Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

środa, 1 grudnia 2010

Wyjdź z siebie... i przyjdź

Jezus przyszedł nad Jezioro Galilejskie. Wszedł na górę i tam siedział. I przyszły do Niego wielkie tłumy, mając z sobą chromych, ułomnych, niewidomych, niemych i wielu innych, i położyli ich u nóg Jego, a On ich uzdrowił. Tłumy zdumiewały się widząc, że niemi mówią, ułomni są zdrowi, chromi chodzą, niewidomi widzą. I wielbiły Boga Izraela. Lecz Jezus przywołał swoich uczniów i rzekł: Żal Mi tego tłumu! Już trzy dni trwają przy Mnie, a nie mają co jeść. Nie chcę ich puścić zgłodniałych, żeby kto nie zasłabł w drodze. Na to rzekli Mu uczniowie: Skąd tu na pustkowiu weźmiemy tyle chleba żeby nakarmić takie mnóstwo? Jezus zapytał ich: Ile macie chlebów? Odpowiedzieli: Siedem i parę rybek. Polecił ludowi usiąść na ziemi; wziął siedem chlebów i ryby, i odmówiwszy dziękczynienie, połamał, dawał uczniom, uczniowie zaś tłumom. Jedli wszyscy do sytości, a pozostałych ułomków zebrano jeszcze siedem pełnych koszów. (Mt 15,29-37)
Człowiek szuka Boga - czy się do tego przyznaje, czy temu zaprzecza. Może nie bardzo widać to, kiedy jest wszystko ok - zdrowy, pracujący, mający dach nad głową, stabilna sytuacja w życiu - wtedy jestem samowystarczalny, Bóg najczęściej kojarzy się z przykrym obowiązkiem pójścia do kościoła, modlitwy od czasu do czasu, dawaniem na tacę czy księdzem z kolędą, którego wypada przyjąć, żeby później problemu przy chrzcie/komunii/bierzmowaniu/ślubie nie było. Ale widać to jak na dłoni, gdy tego wszystkiego brakuje - gdy zdrowie się sypie, tracisz pracę, problem z mieszkaniem, niepewność jutra. To momenty w życiu, kiedy człowiek wydaje się bezradny - bo po ludzku może i robił wszystko, co mógł, starał się, a jednak - nie wyszło. To nie wystarczyło. Co dalej? Wyjść z siebie i...? 

Wtedy zaczynasz szukać Jezusa. Wtedy kierujesz się ku Bogu. W powiedzeniu jak trwoga, to do Boga nie ma wcale przesady. Paradoksalnie, bo to przejaw strasznej z naszej strony niekonsekwencji. Jak jest fajno - przecież sam na to zapracowałem, tymi rękami, własnym wysiłkiem, a Ty, Panie Boże, nie mów mi tu o przykazaniach, o grzechach, bo ja tego nie potrzebuję. Jestem samowystarczalny - i właściwie to powinieneś się cieszyć, że w ogóle czasami sobie o Tobie przypomnę, pójdę na mszę, zmówię paciorek.  Supermen, nie ma co. Jak się wszystko sypie, jak domek z kart - wtedy w najlepszym wypadku zaczynamy szukać odpowiedzi na swoje pytania i wątpliwości u Boga właśnie, dopiero, a w najgorszym wypadku najpierw tego Boga obwiniamy za całe zło i niesprawiedliwość, jakie nas właśnie dotykają. Jest w tym jakaś logika, konsekwencja? Wg mnie - nie, bo to nic innego, jak przypisywanie sobie wszelkich sukcesów, a przy porażkach szukanie kozła ofiarnego. Bóg się do tej roli świetnie nadaje, prawda? Nie postawi się, nie przyjdzie z awanturą, bronić się... 

W Jezusowych czasach ludzie byli na pewno dużo bardziej prości, mniej wysublimowani, niewykształceni w większości. Ale nie przeszkadzało im to we właściwym zrozumieniu, z kim mają do czynienia. Widzieli, co On dokonywał, jak uzdrawiał, leczył, pocieszał. Nie kończyło się na słowach - nie tylko że potrafił wyleczyć, to zdarzyło Mu się nawet ożywić umarłego! Wniosek? Jest dobry. Pomaga. Wspiera. Więc idziemy do Niego z tymi wszystkimi, którzy tej pomocy, wsparcia i uleczenia potrzebują. I szli - tak jak w obrazku ewangelicznym. I doznawali uleczenia z tych fizycznych, namacalnych słabości. Czy tylko? Ja myślę, że Jezus uzdrawiał w nich o wiele więcej, czy sobie z tego sprawę zdawali, czy też nie. A na pewno - fakt uleczenia zwracał uwagę uleczonego na Tego, który okazał mu tak wielką łaskę. Skoro takie cuda czyni - może warto posłuchać, zastanowić się nie tylko nad tym, co robi i dziękować za uzdrowienie, ale zasłuchać się także w to, co On mówi, czego naucza? 

Bóg w Jezusie nie ograniczył się do zapewnienia ludziom strawy, pokarmu duchowego, czy do uleczenia ich fizycznych słabości. Więcej - martwił się nawet o potrzeby tak prozaiczne, jak pokarm dla tych, którzy za Nim szli! Nawet z punktu widzenia tych uzdrowionych - kwestia czegoś takiego, jak burczenie w brzuchu, zwyczajny głód (pewnie powszechny dla wielu) była problemem marginalnym, szczególnie wobec łaski, jaka ich dotknęła, gdy na słowo Jezusa stali się zdrowi. Jednak i to nie umyka uwadze Boga. Człowiek jest obiektem Jego zainteresowania w każdej płaszczyźnie, każdym aspekcie swojego istnienia. Bóg chce człowieka uleczyć - fizycznie i duchowo - i pokazać, że z Jego pomocą człowiekowi tego, co najważniejsze, nigdy nie zabraknie. Może być tego, co potrzebują, bardzo mało, prawie że nic - tak jak te kilka rybek i chlebów. Dla Boga to wystarczy - jest od czego zacząć, na czym budować. A człowiek przy okazji może się nauczyć, że prawdziwa radość jest nie tylko w napchaniu swojego żołądka - ale w zatroszczeniu się o to, żeby ktoś jeszcze zaspokoił swoje potrzeby.

Adwent to czas, kiedy jesteśmy jakby szczególnie wezwani do tego, aby uświadomić sobie te swoje prawdziwe potrzeby, pragnienia i tęsknoty. Bez tego nie da się rozwiązać dręczących mnie problemów. Najpierw - diagnoza, dopiero potem - leczenie. Jakie by one nie były, czego by one nie dotyczyły - Bóg jest w stanie zaradzić. Pewnie - nie będzie to raczej cudowne uleczenie z dnia na dzień (chociaż, kto wie?), nie trafię szóstki w Totka albo nie ześle mi z nieba nowej, pięknej, młodej żony. Ale znajdę w Nim i z Nim odpowiedź. Wskazówkę, drogowskaz - co robić, jak iść, żeby było lepiej, żeby na tej drodze się zrealizować, żeby moja egzystencja miała sens. Ona go ma cały czas - tylko czasami sam nie jestem w stanie tego zauważyć. Ważne jest, aby wtedy zwrócić się do Boga - On zawsze ten właściwy kierunek wskaże. Tylko trzeba do Niego przyjść. I nie trzeba z tym czekać, aż wszystko się posypie. 

>>>

Zaczął się adwent, to i w linkach dodałem dział tematyczny temu okresowi poświęcony.

Przede wszystkim polecam rozważania o. Pawła Kozackiego OP na każdy dzień tego okresu, zatytułowane Marana Tha - kontynuację bardzo fajnego projektu (z założenia - na okresy Adwentu i Wielkiego Postu) W stronę słowa.

>>>

Tak w kontekście myśli adwentowych - zerknąłem przedwczoraj wieczorkiem do takiej książeczki z krótkimi rozważaniami na każdy dzień autorstwa + x Jana Twardowskiego. Opisał świetnie różnicę pomiędzy zmarnowaniem adwentu a dobrym jego wykorzystaniem. Jaka to różnica? Taka sama, jak pomiędzy czuwaniem a czekaniem. Pozornie - sformułowania podobne. Ale jakże inne znaczenie! Czuwanie to postawa aktywna, skupiona, radośnie skoncentrowana na gotowości przed tym, co ma nastąpić. Postawa na adwent, taka właściwa. A czekanie? Najczęściej w zniecierpliwieniu, niechęci, poczuciu przykrego obowiązku wobec tego, co jednak musi nastąpić. Temu ma służyć adwent? Zdecydowanie nie.

Więc niech będzie to czas czuwania, a nie bezmyślnego czekania.

>>>

Po prawej stronie, poniżej zdjątka ruin kościółka w Ic Kale w Alanyi, wkleiłem wczoraj taki bardzo piękny tekst. Znalazłem go w artykule x Adama Bonieckiego MIC, poświęconego osobie autora tych słów, kard. Carla Marii Martiniego SI (notabene, tytuł tekstu - do znalezienia w archiwum Onetu - ciekawy: Karol, człowiek który nie został papieżem). Pochodzi z, niestety nie wydanej dotąd po polsku, książki-wywiadu Nocne rozmowy w Jerozolimie. O ryzyku wiary.
Kiedyś miałem marzenia o Kościele. Marzył mi się Kościół, który postępuje swoją drogą w ubóstwie i pokorze, Kościół, który nie zależy od potęg tego świata. Marzyłem, że zniknie nieufność. Marzyłem o Kościele, który daje przestrzeń osobom zdolnym do myślenia w sposób otwarty. O Kościele, który daje odwagę tym przede wszystkim, którzy czują się mali albo grzeszni. Marzyłem o Kościele młodym. Dziś już nie mam tych marzeń. Kiedy osiągnąłem 75 lat, postanowiłem się za Kościół modlić.

Bądźcie odważni. Ryzykujcie coś, ryzykujcie życie, bo kto chce zachować swoje życie, straci je... Kocham małe słowo: Amen, które w czterech znakach zamyka całą naszą wiarę i modlitwę. Pochodzi z hebrajskiego i znaczy mniej więcej: ufam, wierzę, mam pewność.

3 komentarze:

  1. Bardzo trafne przemyślenia - trzeba znaleźć czas na tą 'diagnozę', o której piszesz, i prosić Pana Boga, by pomógł nam obejrzeć całą sprawę Jego oczami. A potem prosić o przemianę. Pozdrawiam serdecznie, z Panem Bogiem! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Palabra! Fajne rozważania.. Potrzebujemy Boga, czy nam się to podoba czy nie i im wcześniej sobie tu uświadomimy tym dla nas lepiej... Pozdrawiam i zapraszam do odwiedzenia moich blogów:
    www.tylkojezus.bloog.pl
    www.tylkojezus.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  3. Aby czuwać, a nie czekać, w okresie adwentu, polecam również Roraty, a szczególnie dla tych, którzy na co dzień tak wcześnie nie wstają. Będą mieli okazję zobaczyć jak piękny jest świat o 6.00 rano:)

    Wyjaśnienie w związku z Twoim komentarzem u mnie na blogu:
    Co do mojego pochodzenia to nie jestem z Trójmiasta. Jestem w Elbląga, a w Gdańsku studiuję i mieszkam w akademiku na Wyspiańskiego i najbliżej mi do Kolegiaty na Wrzeszczu:)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń