Nigdy nie przypuszczałem, że przed 30-stką przyjdzie mi wracać do rodzinnej dzielnicy na pogrzeb rodziców kolegów ze szkoły podstawowej. A jednak...
We wtorek byłem na pogrzebie ojca jednego z najlepszych kumpli z podstawówki. Fakt, od jej ukończenia lat minęło -naście, relacje się - delikatnie mówiąc - rozluźniły, jednakże stwierdziłem, że powinienem tam być. Trudno, urwałem się z zajęć, i przyjechałem. Ładny słoneczny dzień, ciepło jak na jesień, pięknie wręcz - a takie przykre okoliczności.
Tragiczna historia - niespełna 54 lata, pojechał człowiek na ryby i już nie wrócił. Tzn. wracał, ale do domu nie dojechał, bo jakiś dzielny i brawurowy kierowca postanowił, że jego przepisy nie obowiązują, jechał środkiem i go, dosłownie, staranował. Uderzył samochodem tak, że tatę kolegi praktycznie zmiażdżył. Jedno dobre, że się człowiek nie męczył, zmarł od razu. Została żona, która spędziła z nim większość życia, syn i nastoletnia córka. Wszystko takie nierzeczywiste, nierealne.
Uroczystość była kameralna, ale bardzo piękna - mam na myśli Mszę, bo na pogrzeb nie mogłem pojechać. Proboszcz mówił ciut za długo, ale naprawdę mądrze i na temat (różnie z tym bywa). Żona zmarłego uczy w okolicznej podstawówce, więc pojawiło się troszkę nauczycielek - miło, że były, miło było mnie zobaczyć te osoby. Rodzina, sporo, no i przyjaciele dzieci.
Taka śmierć to niesamowite kazanie - mówione przez odchodzącego do nas, jako tych, którzy pozostają. Ewangelię słuchaliśmy na temat czuwania i gotowości. Mam takie głębokie przeświadczenie, że zmarły słuchał jej razem z nami, tylko z tej drugiej strony - zanurzony już w Boga tak mocno, jak to tylko możliwe, możliwe po śmierci. Zrozumiałe jest, że w takiej sytuacji - szczególnie ze strony najbliższych - padają pytania o sens, o cel, o przyczynę takiego zdarzenia; czemu on, czemu teraz, po co? Tylko że na to nie odpowiemy. To nas przekracza, przerasta.
Natomiast możemy i w takim kontekście powinniśmy zadać sobie pytanie o siebie, o to, co będzie, jeśli nas taka sytuacja spotka - i nagle nić życia po prostu się urwie, niekoniecznie w tak tragicznych okolicznościach. Wtedy nie będzie drugiej szansy - staniemy oko w oko z Bogiem, czy w niego wierzę, czy nie, bo tylko On tam jest. Gotowość to takie mądre i wymagające słowo - jednak w kontekście tego, o co prosi i co sugeruje Pan, nie stanowi czegoś niewykonalnego. Bo być gotowym to po prostu żyć z Nim, żyć z Bogiem i w Bogu - a nie obok, negując Go albo odsuwając jako folklorystyczny dodatek, taki kwiatek, o którym przypominam sobie przy niedzieli, święcie, ślubie, komunii czy - o, właśnie - pogrzebie. Gotowość to przejaw tej mądrości, która pozwala dobrze przeżyć życie, a przede wszystkim dobrze żyć - tu i teraz - bez względu na to, co czeka za zakrętem.
W zasadzie to jest całkiem logiczne - skoro w Niego wierzę, to czemu miałbym odwlekać i odsuwać od siebie, zostawiając na później, to, co powinno być nie tylko odległym celem, ale przede wszystkim pragnieniem i wyczekiwaniem mojego życia - moment spotkania ze Stwórcą, od którego każdy z nas pochodzi i każdy z nas zmierza. Chór TGD w jednym ze swoich kawałków śpiewa: "Oczekuję Ciebie, Panie, jesteś mym oczekiwaniem"...
Wierzę, że zmarły tata kolegi też na swój sposób oczekiwał, a tamto tragiczne wydarzenie sprzed kilku dni stało się dla niego prezentem, niespodzianką - takim do-czekaniem. Przeżył swoje oczekiwanie i Bóg przyjął Go do swego domu. O niego się nie martwię - nie mógł trafić w lepsze ręce. W tej sytuacji proszę za nich - za żonę, za kolegę i siostrę - aby On sam był dla nich ukojeniem, aby w ich skołatane i poranione tą śmiercią serca zesłał pokój, jaki tylko On może dać człowiekowi.
Zawsze być gotowym ... jak mawiała bł. Elżbieta od Trójcy Świętej: "Kiedy jakieś wielkie cierpienie lub też zupełnie drobna ofiarka stanie przed nami, myślmy zaraz, że jest to "nasza godzina", w czasie której będziemy mogli udowodnić naszą miłość Temu, który nadmiernie nas umiłował." ... pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńhttp://kasiekterra.wordpress.com/