W Kanie Galilejskiej odbywało się wesele i była tam Matka Jezusa. Zaproszono na to wesele także Jezusa i Jego uczniów. A kiedy zabrakło wina, Matka Jezusa mówi do Niego: Nie mają już wina. Jezus Jej odpowiedział: Czyż to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? Czyż jeszcze nie nadeszła godzina moja? Wtedy Matka Jego powiedziała do sług: Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie. Stało zaś tam sześć stągwi kamiennych przeznaczonych do żydowskich oczyszczeń, z których każda mogła pomieścić dwie lub trzy miary. Rzekł do nich Jezus: Napełnijcie stągwie wodą! I napełnili je aż po brzegi. Potem do nich powiedział: Zaczerpnijcie teraz i zanieście staroście weselnemu! Oni zaś zanieśli. A gdy starosta weselny skosztował wody, która stała się winem - nie wiedział bowiem, skąd ono pochodzi, ale słudzy, którzy czerpali wodę, wiedzieli - przywołał pana młodego i powiedział do niego: Każdy człowiek stawia najpierw dobre wino, a gdy się napiją, wówczas gorsze. Ty zachowałeś dobre wino aż do tej pory. Taki to początek znaków uczynił Jezus w Kanie Galilejskiej. Objawił swoją chwałę i uwierzyli w Niego Jego uczniowie. Następnie On, Jego Matka, bracia i uczniowie Jego udali się do Kafarnaum, gdzie pozostali kilka dni. (J 2,1-12)W zeszłym tygodniu pisałem o Janie Chrzcicielu i cudzie, kiedy Bóg Ojciec wskazuje w momencie chrztu na Jezusa jako wybranego i umiłowanego Syna. Napomknąłem też o tym tekście - uważanym za pierwszy cud Jezusa przemienieniu wody w wino podczas wesela w Kanie - mówisz, masz: Kościół w swojej mądrości właśnie tym fragmentem w ramach II niedzieli zwykłej otwiera okres zwykły AD 2013.
Nie powiem nic odkrywczego stwierdzając, że kluczowa rola należy tu do Maryi. Obserwuje, widzi, reaguje - uderza do Syna. Nie ma wina - zaraz będzie draka. Wielu duchownych na wiele sposobów tłumaczyło te słowa, które padły w odpowiedzi ze strony Pana - droczył się? Chyba bardziej nie chciał działać spektakularnie, robić show. Stąd to jakby "temperowanie" Matki. Ona jednak w głębi serca wiedziała - Jezus zadziała, gdy przyjdzie pora. Stąd polecenie do sług - którzy jednak specjalnie pewnie nie mieli powodu do zdziwienia: skoro stągwie miały służyć do oczyszczeń, to logicznym było, iż powinna się w nich znajdować woda. Co innego - gdyby ktoś później zauważył, że ze stągwi pełnych wody nalewa się gościom weselnym wino... Oczywiście, wino - ten specyficzny prezent weselny Jezusa - okazało się o wiele lepsze od uprzednio przygotowanego. Cud? Pewnie tak. Być może nie głośno opiewany, ale słudzy na pewno podali dalej informację o tym, że wino prawie dosłownie "spadło z nieba".
Tak naprawdę dla człowieka wierzącego, poza ciekawym tłem, wątkiem i zbożną opowieścią, kluczowe wydaje się jedno proste zdanie, i to nawet nie Jezusa, a Maryi. Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie. Kościół przytacza je nie inaczej, a właśnie dlatego, że to dobra rada dla każdego z nas. Mamy w życiu wybór. Możemy stać jak te kruche naczynia gliniane (o których mowa w jednym z listów Pawła), albo możemy współpracować z łaską i pozwolić się wykorzystać jak te masywne stągwie kamienne, napełnione przez Boga - czym? Łaską właśnie, błogosławieństwem - tutaj przybrało ono postać wina, bo w chwili niewątpliwej radości było ono być może jedynym, czego brakowało. Może nie brzmi to zbyt zachęcająco, ale co może być lepsze nad niesienie Boga innym? W Jego bezpośredniej bliskości, dotykając Go na ile to możliwe - iść, nieść i głosić.
Bardzo dobrym uzupełnieniem jest tutaj II czytanie (1 Kor 12,4-11), gdzie Paweł mówi o różnych darach łaski właśnie, ale o jednym motorze napędowym tego wszystkiego - o Duchu. Czytanie, które można by streścić słowem - piękno w różnorodności. Po prostu nasze, ludzkie powołanie. Nie do mierzenia się nawzajem, porównywania, oceniania - ale możliwość, siły i umiejętności do bycia wyjątkowym będąc po prostu sobą i robiąc użytek z tego, co On mi dał. Nie lepszym, nie gorszym od tego czy tamtego - normalnym, własnym, wyjątkowym. I tą właśnie drogą, będąc na swój wyjątkowy sposób stągwią kamienną wypełnioną po brzegi Bogiem, owocować.
>>>
Wczoraj wieczorem Pan odwołał do siebie kard. Józefa Glempa, wieloletniego Prymasa Polski i metropolitę warszawsko-gnieźnieńskiego, wcześniej biskupa warmińskiego. Kiedy teraz o tym myślę - pewnie dochodził do kresu życia mniej więcej wtedy, kiedy w mediach były podane informacje o pogorszeniu się jego stanu zdrowia i prośbie e strony następcy - kard. Kazimierza Nycza - o modlitwę za chorego.
Mój sposób postrzegania zmarłego ewoluował. Dziś myślę, że to był człowiek, który lepiej niż to się na pierwszy rzut oka wydaje odegrał swoją rolę, bądź co bądź, w bardzo trudnych dla Polski i polskiego Kościoła latach. Miał prawo być przytłoczony poprzednikiem - Prymasem Tysiąclecia i jego przeszło 30-letnią posługą, a równocześnie czuł wsparcie z Watykanu, dzisiaj błogosławionego już, Jana Pawła II. A jednocześnie - musiał sprostać nowej rzeczywistości, kiedy po obaleniu komunizmu siły wrogie Kościołowi nie dały się już tak jednoznacznie wskazać i nazwać, kiedy człowiek miał coraz większe problemy z mądrym zagospodarowaniem wolności. Do tego - z pewnością trauma i rana związana z historią, również błogosławionego dziś, ks. Jerzego Popiełuszki, księdza z jego diecezji. Kiedyś można mu było zarzucić zbytni konserwatyzm - czy jednak słusznie?
Dzisiaj odpoczywa w Bogu.
>>>
Jakoś mnie wzięło - czytam od początku trylogię Grosera. Najnowszą, czwartą książkę "Jezus z Judenfeldu" już przeczytałem. Normalnie jak Gwiezdne Wojny - najwcześniejsza część pojawia się ostatnia. I pięknie wpisuje się w całość - tylko że doświadczenia tym razem niemieckie, dość ekumeniczne. Nie znoszę tylko tych grzegorczykowych zakończeń. Bardziej wieloznaczne by być nie mogły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz