Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

niedziela, 3 maja 2015

Autentyczność a nie bezmyślny barok

Generalnie bardzo mi się podobał GN nr 16/2015, ale w szczególności rozmowa Marcina Jakimowicza z x Wojciechem Węgrzyniakiem pt. "Szczerze mówiąc" (link do zajawki - niestety, od jakiegoś czasu w GN tylko to, kiedyś były teksty w całości, co w kontekście archiwum, nie mówię o numerze bieżącym, było fajne). A skoro jest tylko zajawka, a nie można skopiować, to opiszę po swojemu to, co mnie zaciekawiło w tej rozmowie. 

A mianowicie, x Węgrzyniak podaje fajne z życia przykłady tego, jak to ludzie pokazują, że im zależy na relacji z Bogiem, że się w tę relację angażują, często emocjonalnie, także wtedy, kiedy w sposób autentyczny, szczery... się z Nim wykłócają, czy nawet czasem wściekają. Co rozmówca zestawił z postawą "Pan moim światłem, nie brak mi niczego" podczas Mszy, a potem jednym wielkim narzekaniem na brak w życiu w sumie wszystkiego. Albo takie "Bądź wola Twoja" na Mszy czy w modlitwie, i znowu, oburzanie się w sytuacji, kiedy idzie nie po mojej myśli (czyli zazwyczaj, znając szczególnie malkontentów, ale nie tylko). Te dwie postawy, niby rozmodlenia, cytowania i modlitwy słowami Biblii, to w ocenie x Węgrzyniaka większa bezczelność wobec Boga niż płynąca z serca prosta złość na coś, co mi u Niego nie pasuje - ale bez tej, hm, dwulicowości?

Biblista bardzo trafnie, w mojej ocenie, odniósł się do takiej naszej polskiej mentalności - a to, że z Bogiem to właściwie się nie wypada kłócić, no bo jak... Zestawił to z nauką na pamięć słów modlitwy przez małe dziecko, powtarzanie (pewnie mało zrozumiałe na początku), wyrabiające pewien nawyk modlitwy i rozmowy z Bogiem, ale w konkretnych ustalonych odgórnie formułach i słowach. 

Teraz trochę, a propos tego, ode mnie, dygresyjka - ok, to jest dobre na początek. Tak jak w tej anegdocie, a właściwie przykładzie z reala - kiedy dorosły człowiek klęka przy kratkach konfesjonału i mówi: nie zmówiłem paciorka, kłóciłem się z żoną, powiedziałem brzydkie słowo, na co spowiednik pyta: dobrze, a teraz wymień grzechy. To jest infantylność i płytkość - ale przede wszystkim dramat tej osoby, która sobie z tego sprawy nie daje. Myślę, że w tym kraju jest nas całkiem sporo takich, którzy żyją w błogiej nieświadomości, mniej więcej tak się spowiadając od pewnie tego 7 roku życia, kiedy pierwszy raz do spowiedzi poszli, uznając, że tak właśnie powinno się to robić dalej w dorosłym życiu. Formułki, paciorki, litanijki (żeby nie było - sam lubię nabożeństwa majowe, natomiast lekko odrzucają mnie ludzie, którzy siedzą w kościele i "idą na rekord" z książeczkami w stylu "100 litanii", odmawiając, mam wrażenie, każdą po kolei...). To jest wygodne, to jest dobre na początek - i to jest kompletnie bez sensu w przypadku człowieka dojrzałego. Bo świadczy o wyuczeniu pewnych spraw (choć nie mam prawa oceniać wiary lub jej braku u kogoś), ale nie o prawdziwej relacji z Tym, do którego te słowa płyną. Staram się często uczestniczyć we Mszy Świętej, zdarza się także w nabożeństwach, odmawiać od czasu do czasu coś z liturgii godzin - ale tak na codzień, poza nieodzownym różańcem, to modlę się po swojemu. Bo to jest moje - prośba, marudzenie, tęsknota, poszukiwanie, złość, żal, pustka, dziękczynienie, radość. Wszystko potrafię - i tak samo każdy inny - przedstawić Bogu po swojemu, tylko trzeba chcieć, a nie "odliczyć" Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo i Chwała Ojcu, i z głowy. Kiedyś się nad tym zastanawiałem, a dzisiaj podpisuję się obiema rękami: jak masz poświęcać Bogu czas na odwal, recytować bezmyślnie na odczepne albo z przyzwyczajenia - to nie marnuj czasu, swojego i Jego. Ostro? Może. Ale to ważne sprawy - a niektórzy ludzie w tej materii są kompletnie niepoważni, choć czasami nieświadomie. 

Wracając do rozmowy z x Węgrzyniakiem. Powołując się na Mt 10,14 wskazuje na to, że Jezus kieruje uczniów do tych, którzy chcą ich słuchać - czyli gdy chęci tej nie ma, szkoda czasu na gadanie. Idzie nawet dalej - jeśli nawracanie ci szkodzi, odpuść sam. Gdy zaczynasz się użalać nad swoją bezradnością i bezowocnością w ewangelizowaniu. Kiedy, pomimo najlepszej argumentacji, druga strona jest nieprzemakalna i wydaje ci się przez to, że sam jesteś cieniasem i się nie nadajesz. Bo to jest nie tyle ewangelizacja mniej lub bardziej udana, co dechrystianizacja siebie samego - co jest na rękę Złemu. Prawda rzucona w twarz nic nie da, kiedy przez kontekst sytuacji sam zaczynasz tę osobę nienawidzić - kiedy ja sam się staję przez to gorszy, kiedy nie tyle jestem mało efektywny, co szkodzę (choćby sam sobie). 

Kilka ciekawych myśli, ot, do zastanowienia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz