Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

czwartek, 1 października 2015

Po prostu. Różaniec.


Ja nie wiem, z czego to wynika, i nie bardzo to rozumiem... Ale co roku od kilku ładnych lat jakoś się cieszę na ten październik. Ten jeden w roku miesiąc, kiedy - gdzie by nie wejść do kościoła - ludzie modlą się na różańcu.

Pewnie kiedyś już o tym (nawet nie raz) pisałem, ale nie wiem, skąd u mnie ta "pobożność maryjna" się wzięła. A cudzysłów? Bo to pojęcie jakoś tak dziwnie brzmi. Po prostu lubię się modlić na różańcu.

Trochę mnie to dziwi, i nie do końca chyba rozumiem, kiedy w słynnych październikowych "czytankach" różańcowych różnej maści autorzy starają się wychwalać Matkę Bożą pod niebiosa. Dlaczego? Bo z jednej strony podkreśla się (z czym się zgadzam) jej prostotę, zawierzenie Bogu, ufność; a z drugiej powstają w tym zakresie takie elaboraty i tak przesycone różnymi frazesami, że się można zastanowić, czy jeszcze jest mowa o człowieku, czy może już nie. Dziwne to. 

Moja Mama już nie żyje - leci trzeci rok bez niej - i może trochę dlatego intuicyjnie szukam kogoś, kto może nią być, nawet nie będąc fizycznie obok. Kogoś, komu - jak Mamie, z którą miałem bardzo dobrą relację - mogę się wyżalić, kto wysłucha, po prostu przytuli i zawsze będę wiedział, że martwi się, czeka, kocha i ponad wszystko chce mojego dobra. Że jest przy mnie dosłownie zawsze - z tym, że dzisiaj już nie muszę łapać za komórkę i dzwonić do Mamy; bo ona wie. 

Nie jestem fanem objawień, sanktuariów (z małymi wyjątkami), przepychu i "przemysłu maryjnego", który dość często fundują różnej maści, niezwiązane z Kościołem, fundacje, próbując naciągnąć na darowiznę a to za medali, a to za różańczyk, uderzając w czułą nutę serca Polaka-katolika (co ciekawe, akurat w takich sytuacjach ludzie się nimi czują i dają naciągać - w takich bardziej wymagających już nie...). 

Ale różaniec mam zawsze przy sobie. Przynajmniej staram się. 

Ten właśnie u góry. Niepełny, mały, drewniany, zwykły do bólu. Bez ozdóbek, żadna masa perłowa czy tam inne świecidła - drewna. Dopiero jak zrobiłem to zdjęcie, uświadomiłem sobie, że już jest taki... dość zużyty. Fakt, ostatnio go niechcący wyprałem :) Przeżył ze mną - ten jeden - całkiem sporo, jako że tradycją już jest, że w najmniej oczekiwanych momentach różańce swoje gubię (jak ktoś znajdzie i się mu przyda, to na zdrowie), bo wypadają z kieszeni itp. Ktoś powie - wybrakowany, bo nie cały. Może i tak - ale przez to bardziej poręczny. Zawsze drewniany. 

Nie, to nie jest żaden amulet, talizman, takie katolickie "hokus-pokus". On mi nic nie daje samym tym, że go mam. Ale jest - kiedy po prostu przychodzi taki moment, że chcę z Nim pogadać, a jakoś tak słów brakuje... Poprosić, podziękować, przeprosić, poprosić o radę. Nawał myśli, huragan emocji, kołaczące serce, wszystko jakieś takie rozbiegane...

... i wtedy przypominam sobie Maryję. W tej jej niesamowitej i nierozgryzionej prostocie. Młodą kobietę, której Bóg przewrócił życie do góry nogami, a ona ten przewrót przyjęła swoim fiat. Pozwoliła Mu na to, zaprosiła Go do siebie w ten jedyny i absolutnie wyjątkowy w historii sposób: rodząc Syna Bożego jako własne dziecko. Nie miała łatwo, nie nosili jej na rękach, nie szło wszystko z płatka. A ona ciągle trwała przy Bogu, umiała wiele dostrzec, Jezus wiele zdziałał dzięki jej delikatnej i cichej, ale uważnej obecności (choćby wesele w Kanie Galilejskiej - początek, jedno proste zdanie, właściwie obserwacja). 

Lubimy wszystko komplikować, utrudniać, gmatwać. A ja, im dłużej tak myślę, to z Nim, w relacji z Bogiem, chciałbym być prosty jak drut; przezroczysty, autentyczny, normalny i potrafiący ogarnąć to, co w tej dziwnej historii, którą jest życie, On mi daje, nie będąc przy tym tylko tępym egoistą (którym jestem z natury), ale będąc bardziej dla innych. Tak jak Maryja.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz