Tak sobie myślę - dzień się źle zaczął. Rano rozwaliła mi się teczka - przed samym wyjściem do pracy trzeba było się przepakowywać. Przed południem podszedłem jeszcze do taty do pracy po ostatni papier - ZUS wymyślił sobie, kompletnie nieczytelną, tabelkę a'la pełnomocnictwo - brat wydrukował, Mama podpisała i miałem dołączyć do wniosku o rentę. Tak naprawdę w pracy nic tego dnia nie zrobiłem - dosłownie. Od samego rana kserowałem dokumenty (żeby kopia została - ZUS życzy sobie oryginały), potem to wszystko układałem, parafowałem, sprawdzałem po 3 razy. Jak już skończyłem - zapakowałem w kopertę, zaadresowałem. Chwila spokoju, coś tam dokończyłem w pracy. Pomyślałem - zadzwonię do mamy, było ok. 13:00. Nie odbierała - nic dziwnego, stwierdziłem, pewnie u lekarza jeszcze była.
O 13:59 - godzinę zapamiętam do końca życia - zobaczyłem: dzwoni tata. Momentalnie nabrałem złych przeczuć - widzieliśmy się ze 3 godziny wcześniej. Płakał. Powiedział jedno zdanie - że mogę tego nie wysyłać, bo Mama umarła.
Po pół godzinie wycia w toalecie jakoś się ogarnąłem, powiedziałem w sekretariacie, co się stało i że wychodzę. Ta podróż do domu do rodziców była jakaś nierzeczywista... Dobrze, że miałem okulary przeciwsłoneczne, bo łzy leciały ciurkiem cały czas. Taka bezsilna rozpacz, przeplatana chyba dość bezmyślnie z jednej strony, a z wielką wiarą z drugiej zdrowaśkami zaciskanych do białości palców na małym różańcu. I jakby w tle, jak jakiś dziwaczny pokaz slajdów, tony wspomnień - od maleńkiego do ostatniego spotkania, w minioną niedzielę. Na miejscu wszedłem do kościoła, w którym tyle razy polecałem Bogu wszystko i wszystkich, piękne i bolesne sprawy - generalnie pełen turystów, błysków fleszy i rozmów; uciekłem do bocznej kaplicy i uświadomiłem sobie, że nie wiem, co Mu mam powiedzieć. Kołatające się po głowie "dlaczego?" brzmiało dość bezsensownie - przecież nie znamy dnia ani godziny (np. Mt 25, 1-13), czyli Mamy czas po prostu nadszedł. Pozostała chyba tylko wielka prośba o to, aby Mama w Nim samym znalazła doskonały odpoczynek i swoje miejsce. Tam, gdzie już nic nie boli, gdzie nie ma zmartwień i bólu - a każdy stapia się z odwieczną Miłością.
Do dzisiaj tego nie ogarniam. Mama walczyła z rakiem półtora roku - i o ile miał bym bać się tego najgorszego, to nie raz, ale nie w tym czasie. Była bardzo słaba po zabiegach związanych z płucami w zeszłym roku - lekarze sami przecierali oczy, kiedy naprawdę szybko doszła do siebie. Wszystko szło w pięknym kierunku - do momentu tych bólów głowy, które pojawiły się na wiosnę. Pomimo beznadziejnego poziomu służby zdrowia ludzi tak ciężko chorych nawet w naszym chorym kraju diagnozują szybko - okazało się najgorsze: przerzuty do mózgu, nieoperacyjne, w 2 miejscach. Szybkie badania, uderzeniowa krótka radioterapia. Tydzień wcześniej zaczęła się chemioterapia. Rozmawiałem z ludźmi, wiedziałem, że znane są przypadki, gdy tego typu przerzuty zabijają dosłownie w ciągu tygodni. Mama zaczęła mieć problemy z koncentracją i pamięcią - natomiast cały czas funkcjonowała normalnie, sama, spotykała się z ludźmi, wychodziła albo jeździła na spacery. Zauważyliśmy, że przybrała nieco na wadze, w niedzielę na obiedzie z radością patrzyliśmy, jak wrócił jej apetyt. Wszystko szło, po ludzku sądząc, ku dobremu - wiedzieliśmy, że musi się udać.
W czwartek poszła do swojej pani onkolog, widziała się tam z matką chrzestną brata - też walczącą od lat z nowotworem. Porozmawiały, Mama miała poczekać na brata, który wracając z uczelni miał zawieźć ją do domu. Zdzwonili się, młodemu się przedłużyły zajęcia - nie ma problemu, powiedziała, czuła się świetnie, pogoda była śliczna, pojedzie tramwajem. Dzwoniła jeszcze z odległości ok. 15 minut od domu. To brat znalazł Mamę w domu, jeszcze bezskutecznie próbował ją reanimować. Gdy przyjechało pogotowie - lekarz stwierdził zgon. Pocieszał, że przy takim schorzeniu to najlżejsza dla chorego droga odejścia - gdyby choroba postępowała, Mama po prostu stawała by się coraz bardziej odległa, coraz mniej by pamiętała i kojarzyła, a przy tym bardzo by bolało... Tu - upadła, krwotok wewnętrzny, i umarła. Tak po prostu.
Tata się dosłownie rozsypał - wiedzieliśmy, że to na naszych barkach spocznie przygotowanie pogrzebu i ogarnięcie wszystkiego. Siedzieliśmy w domu, rycząc jak bobry. Była i już jej nie ma. Większość wziąłem na siebie, wszystko udało się całkiem sprawnie załatwić. Mama mówiła nie raz o testamencie - znaleźliśmy w jej pokoju, faktycznie, spisany na dodatek w dniu urodzin mojej żony, 3 lata temu. Serce aż ściskało, kiedy czytaliśmy to charakterystyczne pochylone pismo, którym przez tyle lat Mama wpisywała dedykacje w książki, jakimi nie raz nas obdarowywała (zawsze ciesząc się, że obydwoje lubimy czytać), czy zwykłe kartki w kuchni, kiedy wychodziła wcześniej do pracy - to i to macie na obiad, kupcie to, zdzwonimy się w dzień, ściskam Mama. Ciągle mam w telefonie jej numer - zgodziła się na komórkę dopiero, kiedy zachorowała - i sporo smsów sprzed 2-3 dni przed jej odejściem. Przejrzeliśmy jej skrzynkę mailową - żeby sprawdzić, z kim utrzymywała kontakt, i powiadomić o jej odejściu i pogrzebie. Niesamowite było to, że wiele maili pomijała, ale otwierała każdy ode mnie, szczególnie ze zdjęciami Dominiczka. Dostaliśmy bardzo dużo kondolencji - piękne było to, że zupełnie różni, znani z innych sytuacji życiowych (szkoła, studia, praca, po prostu przyjaciele) opisywali Mamę w ten sam sposób, wskazując na te same cechy charakteru - nie żadne ogólniki i laurki, ale konkrety.
Jedna z przyjaciółek napisała, że w ostatnim mailu, na 3 dni przed odejściem, Mama napisała, że "czas już odpocząć". Czy coś przeczuwała? Czy czuła, co się zbliża? Nie wiem, i pewnie się nie dowiem. Na pewno miała świadomość, że rak mózgu to w pewnym sensie kwestia czasu, zanim człowiek odchodzi. Lekarze kazali być dobrej myśli - ale mam wrażenie, że swoje mogli wiedzieć i rozumieć, że koniec się zbliża; nie mam im tego w ogóle za złe, Mama do końca była pełna woli życia, zawsze mówiła, że "jak już zwalczę to świństwo, to..." - miała dużo planów, chciała więcej czasu spędzać z naszym małym.... i nie zdążyła. Pan Bóg zdecydował inaczej.
Teraz tak sobie myślę, że nigdy bardziej niż w tamtych dniach w Niego nie wierzyłem - może to zabrzmi paradoksalnie. To odejście Mamy nie spowodowało u mnie kryzysu wiary w tym sensie, że zanegowałem Jego samego i wszystko, w co dotąd wierzyłem. Wściekałem się na Niego, złorzeczyłem, próbowałem zrozumieć - dlaczego tak, dlaczego teraz - ale równocześnie wierzyłem, że w tej chwili Mama jest już tylko w cieniu Jego rąk, w blasku Jego miłosiernego spojrzenia. Że w Nim właśnie znajduje ukojenie i swoją przystań, do której tak naprawdę zawsze zmierzała - wychowując nas na ludzi bynajmniej nie idealnych i genialnych, ale mam nadzieję mądrych, o kręgosłupie moralnym, pewnych wartościach, którym od małego wpajano, że trzeba być, a nie mieć i to przede wszystkim dla innych, że nie można wstydzić się swoich poglądów, że trzeba umieć bronić swojego stanowiska, umieć się sprzeciwić temu, co złe - i tylu innych pięknych prawd. W tym tego, że człowiek po to ma serce i rozum, żeby z obydwu korzystać - wierząc, ale i myśląc. Dlatego tak strasznie lekko zrobiło mi się na sercu, kiedy we wtorek - miałem tego dnia 2 kolokwia, musiałem pójść - przyśniła mi się Mama i była po prostu uśmiechnięta. Dla mnie to znak, że znalazła odpowiedź na wszystko i jest już tam, dokąd wszyscy zmierzamy, szczęśliwa i ukochana przez Boga.
Żegnaj, Mamusiu. Nie masz pojęcia - i ja chyba też nie - jak ciężko będzie żyć bez Ciebie, która od zawsze i zawsze po prostu byłaś obok. Ale wierzę i wiem, że jesteś tam u góry i patrzysz na nas. Mam nadzieję, jak to Ty zawsze mówiłaś, kiedy odwiedzaliśmy babcie na cmentarzu, że nie będziesz musiała się za nas wstydzić.
Adieu. Do zobaczenia - z Bogiem i w Bogu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz