W piątek minął rok czasu od odejścia Mamy.
Dla mnie bardzo smutnym było to... że chyba się już pogodziłem z tym faktem i nauczyłem się z nm żyć. Na własnej skórze przećwiczyłem i to jest jakby jedno, natomiast nie wierzę w twierdzenie pt. "czas leczy rany" (coś jak to tischnerowskie "nie uszlachetnia" w odpowiedzi na porzekadło, jako by cierpienie miało uszlachetniać). No bo nie leczy. Działamy tylko tak, że o pewnych sprawach ciągle jakby nie pamiętamy - i jest ok; aż do momentu, kiedy ta kwestia powraca, i wtedy wszystko - przynajmniej u mnie - wraca ze zdwojoną siłą.
Wierzę, że Mama jest święta - bo jest już tam, gdzie i ja, i większość z nas zmierza, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Dlatego bardzo często - szczególnie ostatnio - zadaję sobie w różnych sprawach pytanie: a co by Mam zrobiła? Pomijając jej - bardzo szczególne - podejście do wiary i niezwykłą uczciwość, z jaką stawiała sprawy z nią związane - chyba jestem do niej bardzo w tym podobny. I cieszę się z tego - bo na pewno dobrą jest wiara prosta, ale już co innego z wiarą bezmyślną, albo z przyzwyczajeniem maskowanym jako wiara.
Pisałem niedawno, niecały miesiąc temu skończyła się wreszcie sprawa sądowa z pracodawcą Mamy. To było bardzo dużo emocji. I duża frajda - że co prawda nie tutaj, ale będąc tam także ona może się cieszyć z tzw. sprawiedliwości, której finalnie stało się zadość. Jak to powtórzyła w tych dniach jedna z Mamie bardzo życzliwych osób - ona by sama pewnie powiedziała: "i znowu sukces". Dokładnie. Tak właśnie by powiedziała.
To jest dla mnie mocno dziwne i niezrozumiałe - ale jakby odeszła wczoraj. Bardzo dokładnie ją pamiętam. Mam takie przebłyski wspomnień, pewnie z okresu, kiedy byłem może ciut starszy od Domika dzisiaj (czyli dosłownie te 4-5 lat?) - pojedyncze obrazy. I potem tyle bardziej coraz świadomych, wspomnień z tych 24 lat wspólnego życia, a potem kolejnych 4 już osobno, ale przecież często razem. Nigdy się ze swoją obecnością nie narzucała. Zawsze wiedziała, że pewne rzeczy człowiek musi sam przetrawić - lepiej poczekać, być i wspierać na odległość. Że do ostatecznych wniosków zawsze trzeba dojść samemu - rodzic może pomóc, opowiedzieć o swoich doświadczeniach, coś zasugerować, ale nigdy nie narzucać czy wmuszać, bo to tylko zniechęca i niczego nie uczy. Taka dyskretna, ale bardzo kochająca obecność. I w przeciwieństwie do ojca - zawsze potrafiła okazać radość, dumę z jakiegoś nawet drobnego sukcesu - aż momentami nie mogłem uwierzyć, że takie byle co mogło sprawić tyle radochy. Jak bardzo cieszyła się, kiedy urodził się Domik - dzisiaj zaczynam dostrzegać, jak bardzo on jest do niej podobny... A w tym wszystkim zupełnie oderwana od kwestii materialnych, samowystarczalna, minimalistka.
Pewnie już o tym pisałem, ale kiedy odeszła, to posypały się maile od ludzi bardzo jej życzliwych, wielu przyjaciół. I motywem przewodnim w nich było to, że była Mama po pierwsze zawsze autentyczna i lubiana za to, że - bez względu na cenę - "waliła między oczy" czyli nigdy nie owijała w bawełnę, a mówiła dokładnie to, co myśli. Po drugie, zawsze można było na nią liczyć - trzymała się swoich przekonań i dla ludzi bliskich potrafiła zrobić naprawdę bardzo dużo.
Nikt nie spodziewał się, że odejdzie akurat wtedy - po chemioterapii w 2012 r. było dobrze, czuła się dużo lepiej; ja się podłamałem trochę, kiedy zaczęły się bóle głowy, a badania potwierdziły przerzuty do mózgu. Może nie świadomie, ale gdzieś tam z tyłu głowy bałem się - co będzie dalej? wiadomo, jak przebiega taka choroba. Były dni, kiedy Mama nie nadawała się do życia, leżała sobie, z powodu bólów głowy. Była trochę nieswoja, nie pamiętała pewnych rzeczy, widać było kłopoty ze skupieniem - ale nikt na to nie patrzył, bo liczyło się, że była z nami. I nagle wszystko się skończyło - mimo, że tego dnia była u lekarza, widziała się ze swoją dobrą przyjaciółką (a matką chrzestną mojego brata, walczącą od wielu lat z rakiem...), że poprosiła brata, żeby ją wysadził wcześniej, bo chciała się przejść do domu i spacer sobie zrobić. Po prostu umarła. Jak tata zadzwonił - siedziałem w pracy - jak tylko zobaczyłem numer, to wiedziałem, że coś jest nie tak...
Zupełnie przypadkiem ten piątek mieliśmy teraz wolny. Można było spokojnie pojechać na cmentarz. Bardzo lubię to miejsce. I jak tam sobie siedzę, i rozmawiam z nią - tak samo, jak Mama, przychodząc z nami od małego na groby swojej mamy i babci, z nimi rozmawiała. Opowiadam o tym, co się dzieje, jak młody rośnie, co się udało, co się nie udało, na co brakuje cierpliwości, jakieś małe sukcesy czy porażki. Za każdym razem mam wrażenie - właściwie to jestem pewien - jakby ona była obok, usiadał, przytuliła się, i dawała znak: jestem z wami, nawet bardziej i mocniej niż wtedy, za życia, i kibicuję wam mocno.
Dzięki, Matuś, za wszystko. Tak, jak Ty mówiłaś babciom, tak ja dzisiaj mówię Tobie: żebyś tylko się nie musiała za nas tam z góry wstydzić. Damy sobie jakoś radę, chociaż bez Ciebie.
Ze swojego doświadczenia powiem, że pierwszy rok wygląda dokładnie tak, jak sam to opisałeś. Ale kolejne lata pokazują, że jednak czas leczy i to jak! I wcale to nie polega na jakimś godzeniu się, czy niepamiętaniu. Moje leczenie w efekcie uświadomiło mi jak blisko i coraz bliżej jestem swojego taty, jak szybko zbliżamy się do siebie. A wspomnienia już tylko cieszą. Zrozumiałem też, że czas jest lekarstwem od Pana Boga i że nie powinienem nim gardzić. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń