Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

wtorek, 29 września 2015

Rozwalić można wszystko

To nie będzie górnolotne ani hurraoptymistyczne. Ot, proza życia. Chyba.

Czasami jest tak, że człowiek ma dosyć. Po prostu. Za dużo nagle wszyscy chcą od ciebie w pracy, do tego ty i inni na około jakby mieli zły dzień, współmałżonek wkurza się (i ciebie) o wszystko, awantura wisi w powietrzu, dziecko też jakieś marudne i ciężkie, jak na złość wszystko nie idzie i sypie się w rękach. Szukasz tego minimum spokoju, jakiegoś swojego azylu, oddechu - i nie wychodzi. Masz ochotę to wszystko... Dosłownie.

I wtedy przychodzi pokusa. 

Niby nic. Niby tylko taka alternatywa - ale jaka przyjemna. Mała odskocznia. Chwila relaksu. Margines błędu, drobna nieuczciwość. Oddech, który pozwala nabrać dystansu i zdrowiej podejść do pewnych spraw. Zmiana powietrza, atmosfery - żeby chwilę było inaczej. 

To nie jest rozwiązanie. 

To jest równia pochyła, po której w piękny i spektakularnie banalny sposób można rozwalić każdy związek czy małżeństwo. Nie chodzi tylko o zdradę fizyczną (seks), ale o nieuczciwość z powodu innej osoby - dziewczyny, chłopaka. Grzeszymy myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem - warto pamiętać. To łańcuszek - bo jak się raz skusisz, to czemu w sumie drugi, piąty nie? W sumie nie robisz nic złego; a jak robisz, to właściwie i tak już to zrobiłeś wcześniej, więc jeden raz w tą czy w tamtą... Szukamy usprawiedliwienia, jak Adam i Ewa w raju: aha! Bóg to przed nami zataił, więc właściwie nic złego nie robimy. A jak wyszło - każdy wie. Usprawiedliwiamy się i znajdujemy milion wytłumaczeń. Swojej drugiej połówce ściemniamy, osiągami himalaje kreatywności w uzasadnieniu spóźnienia do domu: praca, fucha, znajomi, coś wypadło. 

Prawda jest taka, że to można ciągnąć - czasami druga strona się nie zorientuje. Ale ty wiesz i toje sumienie jest świadome: to, co robisz, jest po prostu z gruntu złe. Naprawdę, wyrzuty sumienia potrafią być straszne. 

To jest przestroga. To przypomnienie o tych pięknych, ale i trudnych słowach Jezusa - my wybraliśmy je na nasz ślub: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! (J 15, 9). Pisałem już o tym - Bóg wzywa do trwania w miłości, i wskazuje palcem - nie jakiś anonimowy człowieka, nieznana para - wy właśnie! Wy i trwajcie, czyli wytrwajcie - niesamowita gra słów, która stanowi zadanie miłości. Nikomu nie życzę, aby je zawalił. 

niedziela, 27 września 2015

Wyrwij się schematom

Wtedy Jan powiedział do Jezusa: Nauczycielu, widzieliśmy kogoś, kto nie chodzi z nami, jak w Twoje imię wyrzucał złe duchy, i zabranialiśmy mu, bo nie chodził z nami. Lecz Jezus odrzekł: Nie zabraniajcie mu, bo nikt, kto czyni cuda w imię moje, nie będzie mógł zaraz źle mówić o Mnie. Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami. Kto wam poda kubek wody do picia, dlatego że należycie do Chrystusa, zaprawdę, powiadam wam, nie utraci swojej nagrody. Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą, temu byłoby lepiej uwiązać kamień młyński u szyi i wrzucić go w morze. Jeśli twoja ręka jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie ułomnym wejść do życia wiecznego, niż z dwiema rękami pójść do piekła w ogień nieugaszony. I jeśli twoja noga jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie, chromym wejść do życia, niż z dwiema nogami być wrzuconym do piekła. Jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je; lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do królestwa Bożego, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła, gdzie robak ich nie umiera i ogień nie gaśnie. (Mk 9,38-43.45.47-48)
Trochę podobny - z niedzieli - klimat do opowieści o miłosiernym Samarytaninie. Tylu porządnych, a tylko jeden okazał serce potrzebującemu. 

W kontekście tego, co się dzieje - radykalizacji środowisk muzułmańskich, niestety ich po prostu w wielu miejscach na świecie, także krajach europejskich po prostu panoszenie się, nie zważanie na tradycję rodzimą (Niemcy, Francja, Skandynawia) - te słowa na początku jakby szczególnie mocą przemawiają do Kościoła jako rodziny chrześcijańskiej. Nie tylko Kościoła rzymskiego, ale też poszczególnych wspólnot chrześcijańskich: Kościołów wschodnich, prawosławnych, protestantów. My nie mamy monopolu na zbawienie (jak to ładnie ujął Szymon Hołownia). Ile modlitwy, znaków i cudów jest w innych wspólnotach, wyznających Jezusa. To nie jest przypadek. Mamy swoją historię, tradycję, są pewne animozje i spory doktrynalne - ale jednoczy nas Chrystus. Kto w tej sytuacji jest agresorem, kto chce narzucać innym swoje poglądy - w tej sytuacji jednak nie chrześcijanie. 

I druga część - o radykaliźmie. Mocne słowa. Chyba jednak nie o okaleczanie tutaj chodzi, a wręcz na pewno nie - bo czemu Bóg miałby pragnąć ranić człowieka, którego stworzył i ukochał? Niestety, obecnym też między wierzącymi. Wieczne rywalizowanie pomiędzy wspólnotami w ramach parafii (Akcja Katolicka vs. Żywy Różaniec - przykład...), taksowanie i ocenianie innych, oczekiwanie że osoba inna się dostosuje i zmieni, bo przecież tak, jak ja robię, jest najlepiej. Tak się modlę, tak odmawiam różaniec, tak żyję, tym się kieruję. Wiem najlepiej i niech każdy się do tego stosuje - albo spada i nie nazywa się katolikiem. I, co jest przykre, radykalizm czasami taki wyuczony, bezmyślny, bo powtarzany beznamiętnie - "bo zawsze tak robiłem". 

Jezus nie wzywa dzisiaj do szlachetnego okaleczenia się i uszkadzania samego siebie w imię wiary. Jezus mówi o odcięciu się od pewnych schematów, utartych ścieżek, przyzwyczajeń, właściwie nigdy nie przemyślanych naleciałości, zwyczajów których nikt nie rozumie i nie widzi ich sensu. Zaprasza nas do przekraczania siebie - aby dostrzec drugiego, może zupełnie innego, człowieka i znaleźć w nim coś dobrego.  Pozwolić się porwać Bogu, dla którego nie ma barier, różnic koloru skóry, języka, przekonań, denominacji. 

czwartek, 24 września 2015

Mamy uzdrawiać. Dosłownie.

Jezus zwołał Dwunastu, dał im moc i władzę nad wszystkimi złymi duchami i władzę leczenia chorób. I wysłał ich, aby głosili królestwo Boże i uzdrawiali chorych. Mówił do nich: Nie bierzcie nic na drogę: ani laski, ani torby podróżnej, ani chleba, ani pieniędzy; nie miejcie też po dwie suknie! Gdy do jakiego domu wejdziecie, tam pozostańcie i stamtąd będziecie wychodzić. Jeśli was gdzie nie przyjmą, wyjdźcie z tego miasta i strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo przeciwko nim! Wyszli więc i chodzili po wsiach, głosząc Ewangelię i uzdrawiając wszędzie. (Łk 9,1-6)
We wspomnienie liturgiczne św. Pio z Pietrelciny, pewnie jednego z najbardziej niesamowitych świętych Kościoła XX wieku - który znany był także z wypraszania niesamowitych uzdrowień - Bóg daje nam ten fragment właśnie.  

Może nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie dość niezwykła książka, którą właśnie trawię, mianowicie "Pan Bóg? Uwielbiam!" Marcina Jakimowicza. Generalnie poświęcę jej osobny tekst, jak już przejdę całość, ale właściwie jednym z kilku takich punktów zwrotnych tego zbioru tekstów redaktora GN jest myśl właśnie o tym, co pogrubiłem. Bóg posyła swoich wyznawców po to, aby uzdrawiali. 

Tu nie ma powodu, aby doszukiwać się metafor, przenośni, spłycać te słowa do poziomu "no tak, ale przecież ważniejsze jest uzdrowienie duchowe, z grzechu - gdzie tam od razu na ciele...". Dla mnie to jest takie swego rodzaju odkrycie. Nam jest wygodniej tak te słowa rozumieć - żeby nie wystawiać wiary na próbę, żeby nie ryzykować. Tymczasem, moi drodzy parafianie, jednoznacznie "tu pisze", jak to niektórzy mówią: Bóg posyła ludzi wierzących po to, aby uzdrawiali! Uwaga, to nie dotyczyło wcale tylko Jezusa - bo przecież sam powiedział, że wierzący w Niego jeszcze większe znaki zdziałają, bo On sam idzie do Ojca (J 14, 12). 

Zazdroszczę Marcinowi Jakimowiczowi doświadczeń, o których napisał w swojej nowej książce. Bo sypie tam wieloma konkretnymi przykładami z życia swojego i swoich bliskich. On widział takie uzdrowienia mocą Boga. A ja? ... Ja się boję poprosić o coś takiego. Może dlatego, że jeszcze nikt bardzo mi bliski - poza + Mamą - nie odchodził w cierpieniu? Może dlatego, że jeszcze mnie osobiście doświadczenie choroby nie dotknęło dość mocno? 

Jedno jest pewne, a przekonała mnie do tego ta książka, że Bóg nigdzie nikomu nie kazał godzić się na cierpienie choroby w tym sensie, żeby się po prostu pogodził i nie spróbował nawet poprosić Boga o zdrowie. Bóg chce i może działać - ale czeka na nasze słowa. On może uzdrowić - tylko czy człowiek w to wierzy i Go o to prosi?

wtorek, 22 września 2015

Rusz się ze swojej komory celnej

Gdy Jezus wychodził z Kafarnaum, ujrzał człowieka imieniem Mateusz, siedzącego w komorze celnej, i rzekł do niego: Pójdź za Mną! On wstał i poszedł za Nim. Gdy Jezus siedział w domu za stołem, przyszło wielu celników i grzeszników i siedzieli wraz z Jezusem i Jego uczniami. Widząc to, faryzeusze mówili do Jego uczniów: Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami? On, usłyszawszy to, rzekł: Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników. (Mt 9,9-13)
Tak się zastanawiam - co nas odróżnia od takiego Mateusza? Albo inaczej -w czym jesteśmy do niego podobni?

Bo niby ten cały obrazek bardzo ładnie wpisuje się w nasze chrześcijaństwo. Przyszedł Jezus, popatrzył, powołał, hurra!, oni poszli za Nim, kurtyna. Czyli scenariusz znany i przetestowany - bo ponoć skuteczny. No, nie da się ukryć, w przypadku Mateusza na pewno - jednak chodziło tu i zadziałało tak pięknie i mocno tylko dlatego, że doszło do żywego, realnego spotkania dwóch ludzi, a przede wszystkim Boga z człowiekiem. Bóg zapukał - człowiek otworzył i Go wpuścił. Miał świadomość choroby czyli grzeszności, tego, że właśnie takich jak on szuka Zbawiciel. 

A my?

Jezus - ciągle niezmienny, zwycięski, zmartwychwstały, największy - czeka na każdego z nas w każdym dosłownie kościele czy kaplicy. Mamy komfort - nie żyjemy na Bliskim Wschodzie, gdzie muzułmanie rozwalają wszystko, co się kojarzy z krzyżem albo jest nim zwieńczone. Są miasta i miejsca - jak centrum Gdańska - gdzie o kościół przysłowiowo człowiek się "potyka" na co drugim rogu. Przychodzi - albo, jak kto woli, przechodzi - pomiędzy tymi, którzy odpowiedzą na Jego zaproszenie podczas każdej Mszy Świętej. No właśnie, tylko że najpierw trzeba być na niej. Bo jeśli nie przyjdziesz - to skąd masz wiedzieć, że On mówi właśnie do ciebie, że cię zaprasza? Ciężko. 

Bóg powołuje dosłownie każdego z nas - ale równocześnie każdego w swój jedyny w rodzaju sposób, w formie, w miejscu, czasie, a przede wszystkim: wskazuje mu, proponuje dany kierunek. Czeka na nas w kościele, we Mszy Świętej - ale także w drugim człowieku. Jednemu objawia się na modlitwie, przed Najświętszym Sakramentem, medytacji - innemu wydaje się, że jakby go piorun walnął, doznaje nagłego Bożego doświadczenia, w niespodziewanej chwili codzienności. Ilu ludzi, tyle dróg Pan Bóg odnajduje. 

I tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia, czy mnie znajdzie w kościele, czy przy kupowaniu chleba, zmienianiu pieluszki dziecku czy wieszaniu prania. Uwaga - tak, ale po to On jest w Eucharystii, abyśmy z niej korzystali (taka dygresja). Znaczenie ma tylko to, co ja zrobię - czy Go w ogóle usłyszę; jeśli usłyszę - to co zrobię z tym, co usłyszę; i wreszcie, czy ja tak naprawdę pójdę za Nim - czy dalej dzielnie będę siedział w ciemnym grajdołku mojej własnej, pełnej słabości komory celnej. 

piątek, 11 września 2015

Hejtowanie Terlikowskich

Dzisiaj właściwie przypadkiem rano przeczytałem wywiad o dość głupawym tytule "Terlikowscy: na spacerze z dziećmi również mamy radykalne poglądy", który dla WP przeprowadził niejaki Grzegorz Wysocki. Bynajmniej nie zamierzam go tutaj reklamować. 

Rozmówcami, czego się można domyśleć, autora są Małgorzata i Tomasz Terlikowscy, czyli dość znany i rozpoznawalny katolicki publicysta i filozof oraz jego małżonka. Znany, niestety, z wygłaszania poglądów tak kontrowersyjnych, co dyskusyjnych - w sensie rygoryzmu i radykalizmu ich brzmienia. Poglądów - gwoli ścisłości - których bynajmniej nie podzielam. 

Pomijając wyjątkowo przydługawy i wybitnie wręcz nudny początek dość długiej rozmowy (słaby warsztat rozmówcy?), chciałem się skupić w sumie na kilku tylko jej fragmentach.

Generalnie sedno wywiadu kręci się wokół hejtu, jaki spotyka Terlikowskich i przyczyn takowego stanu rzeczy (co ciekawe, pytani sami z uporem unikają odpowiedzi na pytanie w tym zakresie, powtarzając mniej więcej "a bo innych mniej radykalnych też hejtują"). 

W pewnym momencie pada coś takiego:
- Wydaje mi się, że aż tak silne negatywne emocje na wasz temat biorą się stąd, że bardzo często przesadnie radykalizujecie swoje opinie – czy to w tytułach, czy to paroma mocniejszymi zdaniami w tekście, które napisane zostały po to, by o tekście było odpowiednio głośniej, by był bardziej „szerowany”, cytowany, komentowany. 
- Małgorzata: Ale przecież sam pan pracuje w portalu internetowym i wie pan doskonale, jak to działa. Jak coś będzie nijakie i niewyraźne, to pies z kulawą nogą się tym nie zainteresuje.

Czy ja dobrze rozumiem - piszą to, co piszą, i jak piszą, żeby się rzucało w oczy? Biorąc pod uwagę ton ich wypowiedzi - obawiam się, że jest to tzw. krecia robota dla Kościoła, bo niestety chyba więcej ludzi od Niego odsuwa niż zachęca. 

- Czy nie kierujecie się z waszymi tekstami, ze swoimi przekazem, do wyłącznie już przekonanych? Czy, gdybyście nieco stępili pazury i język, nie bylibyście uważnie czytani również przez drugą stronę, która teraz tych tekstów nie traktuje poważnie i reaguje na nie, delikatnie mówiąc, dość alergicznie? 
Małgorzata: Raz jeszcze odwołam się do przykładu Hołowni. Szymon cały czas mówi o tym, że nie wolno radykalizować i trzeba trafiać do tych nieprzekonanych, ale przecież na niego również wylewa się wciąż nowe kubły pomyj. Tak działa internet.

Trochę powiązane. Może i trafiają do przekonanych, ale w mojej ocenie i tym może się nie spodobać to, co widzą/czytają. Porównanie z Szymonem Hołownią - którego bardzo cenię, i który wypowiada się czasami w taki sposób, że mam wrażenie że on i Terlikowscy mówią o różnych Kościołach - mocno wg mnie nie na miejscu, kompletnie chybione. Hołownia przede wszystkim nie stara się prowokować dla prowokowania, ale mówi bardzo prosto i dosadnie, a to zasadnicza różnica. 

I też jako odpowiedź na powyższe pytanie:
- Tomasz: Trzy rzeczy. Po pierwsze, każdy ma swój styl. Po drugie, przekaz odgrywa swoją rolę, gdy trafia szeroko, a nie wąsko. I po trzecie, są ludzie, i naprawdę bardzo cenię ich pracę, których rolą jest łagodne przekazywanie pewnych rzeczy. A są tacy, których rolą jest wkładanie kija w mrowisko. I my taką decyzję podjęliśmy

Styl stylem - to jedno. Szerokość przekazu - hmm, idziemy na ilość? Chyba nie o to tu chodzi. A tym bardziej w takiej Terlikowskiej formie. No i tym kijem w mrowisko... Tylko po co? 

Ja mam świadomość, że wywiad jest słaby. Mam świadomość, że mało konkretów - niestety, można ich tu i ówdzie znaleźć (okolice Frondy?) całkiem sporo jeśli chodzi o twórczość przede wszystkim Terlikowskiego mojego imiennika. Ale jak dla mnie z tej rozmowy zalatuje taką pewnością siebie - walą we mnie, hejtują, bo taki jestem fajny, i co mi zrobią. No nic. Fakt. Tylko pytanie - czemu taka postawa służy, co ona i komu daje? Ja odbieram wypowiedzi Terlikowskiego niestety z gruntu negatywnie, uważam że w wielu przypadkach przesadza i przejaskrawia w sposób, który dla średnio zorientowanego czytelnika po prostu wykrzywia i przekłamuje to, jaki jest Kościół i dla kogo jest w nim miejsce. Prościej - zniechęca do Kościoła, podczas gdy tacy Szymon Hołownia i jemu podobni starają się naprawiać to i ludzi do Kościoła zachęcać. Ufam, że sensowniej i z większym rezultatem. 

niedziela, 6 września 2015

Zaryglowane

Jezus opuścił okolice Tyru i przez Sydon przyszedł nad Jezioro Galilejskie, przemierzając posiadłości Dekapolu. Przyprowadzili Mu głuchoniemego i prosili Go, żeby położył na niego rękę. On wziął go na bok, osobno od tłumu, włożył palce w jego uszy i śliną dotknął mu języka; a spojrzawszy w niebo, westchnął i rzekł do niego: Effatha, to znaczy: Otwórz się! Zaraz otworzyły się jego uszy, więzy języka się rozwiązały i mógł prawidłowo mówić. /Jezus/ przykazał im, żeby nikomu nie mówili. Lecz im bardziej przykazywał, tym gorliwiej to rozgłaszali. I pełni zdumienia mówili: Dobrze uczynił wszystko. Nawet głuchym słuch przywraca i niemym mowę. (Mk 7,31-37)
Dla mnie ta niedzielna ewangelia bardzo fajnie koresponduje z fragmentem z I czytania: "Odwagi! Nie bójcie się!" (Iz 35,4-7a). Co więcej - te słowa padają nie w kontekście super wierzących, nigdy nie chwiejących się w wierze, supermanów różańca itp. Padają w kontekście osób... małodusznych. Czyli w pewnym sensie gdzieś tam - każdego z nas. Bóg nie sprawi, że wszystko to, co złe, po prostu zniknie i tego nie będzie, ot tak sobie. Bóg jest rozwiązaniem. On sam. Tylko On. 

Te Jezusowe słowa o otwieraniu się można interpretować co najmniej dwojako. 

Z jednej strony - otwórz się na drugiego człowieka, na potrzeby ludzi naokoło, przestań być egoistą, wyjdź poza swoje uprzedzenia, zainteresuj się nie tylko czubkiem własnego nosa, zrób coś bezinteresownie dla drugiego. Inna kwestia - jakiego znaczenia te słowa nabierają w obecnej tragicznej sytuacji związanej z imigrantami (osobna sprawa, zbieram się żeby coś o tym napisać). Bądź nie tylko dla siebie - ale dla drugiego. Bardziej dla niego niż dla siebie. 

Z drugiej strony - otwórz siebie samego na Niego, dla Niego. Bóg zaprosił tamtego biedaka na miejsce osobne, a dzisiaj dla każdego z nas chce znajdować miejsce indywidualne, intymne, wyjątkowe. Ma czas i miejsce dla każdego z nas, kiedy tylko do Niego przychodzimy. Każdy jest dla Niego ważny, wyjątkowy, umiłowany. Bóg najlepiej przychodzi w ciszy serca, w oddali od zgiełku i pędu codzienności. Wtedy możemy dojrzeć do tego, że można przeczytać stertę mądrych i pobożnych lektur, odmawiać stek litanii dziennie, cały różaniec, worek koronek... i nie znać Boga. Bo Boga trzeba samemu doświadczyć i tego nijak się nie da zastąpić. Dopiero to doświadczenie może nam pomóc się otworzyć na Niego i na Jego miłość, Jego plan wobec mnie samego. Ja decyduję - robię ten krok i idę ku Niemu, czy stoję w miejscu, a właściwie się cofam. Warto zwrócić uwagę - Bóg nie stawia warunków: "otwórz się, o ile... jeżeli...". Do jest dar, to jest Jego łaska. Po prostu kiedy decyduje się otworzyć, otwierasz się. Tak po prostu. I On jest.