niedziela, 22 czerwca 2014

Dyskretnie kochająca obecność

W piątek minął rok czasu od odejścia Mamy. 

Dla mnie bardzo smutnym było to... że chyba się już pogodziłem z tym faktem i nauczyłem się z nm żyć. Na własnej skórze przećwiczyłem i to jest jakby jedno, natomiast nie wierzę w twierdzenie pt. "czas leczy rany" (coś jak to tischnerowskie "nie uszlachetnia" w odpowiedzi na porzekadło, jako by cierpienie miało uszlachetniać). No bo nie leczy. Działamy tylko tak, że o pewnych sprawach ciągle jakby nie pamiętamy - i jest ok; aż do momentu, kiedy ta kwestia powraca, i wtedy wszystko - przynajmniej u mnie - wraca ze zdwojoną siłą. 

Wierzę, że Mama jest święta - bo jest już tam, gdzie i ja, i większość z nas zmierza, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Dlatego bardzo często - szczególnie ostatnio - zadaję sobie w różnych sprawach pytanie: a co by Mam zrobiła? Pomijając jej - bardzo szczególne - podejście do wiary i niezwykłą uczciwość, z jaką stawiała sprawy z nią związane - chyba jestem do niej bardzo w tym podobny. I cieszę się z tego - bo na pewno dobrą jest wiara prosta, ale już co innego z wiarą bezmyślną, albo z przyzwyczajeniem maskowanym jako wiara. 

Pisałem niedawno, niecały miesiąc temu skończyła się wreszcie sprawa sądowa z pracodawcą Mamy. To było bardzo dużo emocji. I duża frajda - że co prawda nie tutaj, ale będąc tam także ona może się cieszyć z tzw. sprawiedliwości, której finalnie stało się zadość. Jak to powtórzyła w tych dniach jedna z Mamie bardzo życzliwych osób - ona by sama pewnie powiedziała: "i znowu sukces". Dokładnie. Tak właśnie by powiedziała.

To jest dla mnie mocno dziwne i niezrozumiałe - ale jakby odeszła wczoraj. Bardzo dokładnie ją pamiętam. Mam takie przebłyski wspomnień, pewnie z okresu, kiedy byłem może ciut starszy od Domika dzisiaj (czyli dosłownie te 4-5 lat?) - pojedyncze obrazy. I potem tyle bardziej coraz świadomych, wspomnień z tych 24 lat wspólnego życia, a potem kolejnych 4 już osobno, ale przecież często razem. Nigdy się ze swoją obecnością nie narzucała. Zawsze wiedziała, że pewne rzeczy człowiek musi sam przetrawić - lepiej poczekać, być i wspierać na odległość. Że do ostatecznych wniosków zawsze trzeba dojść samemu - rodzic może pomóc, opowiedzieć o swoich doświadczeniach, coś zasugerować, ale nigdy nie narzucać czy wmuszać, bo to tylko zniechęca i niczego nie uczy. Taka dyskretna, ale bardzo kochająca obecność. I w przeciwieństwie do ojca - zawsze potrafiła okazać radość, dumę z jakiegoś nawet drobnego sukcesu - aż momentami nie mogłem uwierzyć, że takie byle co mogło sprawić tyle radochy. Jak bardzo cieszyła się, kiedy urodził się Domik - dzisiaj zaczynam dostrzegać, jak bardzo on jest do niej podobny... A w tym wszystkim zupełnie oderwana od kwestii materialnych, samowystarczalna, minimalistka. 

Pewnie już o tym pisałem, ale kiedy odeszła, to posypały się maile od ludzi bardzo jej życzliwych, wielu przyjaciół. I motywem przewodnim w nich było to, że była Mama po pierwsze zawsze autentyczna i lubiana za to, że - bez względu na cenę - "waliła między oczy" czyli nigdy nie owijała w bawełnę, a mówiła dokładnie to, co myśli. Po drugie, zawsze można było na nią liczyć - trzymała się swoich przekonań i dla ludzi bliskich potrafiła zrobić naprawdę bardzo dużo. 
 
Nikt nie spodziewał się, że odejdzie akurat wtedy - po chemioterapii w 2012 r. było dobrze, czuła się dużo lepiej; ja się podłamałem trochę, kiedy zaczęły się bóle głowy, a badania potwierdziły przerzuty do mózgu. Może nie świadomie, ale gdzieś tam z tyłu głowy bałem się - co będzie dalej? wiadomo, jak przebiega taka choroba. Były dni, kiedy Mama nie nadawała się do życia, leżała sobie, z powodu bólów głowy. Była trochę nieswoja, nie pamiętała pewnych rzeczy, widać było kłopoty ze skupieniem - ale nikt na to nie patrzył, bo liczyło się, że była z nami. I nagle wszystko się skończyło - mimo, że tego dnia była u lekarza, widziała się ze swoją dobrą przyjaciółką (a matką chrzestną mojego brata, walczącą od wielu lat z rakiem...), że poprosiła brata, żeby ją wysadził wcześniej, bo chciała się przejść do domu i spacer sobie zrobić. Po prostu umarła. Jak tata zadzwonił - siedziałem w pracy - jak tylko zobaczyłem numer, to wiedziałem, że coś jest nie tak... 

Zupełnie przypadkiem ten piątek mieliśmy teraz wolny. Można było spokojnie pojechać na cmentarz. Bardzo lubię to miejsce. I jak tam sobie siedzę, i rozmawiam z nią - tak samo, jak Mama, przychodząc z nami od małego na groby swojej mamy i babci, z nimi rozmawiała. Opowiadam o tym, co się dzieje, jak młody rośnie, co się udało, co się nie udało, na co brakuje cierpliwości, jakieś małe sukcesy czy porażki. Za każdym razem mam wrażenie - właściwie to jestem pewien - jakby ona była obok, usiadał, przytuliła się, i dawała znak: jestem z wami, nawet bardziej i mocniej niż wtedy, za życia, i kibicuję wam mocno.

Dzięki, Matuś, za wszystko. Tak, jak Ty mówiłaś babciom, tak ja dzisiaj mówię Tobie: żebyś tylko się nie musiała za nas tam z góry wstydzić. Damy sobie jakoś radę, chociaż bez Ciebie.

1 komentarz:

  1. Ze swojego doświadczenia powiem, że pierwszy rok wygląda dokładnie tak, jak sam to opisałeś. Ale kolejne lata pokazują, że jednak czas leczy i to jak! I wcale to nie polega na jakimś godzeniu się, czy niepamiętaniu. Moje leczenie w efekcie uświadomiło mi jak blisko i coraz bliżej jestem swojego taty, jak szybko zbliżamy się do siebie. A wspomnienia już tylko cieszą. Zrozumiałem też, że czas jest lekarstwem od Pana Boga i że nie powinienem nim gardzić. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń