Mało czasu, miałem to już napisać z tydzień temu. Wyszło jak zwykle.
10 maja ślubowali sobie Agnieszka i Tomek. Ją znam od lat... pewnie ok. 20, co przy łącznie 19 oznacza całkiem sporo - wspólne śpiewanie w jednym zespole przez szereg lat. Tomka poznałem jako jej chłopaka kilka lat wstecz. Agnieszka - jeszcze bez Tomka - była na naszym ślubie. Jakiś czas temu przyjechali z zaproszeniami. Ostatnia panna w zespole :) choć sam zespół już od dobrych 5 lat nie istniał. Poprosili o to, żeby im zagrać i zaśpiewać - co na początku im odradzaliśmy, w końcu tyle przerwy, ale nie dali sobie wytłumaczyć.
Nasze jedyne zespołowe małżeństwo, które w międzyczasie przysłowiowym wyemigrowało do Wielkiej Brytanii, przyleciało specjalnie na tę okazję. Tydzień przed ślubem był dość intensywny - praktycznie co drugi dzień próby. Na początku trema - jak to wyjdzie, umiejętność nie wykorzystywana, jak powszechnie wiadomo, zanika. A jednak, wychodziło całkiem, całkiem - instrumentaliści nie zapomnieli, jak się gra, a i nam śpiewanie szło dość dobrze. Teksty w sumie były niepotrzebne - obydwoje znaliśmy je na pamięć.
Same próby - po kilka godzin w kościele, gdzie nie wiadomo ile łącznie kiedyś czasu spędziliśmy razem, o różnych dziwnych porach i w bardzo różnych na przestrzeni lat składach - były niesamowite, mimo że przede wszystkim męczące dla mnie, jako że dodatkowa sprawa po zwykłym dniu pracy. Niesamowita sprawa - wszystko się w tej mojej rodzinnej parafii zmieniło, tylko kościół ten sam. I worek wspomnień związanych raz z tym miejscem, dwa z tymi ludźmi. A gdzieś w tym wszystkim - takie "dzięki, Jezu" za ten dar, że choć grać nie umiem praktycznie na niczym, to dał ten głos i pozwolił z niego taki dobry użytek robić.
W piątek, dzień przed ślubem, wpadłem na Mszę świętą do katedry. Kurczę, jak za dawnych czasów - tylko przy ołtarzu, obok mnie, dzieciaki jakieś takie młode, że w sumie niewiele starsze od mojego Domika. I co? Bóg ma poczucie humoru - 25-lecie ślubu. Kazań proboszcza fanem nie jestem, ale to bardzo mi się podobało. Bo mówił dość prosto o miłości i zwycięstwie ludzi, którzy z perspektywy ćwierćwiecza mogą powiedzieć teraz: udało się, wygraliśmy tę miłość w sobie i to życie. Razem z rodziną, przyjaciółmi, trójką synów. Piękne.
Sama Msza ślubna wyszła idealnie - w ogóle. Choć, oczywiście, próba przed pozostawiała pewne wątpliwości, jak to będzie. Ks. Tomek odprawiał ostatecznie sam, ks. Krzysiek nie dotarł (uroki wiejskiego probostwa, jak zastępstwa nie znajdzie...). Kazanie było takie jego - ja to nazywam, może nieco ironicznie, "co wam powiem, to wam powiem, ale wam powiem" - i też obudziło wiele wspomnień, bo on sam nawiązywał do wielu rzeczy i czasu, jaki w tej parafii spędził. On tuż po święceniach (wow! to już 15 lat), my akurat jako kandydaci do bierzmowania zaczynaliśmy grać. Dużo spólnych chwil, wyjazdów (łażenie po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, pierwsze kroki pielgrzymki rowerowej na Jasną Górę - dzisiaj olbrzymiego przedsięwzięcia), spotkań towarzyskich. Kawał życia, po prostu. Tu on się uczył kapłaństwa - a my dojrzewaliśmy, ucząc się siebie, dochodząc do tego, co kto chce w życiu robić, a przy tym spotykaliśmy się w tym oliwskim Jakubku na mszach najpierw młodzieżowych, potem akademickich. Może to zabrzmi jak slogan, ale takie duszpasterstwo, jak nasze - na ile widzę i słyszę, jak tam czasami wracam - już nie powstało. Z jednej strony miło, z drugiej - szkoda, przecież i księża i ludzie młodzi są, parafia działa, więc w czym jest problem?
Młodzi byli bardzo opanowani, i widać, że strasznie się cieszyli. Z uwagą słuchali z jednej strony o tym, jakie ich małżeństwo powinno być, aby było dobre, ale też jakie na pewno czasami będzie, bo przecież każdy z nas jest tylko człowiekiem, ze wszystkimi tego konsekwencjami. To były słowa proste - ale chyba takie powinni słyszeć zakochani, narzeczeni czy wreszcie ci, którzy zamierzają sobie przysięgać i wiązać węzłem małżeńskim - bo mam wrażenie, że im mądrzej się mówi, tym więcej jest nieporozumień, tym mniej odbiorca rozumie i tym więcej jest pustych frazesów zamiast mówienia o podstawach, o tym, co najważniejsze. Ty, ja i Bóg. Razem połączeni miłością z tego samego źródła - od Niego - pochodzącą, którą mamy sobie nawzajem doskonale wyrażać i w której jesteśmy powołani, aby wzrastać. Przechodzenie od motyli w brzuchu, zauroczenia i zakochania do dojrzałej miłości - tak, po prostu tego, co przychodzi (a nie, jak mówią, "zostaje" jakby to była jakaś tragedia), kiedy fajerwerki się kończą i zaczyna życie z całą jego prozą. Nic w tym trudnego, że człowiek odmienia słowa "miłość" i "kocham" przez wszystkie przypadki, kiedy jest fajnie i magicznie prawie - sztuką jest tę miłość odnajdywać w sobie, kiedy przychodzi wspólne życie, rodzina, dom, dzieci. Ta prawdziwa miłość jest dopiero wtedy, dopiero wtedy ją poznajemy, zauważamy i uczymy się nią żyć - rezygnując z różnych zachcianek, egoizmu, na rzecz tego, aby ta druga połówka była szczęśliwa, aby moje szczęście nie było sobie gdzieś tam obok kosztem jej szczęścia, ale żeby nasze szczęścia odnajdywały się w sobie i tworzyły razem nasze wspólne szczęście. Dla mnie wręcz urocze były też słowa, w których kaznodzieja wprost ostrzegał teściów przed wtrącaniem się w życie młodych (heh, mam wrażenie, że to w kontekście mamy Agi - ale może się mylę? :)) - że mają posłuchać, kibicować i towarzyszyć, ale nigdy się nie wtrącać, bo rozgrzeszenia nie dostaną :)
Oczywiście, nie obyło się bez emocji - kiedy ks. Tomek nagle w połowie obrzędu małżeństwa wymyślił śpiewanie czegoś, o czym zapomniał nas uprzedzić :) Cóż, potem przyznał się, że zrobił to celowo. Świetny sposób błogosławienia obrączek - Agnieszka je trzymała w dłoni, a Tomek podtrzymywał od dołu jej dłoń. Sami sobie nawzajem poślubieni, przyjęli ten zewnętrzny znak, który o tej przysiędze ma przypominać. To jest proste jak drut - po co jest obrączka? Właśnie po to, żeby człowiek - jak mu głupoty po głowie chodzą (jemu, jej) - spojrzał na ten kawałek żelastwa na palcu i się opamiętał. Właśnie dlatego wypisujemy tam najczęściej swoje imiona i datę ślubu. Żeby pamiętać o tym, że ślubowałem, i komu ślubowałem.
A potem - zabawa do rana, w gronie ludzi, spośród których z niektórymi nie rozmawiałem od lat pewnie ok. 10. Bardzo fajne doświadczenie. Znowu, dużo wspomnień, fajnych rzeczy w pamięci - a równocześnie zrobiło się nad tak naprawdę dwa razy tyle, bo większość już z żonami/mężami, nieliczni z sympatiami. Życie zaskakuje i toczy się dalej, dość szybko, ale daje właśnie takie momenty, kiedy człowiek w fajnym gronie może powspominać.
Nie wiedziałem, co młodym powiedzieć w formie życzeń - więc podparłem się wierszykiem o. Knabita, który zresztą jest na blogu: "Człowiek się z człowiekiem spotkał, / Bóg sam drogę wskazał. / Oto nowa życia zwrotka, / Człowiek się z człowiekiem spotkał. / Można śmiało dalej kroczyć / Serce niosąc światu w darze – / Człowiek się z człowiekiem spotka - / Bóg sam drogę wskaże". Życzyliśmy im, żeby z tego - nieprzypadkowego, bo przez Niego zainspirowanego, spotkania wypłynęło dla nich i ich zakładanej rodziny samo dobro, szczęście i miłość. To ich nowa życia zwrotka i tylko od nich zależy, jaka ona będzie - a my będziemy kibicować, żeby z tego wyszedł przebój :)
I jeszcze jedno - tak na marginesie. Już pomijając to wszystko u góry - co spotkało mnie w bardzo konkretnym momencie życia i czego nie mogę chyba odczytywać inaczej, jak pewnego znaku i kopa od Niego - pojawiły się ostatnio problemy finansowe. I co? I nic. Jakby dosłownie z nieba spadło - nie dużo, ale tyle, że wystarczyło. Przypadkowo, można powiedzieć, ale przypadków nie ma - szczególnie jak jakiś urząd oddaje ci pieniądze :) W tym kontekście - warto poczytać w archiwum GN - był nie tak dawno tekst o tym, że nie ma nic złego w modlitwie o pieniądze, o ile chodzi o środki na sprawy ważne i istotne, a nie widzimisię. Popieram w pełni i mogę powiedzieć - to działa :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz