Jezus powiedział do swoich uczniów: To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego. Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał - aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje. To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miłowali. (J 15,12-17)
Pierwsza uwaga - kurczę, znam to. Skąd? Ze ślubu naszego. Sam ten tekst wybrałem jako Ewangelię naszej mszy ślubnej. Co więcej - o tym już pisałem w kontekście ślubu. Co najmniej, bo wydaje mi się, że nie tylko. Ale to przecież nie jest kontekst, który temat wyczerpuje. Bo miłość przecież nie kończy się i nie oznacza tylko relacji między zakochanymi, małżonkami.
Bóg traktuje nas bardzo serio - skoro nazywa nas przyjaciółmi. Przyjaciel to nie byle kto - niektórzy mówią, że przyjaciele czasami są równie ważni (ważniejsi?) od małżonka; przyjaźń często zaczęła się wiele czasu przed małżeństwem, niestety, czasami trwa również dłużej od małżeństwa, co jest przykre. To pojęcie oznacza przede wszystkim zaufanie, zawierzenie, pokładanie nadziei, relację bardzo bliską i ważną. To nie jest na wyrost. To nie są słowa, które mają pobudzić do westchnienia i wzruszenia. To nie zostało powiedziane, żeby człowiek poczuł się niegodny, malutki i słaby.
To drogowskaz - że właśnie sam Bóg pierwszy mnie (i każdemu innemu też) zaufał, żebym i ja nauczył się ufać: a) Jemu, Bogu, b) innemu człowiekowi. Nie dlatego, że "wypada", w ramach rewanżu, żeby być w porządku. To jest bez sensu, szkoda czasu - a jednocześnie uznaje się Boga za głupka, myśląc, że Jemu jest to do czegokolwiek potrzebne. Nie jest - On się cieszy, gdy człowiek Mu ufa, ale świat się nie zawali, gdy człowiek to (co się bardzo często zdarza) olewa. Wtedy i dlatego tylko, kiedy sobie uświadomię, że dla Boga jestem ważny i chce - On, wielki, nieskończony, nie do ogarnięcia - ofiarować mi swoją przyjaźń. Bóg zwierza się człowiekowi, że chce być jego przyjacielem - co najgłębszy wyraz miało w tym, że w Jezusie umarł na krzyżu po to, aby zmartwychwstać.
Bóg zaprasza do przyjaźni z Nim. Ważne jest to, aby Boga nie sprowadzić tylko do roli przyjaciela - jednego z wielu. On jest tym przyjacielem, może być tym najlepszym, który nigdy nie odejdzie, zawsze wysłucha i (jeśli Mu się pozwoli i posłucha - odpowie). On jest również przyjacielem - ale ta przyjaźń w pełnym wymiarze to relacja z Bogiem: Ojcem, Stwórcą, Trójjedynym, Zbawicielem i właśnie przyjacielem. Każdym z tych wskazanych, wszystkim na raz.
"Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał - aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje". To ważne słowa, bo Bóg każdego z nas wybiera w jedyny i wyjątkowy sposób, wręcz jedyny w swoim rodzaju. Każdy z nas - z tą różnicą: jedni to już wiedzą, inni jeszcze nie - przeznaczony jest do czegoś, co raz przychodzi zrozumieć łatwiej, raz i po wielu latach niekiedy myślenia, że to bez sensu i Bóg mnie olał. Każdy ma owocować na swój sposób, a jedną z płaszczyzn owocowania są relacje, w których z kolei jedną z najpiękniejszych jest przyjaźń. Nie tak doskonała, jak ta, którą Bóg daje człowiekowi - ale Bóg zaprasza mnie, żebym znajdował w ludziach przyjaźń i takie relacje budował. Budowanie, sensownie, tak naprawdę, tej przyjaźni to coś, co przekracza własne ludzkie możliwości - ale co może się udać, jeśli ludzie zrobią tam miejsce dla Boga.
Jakiś czas temu sporo myślałem. Wiele jest osób, które mają napięty do granic wytrzymałości kalendarz - po pracy/szkole cały czas spotkania, piwo tu, kawa tam, impreza. Z pozoru - wow, ile relacji, pewnie sami przyjaciele, fajnie tak. Przy okazji stwierdziłem, że sam mam bardzo niewielu przyjaciół. Tak? No chyba jednak nie, bo poobserwowałem, co się działo, kiedy takiej osobie waliło się wiele rzeczy na głowę. Okazało się, że rozmowa na temat spraw ważnych dość naturalnie wyszła tej osobie ze mną - a w jej toku, że nie miała z kim porozmawiać. Czyli jednak tych przyjaciół nie było. I tego jest pełno - ludzie biegają, czasami nie nadążając sami, żeby mieć poczucie tego, że nie są sami. Tylko że nawet w tej całej grupie ludzi, z którymi się stykają, relacje są najczęściej na poziomie mielizny, płyciutkie - a jak przychodzi do sytuacji podbramkowej, to zostają sami.
To jest wyzwanie. Zbudować prawdziwą przyjaźń. To jest coś, co wielu z nas nie wychodzi - z powodu czego cierpimy. Z Bogiem, paradoksalnie, może być łatwiej - i może takie świadome odpowiedzenie na Jego przyjaźń to dobry punkt wyjścia do poukładania i poszukania prawdziwej przyjaźni u ludzi? Co jest w tym piękne i takie spójna? Ano to, że wszystko związane z przyjaźnią może prowadzić kiedyś ponownie do tego tekstu, u góry - o ile przyjaźń przerodzi się w miłość. Ale to już inna historia.
>>>
W czwartek zakończyła się prawomocnie sprawa, jaką kontynuowaliśmy z bratem po Mamie.
Kamień spadł mi z serca. W sumie zakładałem optymistycznie, że "nasze u góry" - może nie tyle na podstawie wyroku sądu pierwszej instancji, ale widząc dramatyczną argumentację przeciwnika w apelacji - ale cóż, ten kto zna temat, wie, że dopóki człowiek wyroku nie słyszał, nie ma co być pewnym.
Najpierw półgodzinne opóźnienie, potem radosna twórczość (żenada, po prostu bzdury - w wykonaniu pełnomocnika fachowego) przeciwnika - i wreszcie. "Oddala apelację".
Nie cieszę się z pieniędzy, które w ten sposób uzyskam - całkiem spora sumka łącznie. Cieszę się, że wygraliśmy - ale to jest gorzka radość. Cały ten proces i wszystkie nerwy z nim związane to wina głupoty pracodawcy. Gdyby pomyślał, porozmawiał z Mamą, wyjaśnił sytuację - nie było by problemu, sprawa by nigdy nie zaistniała. Postanowił ją postawić przed faktem dokonanym, po czym w toku procesu naginając w żałosny sposób rzeczywistość na własne potrzeby - wyszło jak wyszło, stracili łącznie 10.000 zł. A to, co powodowało moją wściekłość i zawzięcie - niestety, ale mówię to wprost - to fakt, że popsuli w ten sposób Mamie ostatnie 3 miesiące życia, kiedy musiała się jeszcze tym martwić.
Nie dożyła ani tego wyroku, ani pierwszego - ale jestem spokojny, że wie, że wygraliśmy, i że się cieszy. To była sprawa honoru. Chyba była by dumna - a ja się cieszę, bo to jednocześnie sukces zawodowy jakiś tam.
W tym tygodniu Mama mi mocno towarzyszy... Najpierw był Dzień Matki - dzień po urodzinach moich - niestety, w poniedziałek nie miałem jak, więc na grób pojechaliśmy w niedzielę. Domiś zmówił modlitwę, niesamowite jest: zawsze wie, że jedziemy na cmentarz, że do babci Ewy, że zapalić świeczkę. Posiedziałem sobie chwilę sam i pogadałem z Mamą - tak, jak ona to robiła, przychodząc z nami, kiedy gadała ze swoją mamą i babcią. Pierwszy Dzień Matki bez Mamy... Ciężko. Rok temu też nikt nie wiedział, że od Dnia Matki został jej niecały miesiąc życia... Nie doceniamy tego, co mamy - aż tego szlag nie trafi. A potem ten czwartek i rozprawa. Ha! I jest nawiązanie do przyjaźni - niesamowite było, ile osób i jak życzliwie podeszło do mnie, okazało pomoc i wspierało w tej sprawie. Mama miała wielu przyjaciół - takich prawdziwych, co my widzimy teraz, kiedy jej już nie ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz