W sobotę, po przedpołudniowym krzątaniu się po domu, po południu spotkaliśmy się z A., J., B. i K. Panie zadecydowały, że najbardziej potrzebnym im do szczęścia jest zobaczenie trzeciej części Zmierzchu, zatem na tenże film udaliśmy się do kina. Czytać - nie czytałem książek, pozostałe dwa filmy - widziałem, i miałem o nich dość negatywne zdanie (nudne po prostu strasznie).
Po filmie postanowiliśmy usiąść w knajpce nieopodal kina, i nacieszyć się nieco swoim towarzystwem, no i pięknym wieczorem letnim. Ludziów było wszędzie pełno, ale nie tak strasznie, jak by się mogło wydawać - jako że większość ruszyła tłumnie na przedostatni dzień Openera. I tak siedzieliśmy, gadaliśmy, podjadaliśmy łososia w czymś-tam-bardzo-aromatycznym, ja zjadłem kurczaka po chińsku z (!!!) ryżem. Panie wlewały w siebie drineczki, ja pozwoliłem sobie na piwka sztuk dwa.
Dyskusja nieco o pracy była, a potem zeszła na tematy bardziej prywatne. W pewnym momencie uświadomiłem sobie paradoks sytuacji. Siedzimy w piątkę. B - rozwódka, mąż ją wiele lat temu zostawił z małymi dziećmi, które sama wychowała. K - zamężna, mały synek, ale na najlepszej drodze do rozwodu (mąż podobno nie chce się zgodzić). J - zamężna, mała córeczka, czekająca tylko na oddanie jej mieszkania, żeby wziąć rozwód z mężem. No i my we dwoje z małżonką - szczęśliwi, zakochani, niespełna rok po ślubie (tak, rocznica już za niecałe 2 m-ce!).
Mąż J., jak mówiła, nawet wierzący był mocno - co podobało się jej moherowym rodzicom (J. jest zdystansowana do Kościoła - pewnie po części brak dobrej woli, a po części przykre doświadczenia z delikatnie mówiąc dziwnymi duchownymi i zakonnicami, nie dziwię się jej). Dziwak, fakt, jak to informatyk. Potem zaczął się bawić w jakieś medytacje. Próbowała go od tego odciągać, bezskutecznie. Z jednej strony - dobrze, zdrowa żywność, skuteczne metody leczenia ziołami. Z drugiej - tendencja do teorii spiskowych, drażliwość, egoizm.
I co? Jakiś czas temu okazało się, że z ich wspólnej kasy zaczął pożyczać (tak twierdził) znajomej duże kwoty pieniędzy. Nawet bardzo duże. Bez wiedzy czy zgody żony. Do tego dość obcesowe i negatywne traktowanie ich córeczki. Moim zdaniem, ta dziewczynka potrzebuje psychologa. Ostatnio okazało się, powiedziała komuś, co dotarło do J., że się boi taty. Po konsultacji w przedszkolu - pani jednoznacznie potwierdziła, że dziecko boi się ojca, co było widać w jej nastawieniu do niego, w kontekście nastawienia do matki, i zachowania w stosunku do innych dzieci.
Jest szansa, że rozejdą się bez wojen. J. chce rozwodu z winy męża i pozbawienia go władzy rodzicielskiej... na co ten bez krzyku się godzi. Ja nie wiem, moim zdaniem on się cieszy - bo ma problem z głowy, co powiedział wprost. Kredyty pospłacają, J. da sobie radę z pieniędzmi, jakie mąż będzie płacił na córeczkę. Sam powiedział podobno, że on już nie jest ojcem. Masakra. Facet, który zachowuje się gorzej niż mały chłopiec. Zero honoru, zero prób walki o związek. Potrafi jeszcze pytać żonę, czemu nosi obrączkę, skoro się rozwodzą. I zaproponować seks - skoro mieszkają razem; jak się nie zgodziła i z przekory zapytała, czy by jej zapłacił za seks - on, zamiast się opanować... zapytał, ile miałby zapłacić.
K., mniej więcej równolatka J. Mąż dość dziwny, natarczywy, nachalny - widziałem go ze dwa razy na imprezie. Żyli normalnie, całkiem dobrze. K. mówi, że w pewnym momencie podzielił ich majątek - cały - na pół. Tylko że ona miała swój majątek odrębny - darowizny, spadki - ale jemu nie przeszkadzało, to też podzielił. Rodzinny wypad do kina z ich synkiem - pewnie. Czy może po małego przyjechać? Nie, nie da rady. K. go zabrała, i pojechali do kina. Mąż przyszedł... z dzieckiem obcej kobiety. Żeby rodzinnie było.
Czy on może odebrać czasami małego ze szkoły albo podwieźć K. gdzieś? Pewnie. Za 30 zł. On jest dobrym ojcem - zabierze małego ze swoją mamą na wakacje, pewnie. Czy K. może jechać? Tak, za 500 zł, po kosztach. A K. go jeszcze broni - bo w przeciwieństwie do męża J., on ma dobre kontakty z ich synem, dobrze się bawią razem, mały lubi ojca. K. ma dość, ale mówi, że mąż nie chce dać rozwodu.
Nie wiem, może ja jakiś nie z tej epoki jestem - ale ja tego nie rozumiem. O ile wiem - wszyscy oni mieli śluby w kościele.Przysięgali sobie - nawet jak nie przed Bogiem - miłość, wierność i uczciwość. Takie ma być małżeństwo także niesakramentalne, a sakramentalne tym bardziej. Co się stało? Gdzie się to wszystko popsuło? Czego zabrakło?
I w tych okolicznościach, całkiem świeżo po takim spotkaniu, z żoną obejrzeliśmy wczoraj Księżnę Saula Dibba z Keirą Knightley w roli głównej. Przypadek? Nie wiem. Bardzo w temacie. Dramat małżeństwa, tylko że w XVIII-wiecznej Wielkiej Brytanii.
Nie chcę bronić mężów w obydwu przypadkach - bo nie o to chodzi. Nie znam ich za dobrze, ale na ile miałem styczność - niestety, to jak dziewczyny opisują ich, jest prawdą. Egoizm? Tak. Znudzenie? Pewnie tak - skoro obydwoje panowie już sobie znaleźli nowe sympatie. Brak dojrzałości? Na pewno - z rozmów nt. jednego z nich ewidentnie wynika, że kobieta, z którą zdradza i dla której zostawia żonę czyha tylko na jego pieniądze, bo nawet... jego przewodniczka duchowa z sekty mu to tłumaczyła - nic, nie słuchał, zaślepiony. Przejedzie się.
Ludzie idą dzisiaj na łatwiznę w każdym zakresie. Wierność? Tak - dopóki jest fajnie, miło, dobrze. Jak już potrzeba wyrzeczeń - dla niej, dla wszystkich, dla dziecka - gdy nie jest tak spokojnie i sielsko, jak to się kiedyś wydawało, jak są problemy, albo trudniejszy czas - nie, ja się na to nie piszę, ja się wycofuję. Masz pretensje? Ale o co? Nie tak miało być. Było dobrze - byłem z tobą. Nic z tego nie będzie - wiesz, nie możemy się unieszczęśliwiać, żyć ze sobą na siłę, trzeba być wolnym, iść za pragnieniami - itp, itd. Skoro się da rozwieźć - można - to co za problem?
Czy wina jest też po stronie pań w tych konkretnych przypadkach? Nie wiem. Wydaje mi się, że nie. Żal mi ich. Zaraz rozwalą się ich rodziny. I może one same będą uważały, że tak będzie lepiej - dla nich, dla dzieci - ale faktem jest, że to odciśnie swój ślad najbardziej na dzieciach. One też tych pewnie ok. 10 lat z mężami, niedługo już byłymi, nie wymażą z pamięci. Bo przecież nie zawsze tak źle było. Kiedyś było pięknie, zakochali się, planowali całe życie ze sobą - więc czego zabrakło, że z całego życia starczyło wszystkiego tylko na 10 lat?
Trudno się dziwić kryzysowi wartości w każdej sferze, skoro wszystko wali się już w domach, w rodzinach. Nie pochodzimy znikąd, nie wchodzimy w dorosłe życie jako te carte blanche - mamy swoje doświadczenia i pamięć tego, co i jak było w domu. Czy chcemy, czy nie - żyjemy podobnie, o ile nie tak samo. Choć czasem nieświadomie. Naśladujemy rodziców - tak to już jest (tak, sam przekonałem się o tym - żona mi uświadomiła, jak w negatywny sposób naśladuję zachowania ojca - za co jestem jej bardzo wdzięczny, bo miała rację).
A skoro rodziny się rozlatują - to ludzie w takich środowiskach wychowani, jakie mają przykłady, na czym mają budować? Rodzice się rozwiedli - to dziecko ma jasny przykład: nie wyjdzie ci w związku, to się rozwiedziecie. Przecież to nic złego - rodzice też się rozwiedli. Może i dobrze - nigdy nie wiadomo, jak to będzie, a tak jest zawsze wyjście awaryjne, rozwiązanie problemu.
Małżeństwo nie jest problemem. Małżeństwo to największy dowód miłości, jaki jeden człowiek może dać drugiemu. To nic innego jak ofiara mojego życia, które daję małżonce mojej - żeby ona ze mną, ja z nią, byli do końca życia. Czy będzie dobrze, czy źle. I wtedy, gdy się będzie układało, i wtedy gdy będzie się waliło. W kwiecie młodości, i w sile wieku gdy sił będzie mało i przyjdą pewnie ograniczenia z tym wiekiem związane. Na zawsze. Do końca, tak długo jak dane nam będzie iść przez życie.
Nie do momentu, aż się sobą znudzimy. Nie do momentu, gdy odnajdziemy (kolejną) swoją jedyną prawdziwą miłość. Nie wtedy, gdy znudzimy się jazgotem dziecka w domu. Nie wtedy, gdy coraz trudniej będzie utrzymać może i większą niż to się planowało rodzinę. Bo jak ktoś ma takie nastawienie - to niech nie niszczy życia innych, powie wprost: nie piszę się na żadne związki, i sprawa jasna. A nie - tak, kocham cię, a po kilku latach rozwód. Bo się nie zrozumieliśmy. Bo mieliśmy inne potrzeby. A może po prostu nie chciałeś widzieć innych potrzeb niż swoje własne, egoistyczne popędy?
Nie można zapomnieć - osobny dramat to sytuacje, gdy jest pełna dobra wola z jednej strony, usiłowanie naprawy związku, a drugi z małżonków po prostu chce odejść, rozwodu, i odejść z kimś innym. Co może jedna osoba? Niewiele. Nie zmusi drugiej do pozostania. Co wtedy, gdy nie ma ze strony tej osoby żadnej winy? Niestety, nauka Kościoła i tak nakazuje życie w samotności - aby nie cudzołożyć, nie wiązać się - nie złamać przysięgi wierności. No tak, ale złożonej osobie, która ją złamała i sama odeszła. To jest problem. I straszna sytuacja dla tych, którzy pozostali sami - bez swojej winy.
Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela. Kto ślubował - słyszał te słowa, wypowiedziane do siebie i wybranka serca, ale też jako przypomnienie tym wszystkim, którzy w dniu ślubu byli przy nas. Miłość to też zadanie na życie. Powołanie - być dla siebie nawzajem, prowadzić siebie przez życie, czuwać, troszczyć się o siebie.
Wczoraj w Ewangelii była mowa o posłaniu uczniów jak owce między wilki. Proboszcz w kazaniu bardzo pięknie podkreślił - to nie byli apostołowie. To byli świeccy, tych 72 posłanych. Tacy jak my. Myśl nasuwa mi się jedna - czy czasami takim posłaniem między wilki nie jest niekiedy nawet małżeństwo? Może być. Właśnie wtedy, gdy się wali. Właśnie wtedy, gdy jest źle, gdy druga strona nie wykazuje nic dobrej woli, kłamie, zdradza, okrada... Nadstawić drugi policzek? Tak uczy Jezus. Z drugiej strony - policzki mamy tylko dwa. Ale przysięga nadal obowiązuje.
Ale to wszystko nie zwalnia z obowiązku dochowania tego, co ślubowaliśmy sobie. Bez względu na to, ile lat, kłamstw, zdrad małżeńskich wstecz to było. Jesteśmy sobie dani i zadani. Takie zadanie domowe w miłości. Na całe życie. Tylko że tego jednego nie da się od kogoś ściągnąć. Je trzeba odrobić samemu. Inaczej, jak z miłości, po prostu się nie uda. Jak się rozwali - to właśnie przez jej brak. I nigdy nie będzie tak, że to tylko druga strona była winna.
Hej...
OdpowiedzUsuńŁadnie piszesz. Naprawdę ładnie. I trudno się z Tobą nie zgodzić. A jednak...
Nie bierzesz pod uwagę jednego. Nie możesz jeszcze o tym wiedzieć, to trzeba przeżyć. I szczerze Ci życzę, żebyś nigdy nie musiał.
Widzisz, nikt nie jest w stanie zranić Cię tak dotkliwie jak ta najbliższa, najlepiej Cię znająca osoba. Już nieważne czy celowo, czy odruchowo bo po prostu zna Twoje słabe punkty. I pewnie: kocha się i wybacza, walczy o tę miłość do końca.
Tylko że czasem ten koniec przychodzi. Jest potwornie bolesny. Ale na tyle wstrząsający, że przestaje się liczyć nawet przysięga. Ja nie mówię o znudzeniu, mówię o torturze. Psychicznym, potwornym bólu, który potrafi zabić miłość, wiarę i nadzieję.
Obyście go nigdy nie doznali.
Ja to bym zlikwidował te rozwody. Żaden pan ani żadna pani z takim łańcuchem na szyi, co to siedzi w sali sądowej i przemądrzałym, władczym tonem coś tam plecie - nie ma prawa rozwodzić ludzi, którzy z własnej i nieprzymuszonej woli zawarli związek małżeński. A tym, którzy włóczą się po sądach, bo im "nie wyszło" tyłki bym wyparzył pokrzywą. I nie dlatego, że rozwód to grzech, bo to niewiele znaczy. Pan Bóg nie po to dał ludziom przykazania żeby utrudnić im życie, ale po to, by jeden drugiego nie krzywdził. Zostawiając małżonka, a przede wszystkim zostawiając i wiążąc się z inna osobą - krzywdzimy samych siebie, naszą żonę/męża, dzieci i tę osobę, u której szukamy pocieszenia (acz człowiek to sprytna bestia i często potrafi wmówić sobie i innym, że nikomu krzywda się nie dzieje, albo że rozwód jest i tak mniejszym złem). Jeśli już jest tak, że nie da się żyć normalnie w jednym domu - to trudno, nic na siłę. Ale... drugiej żony albo drugiego męża już nie ma. Zdrada jest wyrządzaniem krzywdy. Z tego szlabanu na drugie „małżeństwo” mogą jednak wynikać tylko pozytywne skutki. Myślę że nie trudno się domyślić jakie konkretnie.
OdpowiedzUsuńAha, w ogóle to chciałem powiedzieć, że od niedawna czytam twojego bloga i bardzo mi się to czytanie podoba. A pierwszy post tuż po twoim powrocie z wycieczki, to... dzięki za niego. Mimo tylu fajnych i ciekawych wspomnień z tej Turcji, zdjęć, opowiadań... pierwszeństwo dałeś tym, którzy są deptani i zabijani. Pozdrawiam i przepraszam za przydłuuuuugi komentarz.
No to ja się do tych pokrzyw nadaję...
OdpowiedzUsuńPalabra, jestem katoliczką i uważam moją przysięgę za ważną jako akt JEDNOSTRONNY bez względu na to co się dzieje z drugą połową.
I to jest moja droga krzyżowa.
Czy dojdę do celu, naprawdę nie wiem...
--> Ciamajdo
OdpowiedzUsuń"Ja to bym zlikwidował te rozwody. Żaden pan ani żadna pani z takim łańcuchem na szyi, co to siedzi w sali sądowej i przemądrzałym, władczym tonem coś tam plecie - nie ma prawa rozwodzić ludzi, którzy z własnej i nieprzymuszonej woli zawarli związek małżeński."
Cóż, jako prawnik, muszę zaprotestować - w tym sensie, że z punktu widzenia prawa cywilnego, rozwody są instytucją prawa polskiego, więc ludzie rozwodzić się mogą. Co nie znaczy, że jak ktoś ślubuje przed Bogiem i wstępuje w związek małżeński - to powinien.
Dziękuję za komplementy (na wyrost...) i zachęcam do dołączenia do obserwatorów tego bloga :)
--> Felicita
"jestem katoliczką i uważam moją przysięgę za ważną jako akt JEDNOSTRONNY bez względu na to co się dzieje z drugą połową."
Gratuluję samozaparcia. Po prostu staram się rozumieć tych, którzy tyle silnej woli nie mają... Osoby, o których napisałem, znam od kilku lat - i naprawdę, rok temu nic nie wskazywało na taki obrót spraw w ani jednym z tych przypadków. Wiem, oni grzeszą, decydując się na rozwody. Tym bardziej jest mi przykro. I cieszy mnie, że są tacy, jak Ty, którzy się nie poddają - i świadectwem są nie tyle dla takich, jak ja, szczęśliwych w związkach, ale przede wszystkim dla tych, którzy za łatwo się poddali, i rozstali się z małżonkiem.
Pozdrawiam!