardzo często nierównej z wykorzystaniem brudnych i nieuczciwych metod, najczęściej z użyciem manipulacji i kłamstw - z ludźmi i konkretnymi działaniami, mimo że najczęściej są one po prostu dobre, a zarzuty wyssane z palca. Jakie to nasze... Nie mam argumentów, więc swój bunt uzewnętrznię w formie agresji. Bez sensu, ale widowiskowo. 

Z jednej strony jesteśmy tylko jednym z wielu Bożych stworzeń, które chodzą po tym świecie - z drugiej zaś jesteśmy wyjątkowi, bo jesteśmy Jego ukochanymi dziećmi. Dlatego się o nas troszczy - nie o dobrobyt doczesny, ale także o to, żebyśmy wiedzieli i umieli rozróżnić, czego się bać nie warto, a co faktycznie może zagrozić. Jak można takiemu Bogu zarzucić, że się o nas nie troszczy - skoro tu mówi wprost o tym, że dosłownie policzył włosy na naszej głowie? (podchwytliwe - ok, a co z łysymi?). Każdy z nas w swój jedyny i indywidualny sposób jest dla Boga wyjątkowy, najważniejszy. Tu jest nasza prawdziwa wartość i nie ma co tracić czasu i energii na potwierdzenie jej na świecie, uznając działania po prostu bez sensu za przejaw dziwnie rozumianej odwagi. Pewnie, mogę i zdarzy się, że się boję - ale im bardziej, tym bardziej powinienem zrozumieć, że On niczego się nie boi i stoi przy mnie. Więc co mi może zagrozić? 


No właśnie. On się przyznał do Jezusa (obrazek mocno na czasie w kontekście mundialu) - a jak to jest ze mną? Przede wszystkim trzeba zrozumieć - dla każdego to będzie coś innego. Tu nie ma co przykładać jakiejś jednej uniwersalnej miarki. To tak nie działa. Każdy z nas żyje i funkcjonuje w konkretnych swoich warunkach, z własnymi problemami i grzechami, i trudno tutaj wszystkich oceniać w ten sam sposób. Dalej, to zależy - przed kim mam się przyznać. Mama i tata, rodzeństwo? Ludzie ze szkoły czy uczelni? Współpracownicy, kontrahenci? Wreszcie mąż, żona, dzieci? A duchowny - ksiądz, siostra, zakonnik? Ilu nas jest - tyle pewnie jest wariantów. 

Jedno jest pewne - jeśli to nasze "przyznawanie się" ma wymiar stricte i wyłącznie niedzielno-świąteczny (niech stracę, Boże, masz tę godzinkę, jakoś wytrzymam...), odpalam Bogu "Jego" żeby mieć spokój i sumienie nie gryzło, czasami wpadnę do kościoła z okazji ślubu, chrzcin, no i obowiązkowa święconka (bo co by sąsiedzi powiedzieli...) - to nie tędy droga, szkoda zachodu mojego i własnej głupoty, żeby myśleć, że Bogu to jest na cokolwiek potrzebne. Nie jest, nigdy nie było ani nie będzie. 

Nie ma gotowej uniwersalnej formuły - jak dobrze dać świadectwo, jak zaświadczyć o Bogu. Im dłużej chodzę po tym świecie (ok, długo to to może nie jest...), tym bardziej jestem pewien, że takie rzeczy się czuje, że to jest kwestia jakiejś tam wewnętrznej wrażliwości. Po prostu w danej sytuacji wiesz, że powinieneś się zachować - co zaczynasz rozumieć najczęściej tym mocniej i bardziej, jeśli jednak tego nie zrobiłeś, okazałeś się za miękki. Trudno, zdarza się - i zdarzy jeszcze nie raz. Walcz z tym i staraj się, aby następnym razem było lepiej. Wysil się i spróbuj o Nim zaświadczyć. Nie gadaniem - żadna sztuka. Robieniem. Tym, co przemawia najmocniej - przykładem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz