Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

czwartek, 14 lutego 2013

Boży paradoks i wietrzenie

Mimo, że sprawa odejścia Benedykta XVI powoli znika z mainstreamowych mediów, ustępując miejsca codziennej sieczce, pewnie nie jedyny nadal myślę sobie nad tą sprawą. 

Ten papież niewątpliwie był konserwatystą, a jednocześnie sam fakt, iż podjął - i to już jakiś czas temu - tak odważną i historyczną decyzję, świadczy o jego nowoczesności połączonej (wypływającej) z miłością do Kościoła i odpowiedzialnością za Niego. Zacytował bym tutaj pewien niezły tekst Perfectu... ale może lepiej nie. Nie musimy wiedzieć, dlaczego to się stało - natomiast sama pokusa spokojnej emerytury z możliwością odpoczynku i pisania to zdecydowanie zbyt daleko idące uproszczenie. Papież wiedział, jaki wybór przyjmował - musiało się więc stać coś, czego wówczas nie przewidział. Naszą rolą nie jest dzisiaj wnikanie - a uszanowanie tej decyzji. I modlitwa - za niego, za Kościół, za wszystkich. Najbardziej przykre jest to, że ten bez wątpienia wielki człowiek ma dużą szansę zostać po latach zapamiętanym jedynie jako ten, który zrezygnował. A to bardzo niesprawiedliwe uproszczenie. Odchodzi w obwołanym przez siebie Roku Wiary, nie ukończywszy tej wierze poświęconej encykliki.

Przyznam się bez bicia. Entuzjastą papieża Ratzingera od początku nie byłem. Decyzja konklawe 7 lat temu dość mocno mnie zdziwiła, lekko przybiła. Mówię otwarcie - bo czemu nie. Niewątpliwie medialnie ustępował poprzednikowi, nie potrafił się odnaleźć w tłumie, żywiołowo reagować - czas pokazał, że nie musiał, bo to ludzie reagowali na niego, a i sam Benedykt się ożywił w relacjach z tłumami, choć pewnie każde z nimi spotkanie było dla niego ze względu na charakter dość trudne. Urzekło mnie jednak to, co i jak pisze - szczególnie biorąc pod uwagę, kim jest, czym się zajmował przez ten cały czas od powołania w 1981 r. do Kongregacji Nauki Wiary. Może właśnie dlatego pisze tak ujmująco prosto? Nie wiem, ale wiele jego tekstów czytało mi się łatwiej niż teksty błogosławionego Wojtyły - bądź co bądź, filozofa. To może być paradoksalne - człowiek uważany (niesłusznie) za wielkiego inkwizytora, nieśmiały, skryty, którego niewątpliwym ideałem życia była by praca naukowa połączona z możliwością wykładania i pisania, okazał się być w słowie pisanym łatwiejszy, bardziej przystępny i zrozumiały dla zwykłych ludzi niż papież uwielbiany przez tłumy. Brak było tych niewielkich nawet gestów, którymi Jan Paweł II porywał, burzył mury i onieśmielał - ale torował sobie drogę do ludzi słowem pisanym, inaczej. Boży paradoks. 

Dzisiaj modlę się o siły dla Benedykta - bez względu na teorie spiskowe wierzę, że ustępuje, bo po ludzku nie dał rady, bo brakuje sił. Bo mu ich, jak napisał Szymon Hołownia, w stopniu naprawdę skrajnym zabrakło, a nie dlatego, że zmęczyło go to, do czego powołał go Pan. W takim razie właśnie o te siły modlę się dla niego. Czy będzie "papieżem seniorem" (co brzmi co najmniej idiotycznie), czy będzie biskupem seniorem Monachium i Fryzyngii (chyba najbardziej poprawnie - kardynałem w momencie wyboru na papieża być przestał; ciekawostka - nowy papież mógł by go znowu kreować? pewnie tak), czy zamieszka w klasztorze w Watykanie czy gdziekolwiek (wczoraj na audiencji generalnej padły słowa, iż "dla świata pozostanie ukryty"), bez względu na to, co zrobią z jego pierścieniem Rybaka (zniszczą niewątpliwie). Na tej drodze, którą podjął, w jakże nowej dla siebie i dla świata roli - wszędzie tam, dokąd ta droga go zaprowadzi.

Z tej całej sytuacji dla Kościoła płynie dość przykra konsekwencja - zmieni się optyka postrzegania papiestwa jako roli pełnionej do końca, jaki by on (vide Jan Paweł II) nie był. Teraz zawsze będzie można ponarzekać - "przecież mógłby ustąpić..." - bez względu na kontekst. To oczywiście nie w żaden sposób wina papieża Benedykta - tylko przykra konsekwencja. 

Historia lubi się powtarzać. Już w 1978 r. roku śmierć papieża Lucianiego musiała zmusić do zastanowienia kardynałów - co to ma znaczyć? Spekulowano - Siri, Benelli - po czym ani jeden, ani drugi nie wygrał, a głosujący purpuraci zaczęli szukać dalej, i znaleźli człowieka, którego pontyfikatu żaden z nich sobie nie wyobrażał nawet - Wojtyłę z komunistycznej Polski. Wtedy Pan Bóg zadziałał wprost, zabierając do siebie Jana Pawła II po miesięcznym pontyfikacie - dzisiaj Benedykt XVI zdecydował się ustąpić sam. Już huczą plotki o spodziewanej walce na konklawe frakcji Sodano i Bertonego - podobnie? Oby dobry Bóg zrobił nam wszystkim podobną niespodziankę, jak 16 października 1978 r. Bo skutkiem takiego posunięcia papieża jest właśnie to, że w łeb wzięły wszelkie kalkulacje, co sprzyja poddaniu się tchnieniu Ducha, który może chcieć wywietrzyć w Kościele to i owo. Trudno o lepszą okazję. 
 
Papież złamał wszystkie utarte schematy i w poczuciu odpowiedzialności za Kościół zrobił coś, czego nikt - włącznie z nim samym - pewnie by się nie spodziewał. I to dla tego Kościoła, z troski i miłości do Niego, wykazując się heroizmem. To jest bardzo czytelny znak - wpisujący się m.in. w powołanie Rady Nowej Ewangelizacji, zmiany w kompetencjach organów Kurii Rzymskiej, kierunek (pochodzenie) kreowanych przez niego purpuratów, którzy przecież za moment będą wybierać jego następcę - że przyszła pora na naprawdę mocne i walące w oczy zmiany, nawet gdy mają zachwiać tym, co wydawało się jednym z niewielu pewników (a przecież dożywotność pontyfika nie jest żadnym dogmatem czy nie wynika z prawa kanonicznego). 

Ja nie boję się - masło maślane - przyznać, że może nie tyle się boję, co poczułem się niepewnie. Nic to, przejdzie. Za chwilę będzie nowy papież, Kościół ruszy dalej, a my z nimi - z nowym papieżem, z tym samym Kościołem. Pan da siłę - tylko musimy się na nią otworzyć, modlić się o nią, i nie zamykać się w ciasnych mocno szufladkach przyzwyczajeń i zwyczajów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz