sobota, 7 listopada 2015

Nie wyszło

Czasami jest tak, że człowiekowi jest po prostu źle. Że wydaje mu się, że Pan Bóg to sobie albo wolne zrobił (zarobiony jest - to pewne, należy się), albo przeoczył, a może zakpił? I wydarza się coś, co w sensie negatywnym burzy jakiś tam porządek, przede wszystkim plany.

Jakiś czas temu prosiłem na tym blogu o modlitwę w intencji mocno zaawansowanych działań z udziałem mojej osoby, które - jak mnie nieoficjalnie zapewniano - doprowadzić miały do zmiany na dużo ciekawszą i nie ukrywam, o wiele lepiej płatną pracę. A w piątek tuż po 16 dowiedziałem się, że niestety - mnie nikt tam nie chce. 

Nie raz i nie dwa razy tutaj cytowałem: chcesz Boga rozśmieszyć, to powiedz Mu o swoich planach. No i właśnie się o tym mocno przekonuję. Tu nie chodzi o to, że się w tę robotę zapatrzyłem, że starał się priorytetem ponad wszystko itp. Tak, poświęciłem bardzo dużo czasu na przygotowanie się do rozmowy - tym bardziej, że wskazywano mi, że zakończy się powodzeniem, że to formalność. Chciałem dobrze wypaść, więc się starałem. Tak, nastawiłem się - bo to była okazja, jakich w mojej branży i w mojej okolicy praktycznie nie ma. Tak, czuję się co najmniej głupio, bo nie rozumiem, po co mnie tak zwodzono - gdyby po prostu dostał info o ofercie pracy i się zgłosił, to było by inaczej; a tu cała, wielokrotnie podkreślana otoczka, powołanie się na konkretne osoby. I wyszło z tego wielkie nic. 

Prosiłem zaglądających tutaj - i nie tylko - o modlitwę, i jestem bardzo za nią wdzięczny. Sam się też modliłem. O co? Tak, z jednej strony aby się udało, tak po prostu i po ludzku - rozwiązało by to kwestię finansów, pozwoliło nie na Bóg wie jakie zakupy czy bogactwo, ale na pewną swobodę, której dzisiaj nie mamy pomimo ciężkiej pracy i wykształcenia. Może ktoś powie: marudzisz, masz pracę, nie to co inni, o co ci chodzi? Mam, ale się nie rozwijam, a nie po to było 8 z okładem lat, nazwijmy to, "studiów". Z drugiej zaś strony - na jednym oddechu dodawałem: Boże, Ty sam wiesz, Ty decyduj, Ty mnie poprowadź - powtarzając gdzieś tam modlitwę bodajże św. Ignacego Loyoli, zaczynającą się od słów "przyjmij, Panie, całą moją wolność...". 

Nie mam w sumie żalu do Boga - tuż po tej sytuacji kolega opisał mi praktycznie identyczną ze swojego życia, dodając, że niewiele później, kiedy nie dostał (także z polecenia...) wymarzonej pracy, trafiła mu się o wiele lepsza oferta i ma dobrą pracę. Wierzę, że On mnie gdzieś tam prowadzi i wie lepiej, co dla mnie, dla nas jest dobre. Mam żal najbardziej do tej osoby, która tak a nie inaczej to wszystko przedstawiła, jakby samo aplikowanie na to stanowisko miało przesądzić o moim zatrudnieniu i właściwie wszystko było ustawione - a wyszło jak wyszło. 

Sam nie jestem zwolennikiem metody czytania Biblii na zasadzie "otwórz byle gdzie i czytaj". Usiadłem wczoraj po powrocie z pracy z brewiarzem, i co wyczytałem w nieszporach? 


Pewnie się znajdzie taki, co uzna to za przypadek (do sprawdzenia - czytanie z nieszporów piątku 31. tygodnia zwykłego) - ja nie. Cieszę się, że On dał mi te słowa akurat wczoraj. Schodzi to wszystko powoli ze mnie... Ale pozostaje takie poczucie: kolejna oferta, kolejne ogłoszenie odpowiadające i temu, co robiłem, jako doświadczeniu, i temu, co chciałbym robić zawodowo. Heh... 

I tak mi się ciśnie do głowy refren z jednego kawałka Ewy Urygi: niech wola Twoja dziś spełni się... A słowa bądź wola Twoja w modlitwie - hm, nie tyle może trudniej, ale uważniej wymawiam. Tak to właśnie jest - w sensie pozytywnym trzeba uważać, o co i jak się człowiek modli, bo Pan Bóg słucha. Ale przecież kto bardziej kocha i chce lepiej dla mnie (zresztą dla każdego) niż On? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz