Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

O przestawianiu wajchy i nie tylko

Kilka najciekawszych myśli z wywiadu, jaki na łamach numeru 15/2014 TP ze Zbigniewem Nosowskim przeprowadzili Błażej Strzelczyk i Piotr Żyłka:
  • W latach 80. Kościół miał monopol na bycie dobrym. Wówczas pod jego skrzydłami gromadziło się wszystko, co było przeciwko komunie. I nagle nastąpiła radykalna zmiana. To jest to musujące wino - szybka i głęboka zmiana sytuacji społecznej, powodująca, że przyzwyczajenia z PRL do tego "wina" nie pasują. Dla wielu nie było jednak tak oczywiste, że oto przekraczamy pewien próg, za którym jakościowo musi zmienić się społeczna rola Kościoła.
  • Najważniejsze jest pytanie: czy dążymy do tego, by stanowić jakąś grupę nacisku we wnętrzu Kościoła, czy też opisujemy pożądaną tożsamość Kościoła i do niej dążymy.
  • - Skoro Kościół otwarty jest całością, a nie frakcją, to po co używać słowa "otwartość"? Czemu nie mówić po prostu o Kościele Powszechnym? - Żeby uświadomić tym, którzy pojęcie otwartości krytykują, że otwartość jest wartością, że nawoływanie do otwartości nie jest podlizywaniem się światu, tylko obowiązkiem katolika. 
  • Dlaczego ateiści są ateistami? Ostatni sobór mówi, że jest w tym także nasza wina, bo przedstawiliśmy zły obraz Boga. W Polsce jedną z odpowiedzi na to, dlaczego wielu katolików nie podpisuje się pod postulatem otwartości, jest fakt, że to my sami - piewcy otwartości - źle przedstawiamy otwartość. Istnieje forma otwartości, która wyklucza. 
  • Kiedy czujesz się wykluczany przez konserwatystów? Kiedy słyszysz, że de facto jesteś poza wspólnotą. Kiedy ci mówią, że tak naprawdę to zdradziłeś Kościół. Gdy ktoś uważa, że jego opinie są jedyne słuszne. Wiem, że czasem sam ulegam takiemu sposobowi myślenia i dzieje się to na łamach naszych pism, programowo głoszących otwartość. 
  • Błędem wielu publicystów jest zabieranie głosu w sprawach, w których mają wyłącznie poglądy, a nie są kompetentni. 
  • Zdarza się w publicystyce katolickiej wyścig o to, kto ostrzej potępi, ale dla mnie sęk jest nie w tym, żeby ostrzej, tylko trafniej. (...) Ja wolę mądrzej. Wolę nie tylko nazwać problem, ale także zaproponować rozwiązanie. 
  • Aparecida to apel o przestawienie zwrotnicy, o fundamentalną zmianę w patrzeniu na misję Kościoła. Z kierunku jazdy "obsługujemy tych, którzy przychodzą" na kierunek "wychodzimy do tych, których w Kościele nie ma". Zamiast liczyć tych, którzy przychodzą, musimy zacząć liczyć tych, których nie ma. Przestawianie wajchy nigdy nie jest łatwe, bo trzeba zmieniać wieloletnie przyzwyczajenia, np. kulturowo zakorzeniony model duchownego.
Tak, zdecydowanie, "Krytyczna wierność" Nosowskiego jest bardzo wysoko na liście książek, które muszę kupić i przeczytać - tzn. znaleźć czas i fundusze :) 

Błogosławione niedowiarstwo

Było to wieczorem owego pierwszego dnia tygodnia. Tam gdzie przebywali uczniowie, drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, Jezus wszedł, stanął pośrodku i rzekł do nich: Pokój wam! A to powiedziawszy, pokazał im ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie ujrzawszy Pana. A Jezus znowu rzekł do nich: Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam. Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane. Ale Tomasz, jeden z Dwunastu, zwany Didymos, nie był razem z nimi, kiedy przyszedł Jezus. Inni więc uczniowie mówili do niego: Widzieliśmy Pana! Ale on rzekł do nich: Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę. A po ośmiu dniach, kiedy uczniowie Jego byli znowu wewnątrz /domu/ i Tomasz z nimi, Jezus przyszedł mimo drzwi zamkniętych, stanął pośrodku i rzekł: Pokój wam! Następnie rzekł do Tomasza: Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż /ją/ do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym. Tomasz Mu odpowiedział: Pan mój i Bóg mój! Powiedział mu Jezus: Uwierzyłeś dlatego, ponieważ Mnie ujrzałeś? Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. I wiele innych znaków, których nie zapisano w tej książce, uczynił Jezus wobec uczniów. Te zaś zapisano, abyście wierzyli, że Jezus jest Mesjaszem, Synem Bożym, i abyście wierząc mieli życie w imię Jego. (J 20,19-31)
Znowu Jezus zaczyna od tych jakże ważnych słów - o pokoju. Nie ludzkim pokoju, nie świętym spokoju, ale od Niego - od Boga pochodzącym - pokoju, na którym budować powinien człowiek. Pokoju, który w tym geście miał znaczenie symboliczne, bo oznaczał władzę odpuszczania grzechów, jaka została złożona w ręce apostołów i ich zastępców oraz prezbiterów. 

Nie było w tym momencie w ich gronie dwojga osób - Judasza, już wtedy nieżyjącego, no i Tomasza, którego historia ochrzciła później Niewiernym albo Niedowiarkiem. Nie chodzi o to, że to mój imiennik, jakiś sentyment czy coś. Po prostu ja się nie zgadzam z takim jego jednostronnym postrzeganiem i ocenianiem. 

Tomasz to protoplasta ludzi poszukujących, twórczo wątpiących, których serca nurtuje poszukiwanie Prawdy i Miłości, czyli tego, czego uosobienie stanowi Bóg. Szczerze poszukujących i w tym celu drążących, pytających. Wielu jest ludzi, którzy w ten sposób żyją i działają - także wierzących - i w związku z tą formą, z takim sposobem wyrażania się, są w swój wyjątkowy sposób pociągający, inspirujący i umiejący zainteresować. Nie można bać się pytać - o ile pytanie jest szczere, a i pytający działa z uczciwych pobudek, ze szczerego serca. Do tego przecież ciągle zachęca nas Bóg - abyśmy potrafili twórczo odkrywać Jego zamysł na swojej drodze, i łącząc te odkrycia ze swoimi pragnieniami być po prostu szczęśliwymi i zrealizowanymi w życiu. 

Jezus nigdy Tomasza nie potępił. Znowu przyszedł - jakby dla niego - i znowu rozpoczął od słów pokoju, który przyniósł w darze zebranym. Pokój wam! Nie potrzebował też słów Tomasza - przynajmniej żadne nie są przytoczone - bo przecież wiedział, co nurtuje jego serce. Rozumiał te wątpliwości apostoła i wręcz postanowił na nie odpowiedzieć - pozwalając spojrzeć Tomaszowi i uwierzyć w to, co do czego miał wątpliwości. Czy Tomasz bez tego wydarzenia by uwierzył? Gdybanie. W tej sytuacji złożył piękne wyznanie - Pan mój i Bóg mój. Teraz już wiedział, widział, uwierzył. 

Bóg wzywa nas codziennie do tego, abyśmy się wyrywali z więzów własnego niedowiarstwa i niepewności, aby codziennie na nowo przylgnąć do Niego, uradować się pusty grobem i uświadomić sobie raz po raz - On zmartwychwstał i żyje. To niedowiarstwo jest i u wielu po prostu trwa, raz mniej raz bardziej, bo nie każdy potrafi pozbyć się wątpliwości. Ale to jest nasze zadanie - przeskakiwać je, rozgryzać, dopytywać, szukać, modlić, prosić o światło Ducha Świętego i do tego wszystkiego (czasami to najtrudniejsze) umieć wsłuchać się w Bożą odpowiedź. 

niedziela, 27 kwietnia 2014

Okołokanonizacyjnie

W sumie z napisaniem kilku swoich myśli na ten temat zbierałem się dni już kilka, a wychodzi, że piszę je po fakcie. W Watykanie lało - akurat nie w czasie Mszy - papież odczytał formułę kanonizacyjną, mamy dwóch kolejnych świętych. Niewątpliwie precedens w tym sensie, że dwóch żyjących papieży (emeryt też koncelebrował) kanonizowało dwóch swoich poprzedników, nie mówiąc już o tym, że drugi z nich odszedł niespełna 10 lat temu. 

17.02.2004 - prawie równo 10 lat temu. Spontaniczny wyjazd, nikt nie spodziewał się, że uda się spotkać z papieżem. W moim wypadku wyjazd, który zmienił bardzo wiele. Szaleńczy powrót do Rzymu z Pompejów, gdzie akurat zwiedzaliśmy w najlepsze, na wiadomość od o. Konrada Hejmo OP, że papież przyjmie nas następnego dnia. Wszyscy wiedzieli, że jest zmęczony, że ma bardzo wiele na głowie, a już na pewno turystów, chcących zrobić sobie (przepraszam za porównanie) zdjęcie jak z misiem na zakopiańskich Krupówkach. A jednak - udało się. Dla każdego miał ok. minutę czasu. Nie żadne grupowe zdjęcie - każdy podchodził indywidualnie, ksiądz z grupy mówił kilka słów o osobie, papież czasami coś powiedział. Niesamowicie przenikliwe oczy - tyle zapamiętałem. To, co usłyszałem, zachowam dla siebie. Wielki człowiek, mimo że przygnieciony już wiekiem i chorobą. Patrzył jak jeden z tych niewielu ludzi, którym Bóg daje widzieć wszystko, od A do Z, w drugim człowieku - jak ten, który wie i rozumie. 

Zgadzam się z obiekcjami Szymona Hołowni, że co najmniej paradoksalne jest - co miało miejsce tu i ówdzie - gdy księża odwoływali niedzielne Msze Święte, żeby ludzie mogli spokojnie obejrzeć transmisję z kanonizacji w fotelu przed swoją plazmą. Dla mnie sprawa jest bardziej niż prosta - czy tego Jan Paweł II by chciał? Człowiek, który Eucharystię odprawiał codziennie, dla którego była ona centrum, źródłem siły i spotkaniem z Tym, któremu całym życiem służył. Myślę, że o wiele bardziej niż tego pragnął by, aby każdy, kto ten czas spędził przed telewizorem, poszedł właśnie na jakąkolwiek Mszę Świętą i spróbował pogadać z Bogiem - czasami po baardzo wielu latach. Nie po to papież wołał przez przeszło ćwierć wieku, aby otwierać drzwi Chrystusowi - żeby wygodny Polaczek siedział, i owszem, i otwierał Bogu serce w wygodnym fotelu przed telewizorem. Skoro świętujemy - to razem, jako wspólnota, którą mamy być. Czy jest lepsze miejsce, niż Msza Święta? Podziękowanie, za to, że on był, jaki był, i ile zrobił dla Kościoła. Chyba jednak jest - bo u mnie w tym czasie (msza o 10:30) były puste ławki. Czyli ciągle łatwiej jest pozachwycać się w domu, uronić łzy w chusteczkę niż ruszyć i dać coś z siebie. 

Tymczasem dzisiaj jest niedziela, druga w okresie wielkanocnym, która nadal w obrazku z Tomaszem, zwanym niewiernym, kontynuuje temat ludzi Jezusowi najbliższych po ludzku i tego, co się z nimi działo tuż po zmartwychwstaniu. Więc kwestia najważniejsza dla katolika. A my - co? Szał kanonizacyjny ciągnął się chyba z dobry tydzień, szczególnie w telewizji - a gdzie w tym Jezus i zmartwychwstanie, największa prawda i sens chrześcijaństwa? Gdyby nie te wydarzenia z tamtych czasów, obydwu dzisiaj kanonizowanych papieży można by i żywcem ozłocić, a nikomu (im również) nic by to nie dało, bo każdego z nas by szlag trafił tuż po śmierci, kiedy by ona nie nastąpiła. 

Poza tym - sam Jan Paweł II pokazywał bardzo dobitnie, czego my z przysłowiowym uporem maniaka staraliśmy się nie zauważać - kogo głosi. Nie siebie. Znowu - otwórzcie drzwi Chrystusowi - czy to jest mało czytelne? Nie postawił przed nosem Matki Bożej (tak, czcił ją) czy świętych - mówił wyraźnie. Tam patrz! Te proste słowa o otwieraniu drzwi Bogu to dobry początek. Żyjemy w pokoleniu wtórnego analfabetyzmu - ludzie podobno nic nie czytają, a nie da się ukryć, że teksty papieża z Polski do najprostszych nie należą (nic dziwnego - filozof w końcu). Można więc zacząć nie od studiowania, od deski do deski, a od wyszukiwania perełek, myśli. Choćby sięgając po jedną z wielu książek-wyborów myśli naszego nowego świętego, w stylu "myśli na każdy dzień". Ktoś już to nawet wybrał i zredagował - wystarczy poczytać. 

A jak już nawet o to za ciężko - to choćby zastanowić się nieco nad osobami obydwu papieży. Pięknie to napisał wspomniany Hołownia: dwoje ludzi, po których twarzach widać, że nie tylko oni sami ukochali, ale wszystko dzięki temu, że najpierw zostali ukochani, i po nich to widać. Ludzie, którzy zawierzyli do końca Bogu, który ich tak ukochał - "nie lękajcie się", "totus tuus", akcentowanie kultu Miłosierdzia Boga - to przecież nic innego jak wymowne wskazywanie: ja sam nic nie mogę, ale z Nim mogę wszystko. Pięknie papież Jan miał się modlić wieczorem: "Panie Boże, świat jest twój, a ja idę spać" - to dopiero zawierzenie! Człowiek jako ten, którzy co najwyższej może zaufać Bogu - i tylko ten Bóg zrobi wszystko. Święci, bo wiedzieli i rozumieli Boże ukochanie. 

Oni nie byli ideałami i aniołami. Świętość to nie nieskazitelność, jak podkreślał Wojciech Bonowicz. Świętość jest interesująca, kiedy jest walką, zmaganiem ze sobą, ze słabościami. Bez tego jest jakby karykaturą człowieka, którego niby się podziwia. Świętość jako pojęcie abstrakcyjne nie jest nic warta - wartości nabiera dopiero wtedy, kiedy obserwujemy, jak dana osoba ją realizuje, osiąga, ze swoim charakterem, temperamentem, w danych czasach i okolicznościach. Jedni szli w kierunku skrajnego ubóstwa, inni świętość osiągali intelektualnie, jeszcze inni najprostszymi czynnościami życia codziennego - jak mówił papież Jan XXIII, także przysłowiową miotłą. Ona jest w zasięgu każdego z nas, jako radykalizm, na który musimy się zdobyć. Święty jako świadek tego, co przekracza ludzkie siły, a równocześnie w myśl Bożego zaproszenia zostaje nam dane w zasięgu ręki, o ile się postaramy. 

Dzisiaj kanonizacja, i jakoś tak dziwnie się czuję. Wszyscy się zachwycają, odmieniając przez wszystkie przypadki "dziedzictwo pontyfikatu" czy "świętość" - jak on sam mówił: klaskają, zamiast posłuchać, o czym mówił, zastanowić się i wyciągnąć wnioski z tej spuścizny, konkretnie, w stosunku do siebie. Jeśli jakiekolwiek świętowanie tej kanonizacji ma sens - to właśnie takie. Bezrefleksyjne "ochy" i "achy", zroszone łzami tak zwanego wzruszenia, to strata czasu - jeśli przeżywanie świętości Jana Pawła II na tym się kończy i nie prowadzi nigdzie głębiej. 

Nic dziwnego, że wielu ludzi - także młodych - nie rozumie, o co chodzi, odczuwa jakby przesyt obecnością Jana Pawła II: wszędzie pomnik, ulica, nazwa szkoły, od kilku lat też parafie i kościoły. To, czy dziedzictwo naszego papieża coś da, czy przyniesie owoce - zależy tylko od nas i nie od ilości edycji jego dzieł z okazji kolejnych rocznic (a te można mnożyć...), a tego, czy do tych słów i myśli ktokolwiek zajrzy i czy wyciągnie z nich wnioski. Wtedy Jan Paweł II będzie żył - w Polsce, na świecie - nadal jako święty. 

Jesteśmy już po tej kanonizacji. Powrót do rzeczywistości - jutro znowu praca, nauka, zajęcia codzienne, gonitwa. Święci, w tym dwoje kanonizowanych dzisiaj papieży, to nie lukrowe aniołki z aureolkami i rzewnie wzniesionymi do góry oczami - ale ludzie z krwi i kości, którzy żyli w czasach nam bardzo bliskich i zostawili po sobie konkretny przykład. Skoro świętujemy ich tryumf w niebie - to zobowiązuje. Albo bierzemy do serca to, o czym mówili, o czym całym życiem świadczyli - albo szkoda czasu na obłudę, bo Boga i tak nie oszukamy. 

czwartek, 24 kwietnia 2014

Strach i pokój, który uskrzydla

Uczniowie opowiadali, co ich spotkało w drodze, i jak poznali Jezusa przy łamaniu chleba. A gdy rozmawiali o tym, On sam stanął pośród nich i rzekł do nich: «Pokój wam». Zatrwożonym i wylękłym zdawało się, że widzą ducha. Lecz On rzekł do nich: «Czemu jesteście zmieszani i dlaczego wątpliwości budzą się w waszych sercach? Popatrzcie na moje ręce i nogi: to Ja jestem. Dotknijcie się Mnie i przekonajcie: duch nie ma ciała ani kości, jak widzicie, że Ja mam». Przy tych słowach pokazał im swoje ręce i nogi. Lecz gdy oni z radości jeszcze nie wierzyli i pełni byli zdumienia, rzekł do nich: «Macie tu coś do jedzenia?» Oni podali Mu kawałek pieczonej ryby. Wziął i jadł wobec wszystkich. Potem rzekł do nich: «To właśnie znaczyły słowa, które mówiłem do was, gdy byłem jeszcze z wami: Musi się wypełnić wszystko, co napisane jest o Mnie w Prawie Mojżesza, u Proroków i w Psalmach». Wtedy oświecił ich umysły, aby rozumieli Pisma. I rzekł do nich: «Tak jest napisane: Mesjasz będzie cierpiał i trzeciego dnia zmartwychwstanie; w imię Jego głoszone będzie nawrócenie i odpuszczenie grzechów wszystkim narodom, począwszy od Jerozolimy. Wy jesteście świadkami tego». (Łk 24, 35-48)
Sporo nie swoich świetnych myśli dotyczących wędrówki uczniów do Emaus, z książki dominikanina i benedytyna, umieściłem tutaj. Można tylko dodać - oni tak naprawdę uciekali, zdecydowali się powrócić do tego, co było kiedyś, skoro misja Jezusa (zdawało by się) zakończyła się spektakularnym fiaskiem. Poddali się. Dopiero czas, jaki Jezus poświęca na wędrówkę, Jego słowa i znaki, pozwalają Go rozpoznać tej dwójce. Jak często jest tak, że ja się poddaję i ustępuję pola, odpuszczam - właśnie w tym, co ważne, istotne, o ile nie najważniejsze. Czy zawsze potrafię zobaczyć w porę Boga i się opamiętać?

Niesamowite jest to, co Jezus mówi najpierw. Nie ma pretensji, że zasnęli w Ogrodzie Oliwnym, że pouciekali po interwencji żołnierzy, że towarzyszył Mu tylko Jan i kobiety, a w ogóle to nawet w dniu zmartwychwstania mało który uwierzył. Nic z tych rzeczy. Pokój wam! Bo On widzi i rozumie, że tamci po ludzku ciągle się boją i nie rozumieją, lękają się. Tak, na pewno wiele w tych dniach przeżyli i sporo mają za sobą "wrażeń". Stąd takie a nie inne słowa pozdrowienia - żeby przekonać, że to On, że to wszystko prawda, a nie tylko plotka czy pobożne życzenie. To Ja jestem, Jahwe. Poraniony, naznaczony symbolami męki, a jednak ciągle, wręcza jak nigdy dotąd żywy. 

Nie ma co ukrywać - wątpliwości są, będą, pojawiają się i pojawią się jeszcze nie raz, bo tacy już my jesteśmy i takie jest to życie tutaj. One same w sobie złe nie są - złym jest, kiedy się im poddaję. Dlaczego tak się dzieje? Bo nie jestem supermanem? Bo nie na wszystko mam odpowiedź? Bo nie zawsze muszę się odnaleźć? A może właśnie brakuje tego najzwyklejszego, a jakże ważnego - pochodzącego od Boga daru pokoju serca? Stąd zdumienie, brak wiary, niedowierzanie, zatrwożenie, lęk. Niepotrzebnie. 

Uczniowie się bali i ten strach jakby zasłonił im oczy, zmienił perspektywę. Mając na świeżo coraz to nowe relacje o Zmartwychwstałym - zebrali się w swoim gronie i po prostu ukryli w tym pamiętnym Wieczerniku, i po prostu chowali przed innymi Żydami. Jezus nie bez powodu wskazuje na te widoczne i namacalne dowody, że Jego ciało nadal nosi ślady umęczenia - zaprasza jakby: możecie się sami przekonać. Stąd z dystansem podchodzę do potępiania działania mojego imiennika, o którym będzie w niedzielę, a który chciał koniecznie zobaczyć, aby się przekonać. Był konsekwentny i nie bał się, jakby w przeciwieństwie do tamtych, chciał skonfrontować się z Tym, o którym mówili inni. Co więcej, Jezus się o to ani nie oburzył, ani nie obraził - pokazał Tomaszowi ręce, nogi i bok, dając dobrą radę: nie bądź niedowiarkiem, ale wierzącym. 

Bo Bóg zawsze proponuje - skonfrontuj swoje pragnienia z tym, że Ja jestem. Doświadcz tej obecności na własnej skórze, sam. Żyję i zmartwychwstałem także dla ciebie. Bez tego cała reszta jest kompletnie bez sensu. Przygoda z Bogiem zaczyna się od spotkania i ryzyka człowieka. To ja mam być świadkiem - a nie tylko widzem, gapiem jakimś anonimowym. Kimkolwiek bym nie był, Boże powołanie jest przeznaczone także dla mnie. 

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Kierunek: Galilea!

Po upływie szabatu, o świcie pierwszego dnia tygodnia przyszła Maria Magdalena i druga Maria obejrzeć grób. A oto powstało wielkie trzęsienie ziemi. Albowiem anioł Pański zstąpił z nieba, podszedł, odsunął kamień i usiadł na nim. Postać jego jaśniała jak błyskawica, a szaty jego były białe jak śnieg. Ze strachu przed nim zadrżeli strażnicy i stali się jakby umarli. Anioł zaś przemówił do niewiast: Wy się nie bójcie! Gdyż wiem, że szukacie Jezusa Ukrzyżowanego. Nie ma Go tu, bo zmartwychwstał, jak powiedział. Chodźcie, zobaczcie miejsce, gdzie leżał. A idźcie szybko i powiedzcie Jego uczniom: Powstał z martwych i oto udaje się przed wami do Galilei. Tam Go ujrzycie. Oto, co wam powiedziałem. Pośpiesznie więc oddaliły się od grobu, z bojaźnią i wielką radością, i biegły oznajmić to Jego uczniom. A oto Jezus stanął przed nimi i rzekł: Witajcie. One podeszły do Niego, objęły Go za nogi i oddały Mu pokłon. A Jezus rzekł do nich: Nie bójcie się. Idźcie i oznajmijcie moim braciom: niech idą do Galilei, tam Mnie zobaczą. (Mt 28,1-10) 
Pierwszego dnia po szabacie, wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno, Maria Magdalena udała się do grobu i zobaczyła kamień odsunięty od grobu. Pobiegła więc i przybyła do Szymona Piotra i do drugiego ucznia, którego Jezus kochał, i rzekła do nich: Zabrano Pana z grobu i nie wiemy, gdzie Go położono. Wyszedł więc Piotr i ów drugi uczeń i szli do grobu. Biegli oni obydwaj razem, lecz ów drugi uczeń wyprzedził Piotra i przybył pierwszy do grobu. A kiedy się nachylił, zobaczył leżące płótna, jednakże nie wszedł do środka. Nadszedł potem także Szymon Piotr, idący za nim. Wszedł on do wnętrza grobu i ujrzał leżące płótna oraz chustę, która była na Jego głowie, leżącą nie razem z płótnami, ale oddzielnie zwiniętą na jednym miejscu. Wtedy wszedł do wnętrza także i ów drugi uczeń, który przybył pierwszy do grobu. Ujrzał i uwierzył. Dotąd bowiem nie rozumieli jeszcze Pisma, /które mówi/, że On ma powstać z martwych. (J 20,1-9) 
Gdy anioł przemówił do niewiast, one pośpiesznie oddaliły się od grobu, z bojaźnią i wielką radością, i biegły oznajmić to Jego uczniom. A oto Jezus stanął przed nimi i rzekł: Witajcie. One podeszły do Niego, objęły Go za nogi i oddały Mu pokłon. A Jezus rzekł do nich: Nie bójcie się. Idźcie i oznajmijcie moim braciom: niech idą do Galilei, tam Mnie zobaczą. Gdy one były w drodze, niektórzy ze straży przyszli do miasta i powiadomili arcykapłanów o wszystkim, co zaszło. Ci zebrali się ze starszymi, a po naradzie dali żołnierzom sporo pieniędzy i rzekli: Rozpowiadajcie tak: Jego uczniowie przyszli w nocy i wykradli Go, gdyśmy spali. A gdyby to doszło do uszu namiestnika, my z nim pomówimy i wybawimy was z kłopotu. Ci więc wzięli pieniądze i uczynili, jak ich pouczono. I tak rozniosła się ta pogłoska między Żydami i trwa aż do dnia dzisiejszego. (Mt 28,8-15)
Tak zupełnie celowo - trzy teksty (dwa ze Zmartwychwstania, jeden z dzisiaj) w jednym miejscu. 

Prawda o zmartwychwstaniu nas uskrzydla - pytanie tylko, czy dojrzeliśmy już do tej świadomości. Można wierzyć w Boga, praktykować itp. - bez wiary w Jego zmartwychwstanie nie ma zmartwychwstania dla mnie. Dopiero ta prawda pozwala wzbić się w niebo. To z jednej strony nie do opisania zachwyt i radość, ale równocześnie uporządkowanie hierarchii wartości, umożliwiająca nabranie odpowiedniego dystansu do doczesności. Zmartwychwstanie to świadomość wyzwania: wyrywania się, wzbijania ponad doczesność. 

Pusty grób można postrzegać z różnych perspektyw, inaczej na niego patrzeć. Najbardziej dokładny człowiek, patrząc tylko oczami ciała, może zatrzymać się na jednym szczególe: brakuje Jego ciała. Nie zgadza się. Coś ktoś zakombinował i jest problem. Czy to wszystko? Dla niektórych, niestety, tak. Człowiek wierzący odkrywa Obecność Zmartwychwstałego i ślady Jego obecności tam, gdzie jeszcze przed chwilą było Jego ludzkie ciało. Otrzymaliśmy, choćby tylko, Całun Turyński i Mandylion - tak namacalnie, fizycznie, do dzisiaj niewytłumaczalne naukowo. 

Ile osób, tyle spojrzeń. W tych obrazkach ewangelicznych jest ich kilka. Maria Magdalena uradowała się zewnętrznym, namacalnym spotkaniem ze Zmartwychwstałym (ewangelia Wigilii Paschalnej). Piotr pobiegł, nie dowierzając, aby sam przekonać się przy grobie, co zaszło - zobaczył wiele, ale nie rozumiał. Za nim do grobu wszedł Jan - najlepiej realizując to, co pozostawił nam Jezus: ujrzał i uwierzył, dodał to, co widoczne dla oczu do tego, co widziało serce (ewangelia Mszy rezurekcyjnej). Inne poziomy percepcji? Może. Nie każdy widzi wszystko od razu - można do pewnych spraw dochodzić powoli, ważne, aby się nie zatrzymywać. To, co dla jednych może być źródłem radości i porywem serca, inspiracją - dla innych stać się może źródłem negacji, kłamstwa, zaprzeczenia; na szczęście, z mizerną skutecznością. 

Strach i ból przestały mieć jakikolwiek sens. One skończyły się w chwili śmierci Jezusa na krzyżu. Dalej, odtąd to już tylko straszaki na naszą słabą ludzką wolę. Triduum Paschalne jest bardzo dynamiczne - te trzy dni nie pozwalają, aby zbyt długo zatrzymać się przy krzyżu. Bo krzyż to tylko etap - kluczowy, ale nie najważniejszy. Jezusa tam już nie ma, w grobie również nie. Nie ma się już czego obawiać - kierunek: Galilea! To miejsce, które dla każdego będzie indywidualne, wyjątkowe. Ja mogę tylko życzyć, abyś odnalazł je już dzisiaj - a przede wszystkim Jego samego tam. Osobiste spotkanie ze Zmartwychwstałym Zwycięzcą Śmierci to wydarzenie tak niesamowite i indywidualne, że każdy musi przeżyć je sam. Nikt nie obiecuje, że będzie łatwo, lekko i przyjemnie - ale Bóg już to wszystko zniósł i przeszedł. Z Nim damy radę. 

Każdy z nas ma swoją Galileę, gdzie czeka na niego Zmartwychwstały. Oby nas tam nie zabrakło.

sobota, 19 kwietnia 2014

Nie bój się!


Są takie chwile, kiedy boimy się nawet nadziei - wolimy się zamknąć w naszych ograniczeniach, małoduszności i grzechach, wątpliwościach i negacjach. W Wigilię Paschalną czuwa z nami sam Bóg. W tych lękach, pokusach, próbach Bóg jest tuż obok. Pyta: "Czemu jesteście zmieszani i dlaczego wątpliwości budzą się w waszych sercach?". Tej nocy czuwania nie można się bać, nie ma sensu walczyć z poczuciem pewności, które się w nas rodzi, odrzucać nadziei. Nie wybierajmy bezpieczeństwa grobu - pełnego naszych słabości, grzechów i egoizmu - ale otwórzmy się na dar nadziei. Nie bójmy się radości ze zmartwychwstania Chrystusa. Nie tylko Jezusa grób jest pusty - także dzięki Niemu nasze groby świecą życiem, które nie ma końca.


Pusty grób to początek, pierwszy etap, do którego w tę Wielką Noc prowadzi każdego z nas Jezus. Tak, pomimo naszych słabości i beznadziei, strachu i małoduszności. Takimi, jacy jesteśmy - normalni, z całym bagażem doświadczeń, grzechów i upadków. Stawia nam przed oczami dowód - Ja jestem ponad to! Grób Mnie nie uwięził. Jezus wyruszył dalej i to jest zadanie dla nas - prawdę pustego grobu nieść w świat, wyciągając z niej konsekwencje. Po to, abym ja sam potrafił wygrzebać się z grobów, do których raz po raz sam wpadam, i w których chętnie bym nie raz został - dla wygody, z lenistwa albo z nie znajdując siły, żeby to zmienić. 



Niech te święta dla Ciebie i Twoich bliskich będą czasem z jednej strony wypoczynku, spędzonym w gronie tych, których kochasz, złapania dystansu i oddechu od spraw codziennych - ale także momentem, kiedy pozwolisz Zmartwychwstałemu działać w swoim życiu, dasz sobie pomóc w zmartwychwstawaniu z tego wszystkiego, co dotąd Cię ogranicza, osłabia i podcina skrzydła. Autentycznej i długotrwałej radości z pustego grobu i wszystkich tego konsekwencji!

Sobota


Ostatni dzień Triduum Paschalnego dla mnie jest wyjątkowy z kilku powodów. 

Tak naprawdę - pomimo, że mówi się, że to Wielki Piątek jest jedynym dniem roku bez Eucharystii - to tak naprawdę Wielki Piątek ma swoją własną liturgię (liturgię słowa i adorację krzyża), a Wielka Sobota nie. Bo święcenie pokarmów, jak by nie patrzeć, jest czymś nieco innym - a wieczorna liturgia Wigilii Paschalnej należy już do Niedzieli Zmartwychwstania. Ot, taki niuans liturgiczny. Taki dzień pomiędzy. 

Dzień pomiędzy tajemnicą Męki Zbawiciela, która jeszcze wybrzmiewa we wczorajszym Jezusowym "wykonało się", a - już nadchodzącą, wyczuwalną - radością pustego grobu i świadomością wszystkich tego konsekwencji. Dzień tak naprawdę milczenia i zadumy. Umęczony Król Świata umarł, adorujemy w ciszy Jego ciało złożone w grobie - żeby już wieczorem (ci, którzy wezmą udział w Wigilii Paschalnej - mniej więcej pewnie teraz, kiedy to piszę), albo w czasie niedzielnych Mszy Świętych radować się i wyśpiewywać całym sercem: Alleluja! Jezus żyje znów! Wciąż nieśmiało, jakby z jakąś niepewnością - czekamy na hymn "Niech w święto radosne paschalnej ofiary..." i ewangeliczne słowa z jakby retorycznym pytaniami: kogo szukacie? dlaczego szukacie żywego pośród umarłych? Tak, ten grób znowu okaże się pusty. 

Dzisiaj przychodzimy - czasami świadomie, specjalnie - do grobu Jezusa, aby Go adorować, zmówić przysłowiową choćby zdrowaśkę. Niektórzy przychodzą ot, jakby od niechcenia - "tradycyjnie" poświęcić pokarmy w kościele, chociaż równocześnie ich wiara i utożsamianie z chrześcijaństwem i katolicyzmem sprowadza się jedynie raz w roku do tego (w tym kontekście zupełnie niezrozumiałego i oderwanego od rzeczywistości) gestu; nie ma ich na Mszy Świętej (bo Bóg jest wszędzie), modlić się nie modlą (jak wyżej, więc On wie wszystko), itp. - co jest tematem wielu memów, krążących po sieci. Pół biedy, jeśli przy tej okazji chociaż chwilę pozawracają Bogu głowę, a może i nawet do spowiedzi pójdą. Najczęściej jednak po prostu (pustej i niezrozumiałej) tradycji staje się zadość i z poczucie dobrze spełnionego obowiązku wracają do domu. Dla mnie bez sensu.

Dla mnie ten dzień jest wyjątkowy w tym roku także z innego powodu - to pierwsza Wielkanoc bez Mamy. Za dwa miesiące minie rok od jej odejścia. Ciężko... Nie potrafię opanować łez, kiedy staję nad grobem. W tym sensie mogę powiedzieć - wcale nie jest tak, że czas leczy rany; zapominam o tym na co dzień, ale gdy ją wspominam, boli ciągle tak samo. Ale do rzeczy - Wielka Sobota to chyba dzień, kiedy najwięcej z nas udaje się na cmentarze. Zakupy zrobione, posprzątane, człowiek z tej przyzwoitości idzie odwiedzić także tych, którzy po pierwsze pewnie sami nas tego kiedyś uczyli, a po drugie sami są już po tej drugiej stronie, dokąd wszyscy zmierzamy. Te wszystkie groby - Jezusowy i naszych zmarłych - przeplatają się ze sobą, łączą. Modlitwa rozpoczęta na adoracji Jego grobu w kościele trwa nadal przy mogiłach naszych najbliższych: rodziców, dziadków, krewnych, znajomych. 

My mam nadzieję świadomie do tego Jezusowego grobu biegniemy - jak Piotr i Jan, o czym liturgia będzie mówiła jutro w ciągu dnia. Dzisiaj odwiedzaliśmy Grób Pański z modlitwą, otwierając serce przed Bogiem, który wypełniwszy swoją misję na ziemi, zastąpił do piekieł. Ot, choćby po to, aby podziękować za ten miniony rok, za Wielki Post, podsumować swoje wyrzeczenia, postanowienia, wyciszyć się w tym całym bałaganie przygotowań domowych (mycie, sprzątanie, gotowanie, zakupy). A równocześnie - mniej lub bardziej świadomie - zbliżamy się, najczęściej w biegu, z każdym dniem naszego życia do własnego grobu. Tylko że my wierzymy, że ten grób to nie koniec, to moment przejścia, trudny i konieczny początek czegoś o wiele piękniejszego, doskonałego - do czego zaprasza nas Bóg. Ten Bóg, którego Syna adorowaliśmy dzisiaj w grobie, który jutro uraduje cały świat swoją pustką. 

piątek, 18 kwietnia 2014

Piątek


Wielokrotnie zastanawiałem się - jak by to mogło być? Czemu było akurat tak? Jezus w sposób oczywisty narażał się wielu - od rzymskiej władzy poczynając, na władzy żydowskiej, faryzeuszach przede wszystkim kończąc. Czy musiał jednak dotrzeć w swojej historii do tak spektakularnego finału? Czy Jego koniec musiał być taki? Czy Jezusa musieli umęczyć i ukrzyżować? 

Wydaje mi się, że nie. Chociaż On sam, paradoksalnie, mówił o tym wprost - w przypowieści o winnicy i nieuczciwych rządcach, dzierżawcach. Bóg Ojciec to właściciel winnicy (ziemi obiecanej), dzierżawiący ją to właśnie Naród Wybrany. Wysłał po zapłatę swoje sługi - to prorocy - których Izraelici dzielnie kamienowali i zabijali na różne sposoby. Liczył Bóg, że uszanują Jego Syna - a oni zrobili w Wielki Piątek to, co zrobili. 

Mogło być inaczej. Jezus mógł dożyć sędziwej starości, umrzeć... i tak samo zbawić świat. Tylko mniej spektakularnie. Rozłożyć swoje zwycięstwo bardziej w czasie, nie przegrywając po drodze swojego życia na krzyżu. Ale i to miało swój symbol - jak kiedyś Bóg wyprowadził Żydów z Egiptu w święto Paschy, tak i Jego Syn zwyciężył ostatecznie w dniu święta Paschy. 

Fenomenalny jest, incydentalny i marginalny jakby w całej treści, zapis o pierwszej kanonizacji, dokonanej nawet nie przez Piotra jako "pierwszego papieża", ale samego Jezusa, z wysokości krzyża. "Dziś ze Mną będziesz w raju", czyli słowa do Dyzmy, Dobrego Łotra, umierającego tuż obok na takim samym krzyżu. Jak w przypowieści o robotnikach w (znowu!) winnicy - nagrodę główną dostaje także ten, który załapał się w ostatniej chwili. Może to właśnie jest największe z Bożego przesłania? Nie ważne kiedy - abyś się otrząsnął i wyciągnął wnioski? Mnie zastanawia też co innego - w żadnym momencie Jezus nie potępił tego drugiego, "Złego Łotra". Ewangelia mówi, że tamten Mu złorzeczył, a potem jest dialog z Dyzmą. Nie wiemy, ile mu pozostało czasu życia - może i tamten wykorzystał swoją szansę? 

A do tego ten piękny, choć bardzo trudny, dialog Jezusa - a raczej ludzkiej części Jego natury - z Bogiem Ojcem w Ogrodzie Oliwnym. Fantastycznie pokazał to Gibson w "Pasji", z motywem Złego kuszącego Jezusa. Syn Boży po ludzku się bał - ale wytrwał. 

Pewnie wiele osób w ferworze przygotowań do świąt nie ma dzisiaj czasu na nic - co akurat jest strasznie bez sensu, że powiem wprost. Przygotowanie - do czego? Do dwudniowego żarcia i picia, przeplatanego seansami średnich filmów w telewizji? Jeśli będzie w tym wszystkim czas na słowo "przepraszam", na wyrażenie uczuć najbliższym, choćby spacer - to już dobrze. Bo jeżeli świętować - to co? Kogo? Jeśli świętować zwycięstwo Jezusa - to po pierwsze z czystym serem (w kościołach i kaplicach trwa maraton spowiadania, jest jeszcze czas - w święta w wielu kościołach spowiedzi nie ma!), po drugie poświęciwszy chociaż troszkę czasu na kontemplację tajemnicy (żadnej magii) tych dni, zgłębienie piękna Triduum. Żeby to, co w domu - na stole, dekoracjach, odświętnym stroju - było na swoim miejscu, czyli tylko dodatkiem do tego, co w sercu. Nigdy na odwrót!  

Stacja 14 - Grób, ale tylko na chwilę

Pora na pragmatyzm - co dalej? Trzeba coś zrobić z ciałem. Za chwilę szabat, zwłoki skazańca nie mogą pozostać niepochowane. Z pomocą przychodzi cichy sojusznik i wierny zmarłemu Mistrzowi Józef z Arymatei, członek Sanhedrynu. Ofiarowuje swój pusty, nowy, wykuty w skale grób. Tam w oczach ludzi zakończyć się miała ziemska droga Jezusa z Nazaretu, Mesjasza, Króla żydowskiego. Razem z Nikodemem - tym, który wcześniej z Jezusem rozmawiał, brał Go pod obronę przed Sanhendrynem - namaścili ciało, owinęli w płótno (wierzę, że dzisiaj znamy je jako Całun Turyński) i złożyli w cichej ceremonii do grobu. 

Ale Bóg Ojciec wymyślił to inaczej. Jego Syn wypełnił swoją misję i dokonał odkupienia w ten straszliwy sposób, stając się ofiarą krwawego spektaklu tłumu niewdzięcznych i bezmyślnych ludzi, którzy koniecznie chcieli widowiska i woleli uwolnić jakiegoś draba, zabójcę i łotra, a Księcia Pokoju skazali na umęczenie. To nie jest koniec. To dopiero początek. Jeszcze dwa dni... Potem nic już nie będzie takie, jak było. 

Piątkowy wieczór zakrywa się żałobą nad Jerozolimą, ale i nad całym światem, który opłakuje Syna Bożego, który złożył największą ofiarę - ofiarę własnego życia. Ale już niedługo. Ta historia w tym miejscu bynajmniej się nie kończy. Serce Maryi doznało ulgi na krótko - już w niedzielę rano najpierw kobiety, potem Piotr i drugi uczeń, a dalej inni, wzbudzą znowu trwogę w jej sercu. Pusty grób? Gdzie jest ciało jej Syna? Co się stało? Czy to możliwe...? Czy On... żyje? 

Przepraszam za chaotyczność tych wpisów... Rozważania powstawały na bieżąco, są tylko i wyłącznie moje własne. Oczywiście, zamysł był, aby pojawiały się systematycznie przez Wielki Post - wyszło jak wyszło, czyli po 2-3 dziennie. Mam nadzieję, że komuś się przydadzą. 

Stacja 13 - Ulga

Nie wiem, jak dla tych wiernych i towarzyszących Jemu aż na krzyż - kobiet i młodego Jana - ale dla Maryi musiał być to swego rodzaju moment ulgi. Już Go nie boli. Już nie pieką ciągle otwierające się rany, już nie uciska korona cierniowa, już lodowata stal gwoździ nie rozrywa ciała i kości. Nawet krew i woda z tej wielkiej rany z boku już tak nie płynie. Wykonało się. Odszedł. Umarł. 

Zmaltretowany, poobijany, posiniaczony, cały we krwi. Tak wygląda, niepozornie, wręcz dramatycznie Ktoś, stojąc z boku, mógłby pomyśleć: Ten, który chciał, aby Go uznać za Króla życia i Króla żydowskiego. Ha! Więc jednak był szarlatanem - i dostał to, na co zasłużył. Tak kończą oszuści - o, jak ci obok niego. Wszyscy po jednych pieniądzach. Dobrze, że już po nich. 

Ciała zdejmują z krzyża w pośpiechu - za chwilę rozpoczyna się szabat. Pewnie i z wydaniem ciała Chrystusa był problem - bo czy nie posłuży ono, nawet po Jego śmierci, do jakiś prowokacji, rozruchów? Ale byli pewni siebie - co On im może zaszkodzić, zza grobu? Niech sobie biorą. Byle Go szybko pochowali. Byle by to mieć już za sobą. 

czwartek, 17 kwietnia 2014

Czwartek


Dzień Księdza, pamiątka Eucharystii. Jak zwał, tak zwał. Piękny dzień z dwiema liturgiami - diecezjalną Mszą Krzyżma Świętego, jednoczącą co do zasady całe prezbiterium diecezji z jej biskupami, oraz każda wspólnota z własną Mszą Wieczerzy Pańskiej. Wymowny moment zamilknięcia organów, stukot kołatek, towarzyszenie Jezusowi Eucharystycznemu do Ciemni (kaplicy adoracji). No i sporo ludzi, którzy - jakby nieco bezmyślnie - przechodząc przed pustym i otwartym tabernakulum, bez wiecznej lampki, dzielnie przed nim (przed czym?) klękając. 

A potem niesamowite - dla mnie bardzo wyczekiwane co roku (brakuje mi tego - nie mam dzisiaj czasu ani możliwości uczestniczyć...) wieczorne adoracje w ciemnym kościele. Spokojna i na swój sposób niesamowita rozmowa z Bogiem, który jest i żyje, jutro ma umrzeć, więc czeka jakby przyczajony gdzieś w bocznej kaplicy, nie jak zwykle w tabernakulum, a każdy z nas czeka już na niedzielę i pusty grób jako znak zwycięstwa. 

W ramach wielkopostnego wyrzeczenia postanowiłem dzisiaj (rano u mnie -3 stopnie) pojechać rowerem do pracy, całą trasę, i wysiłek w obie strony ofiarować w intencji dobrych, oddanych, ofiarnych i skorych do pracy kapłanów (więc i biskupów również). Mam nadzieję, że dobry Bóg ten wysiłek przyjął, bo zmachałem się okrutnie :) 

Stacja 12 - Zwycięstwo

Paradoks bez porównania. Po ludzku totalna porażka, śmierć może i męczeństwa - ale śmierć, więc koniec. A jednak w tym zdarzeniu zawiera się największe zwycięstwo w historii ludzkości, wydarzenie bez precedensu, które na zawsze zmieniło wszystko, przewróciło do góry nogami dotychczasowy porządek. Dopisało nowy rozdział - ofiarowany każdemu z nas dzisiaj, i wszystkim innym wcześniej i później także. 

"Życie wiernych Twoich, o Panie, zmienia się ale się nie kończy" jak mówi jedna z prefacji - świetnie oddając konsekwencje śmierci Jezusa. Pokonał śmierć, samemu umierając, czyli poddając się w jej władanie. Zwyciężył... przegrywając. On umarł i żyje po to, żeby każdy z nas mógł tak samo - nie umierać i rozpadać się w nicości czasu, ale trwać dalej inaczej, w inny sposób. Odtąd już dalej w bliskiej obecności, w namacalnej bliskości Boga. 

A jednak, wszyscy ci świadkowie potrzebują perspektywy czasu, żeby zrozumieć to, co się stało. Wtedy była rozpacz i pewność: wszystko przegrane. U nas też się tak zdarza. I z tej prawidłowej perspektywy widać jak na dłoni, że pozory potrafią mylić. Jezus umarł i w tej Jego śmierci, w mocy krzyża jest nasze zwycięstwo. 

Stacja 11 - Ukrzyżowany

Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, jak wielki musiał być ból, kiedy Go przybijali do drzewa. Bardzo wymownie - drastycznie, czyli realistycznie - pokazał to Mel Gibson w swojej "Pasji". Nie dość, że ciało wycieńczone, obite, napuchnięte, całe we krwi - to jeszcze teraz męczone w tak okrutny sposób. 

Cierpienie Zbawiciela osiągnęło apogeum. Dalej była już tylko powolna śmierć, kiedy ludzkie ciało poddawało się konsekwencjom przeżytych męczarni, popychając Jezusa w ramiona Ojca. Jeszcze tylko kilka uderzeń młotka, palący ból w rękach i nogach, a za moment ciało prawie bezwładnie, jakby bez życia, zawisło nad Golgotą, pomiędzy dwoma innymi osobami. Coraz trudniej jest oddychać - o to chodziło oprawcom. Powolne przegrywanie walki o każdy oddech. 

Ile razy jest tak, że ja się boję i w ostatnim momencie uciekam spod krzyża. Ile razy mam świadomość, że powinienem coś powiedzieć, wstać, zabrać głos, zaoponować, wyrazić sprzeciw - a siedzę w kącie po cichu, bo brakuje siły? woli? odwagi? Dlatego dziękuję za przykład wytrwałości do końca, nawet kiedy wydaje się on być jedną wielką porażką. 

Stacja 10 - Ogołocony

Pomimo tych wszystkich poniżeń - przebrania, korony cierniowej raniącej głowę i zalewającej krwią oczy, brudnego od krwi i lepiącego się do ciała płaszcza, quasi berła - Jezus w ocenie tych, którzy Go męczyli nie wycierpiał jeszcze wystarczająco. Nie mieli dość zabawy, chcieli więcej. Można Go było upodlić jeszcze bardziej. Czym zawinił? Czym spowodował tak wielką nienawiść i furię? Miłością, miłosierdziem, widzeniem człowieka i jego potrzeb, współczuciem, otwartością - długo by wymieniać.

Dlatego tam, gdzie mieli Jezusa ukrzyżować, dochodzi do ogołocenia Go po ludzku. Więcej nie mogli Mu jako ludzie nic zrobić. Skoro już był i tak prawie martwy, słaniający się na nogach, umęczony - to mogli tylko pozbawić Zbawiciela tej resztki ludzkiej godności, obnażając Pana z Jego szat. Co to komu dało? Nic, tak samo jak jakiekolwiek drwiny, docinki i złośliwości. Krótka satysfakcja i czyiś ból. Dla Jezusa to nie miało znaczenia - dotarł do celu, tak niewiele już zostało. Zniósł tyle po drodze, wytrzyma i to. To, że zabrali mu te marne namiastki własności nie liczyło się.

Kielich był już tuż obok. 

Wyszło szydło z worka

Dwa powiązane ze sobą teksty - z Wielkiego Wtorku i Wielkiej Środy - mówiące o zdradzie Judasza. Dwóch ewangelistów na swój sposób o tym samym:
Jezus w czasie wieczerzy z uczniami swoimi doznał głębokiego wzruszenia i tak oświadczył: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeden z was Mnie zdradzi. Spoglądali uczniowie jeden na drugiego niepewni, o kim mówi. Jeden z uczniów Jego - ten, którego Jezus miłował - spoczywał na Jego piersi. Jemu to dał znak Szymon Piotr i rzekł do niego: Kto to jest? O kim mówi? Ten oparł się zaraz na piersi Jezusa i rzekł do Niego: Panie, kto to jest? Jezus odparł: To ten, dla którego umaczam kawałek /chleba/, i podam mu Umoczywszy więc kawałek /chleba/, wziął i podał Judaszowi, synowi Szymona Iskarioty A po spożyciu kawałka /chleba/ wszedł w niego szatan. Jezus zaś rzekł do niego: Co chcesz czynić, czyń prędzej. Nikt jednak z biesiadników nie rozumiał, dlaczego mu to powiedział. Ponieważ Judasz miał pieczę nad trzosem, niektórzy sądzili, że Jezus powiedział do niego: Zakup, czego nam potrzeba na święto, albo żeby dał coś ubogim. A on po spożyciu kawałka /chleba/ zaraz wyszedł. A była noc. Po jego wyjściu rzekł Jezus: Syn Człowieczy został teraz otoczony chwałą, a w Nim Bóg został chwałą otoczony. Jeżeli Bóg został w Nim otoczony chwałą, to i Bóg Go otoczy chwałą w sobie samym, i to zaraz Go chwałą otoczy. Dzieci, jeszcze krótko jestem z wami. Będziecie Mnie szukać, ale - jak to Żydom powiedziałem, tak i teraz wam mówię - dokąd Ja idę, wy pójść nie możecie. Rzekł do Niego Szymon Piotr: Panie, dokąd idziesz? Odpowiedział mu Jezus: Dokąd Ja idę, ty teraz za Mną pójść nie możesz, ale później pójdziesz. Powiedział Mu Piotr: Panie, dlaczego teraz nie mogę pójść za Tobą? życie moje oddam za Ciebie. Odpowiedział Jezus: życie swoje oddasz za Mnie? Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci: Kogut nie zapieje, aż ty trzy razy się Mnie wyprzesz. (J 13,21-33.36-38)
Jeden z Dwunastu, imieniem Judasz Iskariota, udał się do arcykapłanów i rzekł: Co chcecie mi dać, a ja wam Go wydam. A oni wyznaczyli mu trzydzieści srebrników. Odtąd szukał sposobności, żeby Go wydać. W pierwszy dzień Przaśników przystąpili do Jezusa uczniowie i zapytali Go: Gdzie chcesz, żebyśmy Ci przygotowali Paschę do spożycia? On odrzekł: Idźcie do miasta, do znanego nam człowieka, i powiedzcie mu: Nauczyciel mówi: Czas mój jest bliski; u ciebie chcę urządzić Paschę z moimi uczniami. Uczniowie uczynili tak, jak im polecił Jezus, i przygotowali Paschę. Z nastaniem wieczoru zajął miejsce u stołu razem z dwunastu . A gdy jedli, rzekł: Zaprawdę, powiadam wam: jeden z was mnie zdradzi. Bardzo tym zasmuceni zaczęli pytać jeden przez drugiego: Chyba nie ja, Panie? On zaś odpowiedział: Ten, który ze Mną rękę zanurza w misie, on Mnie zdradzi. Wprawdzie Syn Człowieczy odchodzi, jak o Nim jest napisane, lecz biada temu człowiekowi, przez którego Syn Człowieczy będzie wydany. Byłoby lepiej dla tego człowieka, gdyby się nie narodził. Wtedy Judasz, który Go miał zdradzić, rzekł: Czy nie ja, Rabbi? Odpowiedział mu: Tak jest, ty. (Mt 26,14-25)
Zastanawiające jest, że nikt z uczniów nie rozumiał tego pierwszego obrazka - mimo oczywistych pytań i odpowiedzi Jezusa, skierowanych do Jana, i wymownego gestu, jaki uczynił w kierunku Judasza. Nic dziwnego, że się wszyscy zastanawiali - kto może być zdrajcą? Pewnie już ze 3 lata minęły, jak wędrowali z Jezusem. On uprzedzał, dokąd - ku czemu - zmierza, mówił o śmierci i zmartwychwstaniu, burzeniu i wznoszeniu świątyni swojego ciała, ale uczniowie nie rozumieli. Sytuacja Jezusa już była trudna - na każdym kroku czyhali Żydzi i faryzeusze. 

Tu Jezus też mówi nieco enigmatycznie - nic wprost. Zapowiedział poszukiwania, tłumaczy, że jeszcze w tym momencie oni nie mogą za Nim podążyć. To wszystko miało się stać już za 3 dni! Wszystko się zgadza - tą samą drogą męczeństwa poszedł za Jezusem każdy z Jedenastu, poza Janem. Wszystko się w odpowiednim czasie wypełniło. Wymowne preludium - Bóg Człowiek ponownie objawia prawdę o tym, co Go czeka. 

Ta sytuacja uczy umiejętności bardzo potrzebnej i życiu przydatnej - przezwyciężania kryzysów, wytrwania. Nikt nie usłyszał oskarżenia wprost - poza adresatem, który już wszystko rozumiał, Judaszem - ale wątpliwości targały każdym z nich. Czy ja? A może on, albo tamten? Wytrwali jednak, oparli się tej próbie. Na pozór normalnie, bez związku z sytuacją, ale decyzję podjął jeden z nich, wychodząc z wieczernika. Judasz już wiedział, co zrobi. W tym sensie jego rola w historii zbawienia jest doniosła - skoro wydarzenia potoczyły się tak, jak się potoczyły, to nie doszło by do poszczególnych wydarzeń dalej bez tej jego zdrady. Wątpliwa zasługa - o czym Jezus mówi wprost w drugim tekście - ale jednak. 

My dzisiaj też chcemy trwać - choćby na wielkoczwartkowej adoracji Jezusa Umęczonego w ciemni. Deklarujemy gotowość, chcemy być - tak samo jak Piotr. Te słowa Jezusa do niego skierowane nie były formą wyrzutu - po prostu stwierdzeniem faktu przez Tego, który zna serce każdego z nas. Życie swoje oddasz za Mnie? Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci: Kogut nie zapieje, aż ty trzy razy się Mnie wyprzesz. Nie mylił się - dokładnie to stało się w ciągu następnych kilku godzin. Ale to nie był koniec dla Piotra - on w przeciwieństwie do Judasza umiał wyciągnąć wnioski, zawierzyć Bogu i iść dalej - stając się Opoką pierwszego Kościoła. 

I tu jest wzór dla nas - my też wiele deklarujemy, obiecujemy, targujemy się z Bogiem. Nie chodzi o to, aby złote góry Mu obiecywać, prześcigać się w obietnicach. Powoli, pomału. Lepsze mniejsze i prostsze postanowienie, ale i konsekwentna realizacja niż spektakularna porażka. Nie wyprzeć się, nie zdezerterować - po prostu wytrwać. 

Wielki Tydzień, wielka wtopa z Jasienicą w tle

Myślałem, miałem nadzieję i liczyłem na to, że o Jasienicy już w mediach nie usłyszymy, tak samo o diecezji warszawsko-praskiej w kontekście sporu na linii Hoser-Lemański. Niestety. 

Od połowy lipca 2013 r. w parafii w Jasienicy obowiązki proboszcza pełni administrator ks. Grzegorz Chojnicki. Ks. Lemański odwołał się od tej decyzji do Watykanu, ale zgodnie z porozumieniem jakie zawarł z abp Hoserem, mógł mieszkać na terenie parafii i sprawować tam funkcje kapłańskie. Był spokój. Cytując Lemańskiego: "Zastępowałem go [administratora parafii] czasem w kancelarii, mogłem spokojnie odprawiać mszę i spowiadać. Jednocześnie mieszkałem i nadal mieszkam u zaprzyjaźnionego ks. Jana w Tłuszczu". Wydawało by się - problem zażegnany, ku uldze chyba wszystkich. 

Sprawa się rypła w sobotę przed Niedzielą Palmową, niecały tydzień temu. W trakcie rekolekcji ks. Lemański spowiadał w Jasienicy, po czym od administratora parafii otrzymał kopertę - z treścią której zapoznał się dopiero po powrocie do Tłuszcza. Dekret, z którego wynika, że ma on zakaz sprawowania funkcji kapłańskich w Jasienicy. W Niedzielę Palmową nie został dopuszczony do koncelebry w Jasienicy i usłyszał, że ma opuścić kościół - zamiast czego usiadł w pierwszej ławce z wiernymi. Grupa wiernych, widząc to, postanowiła wyjść z kościoła - w czym Lemański próbował im przeszkodzić, prosząc o spokój, choć nie obyło się bez pokrzykiwań wiernych. 

Jak twierdzi rzecznik diecezji warszawsko-praskiej Mateusz Dzieduszycki - wierni zablokowali także wyjście z kościoła. Twierdził on, iż dekret biskupa stanowić miał doprecyzowanie dekretu watykańskiej Kongregacji ds. Duchowieństwa z zeszłego roku. Pytanie jednak - z jakiego powodu biskup wykonuje taki manewr, kiedy konflikt ucichł i sprawa wreszcie wydaje się zamknięta, i to tyle czasu później? 

Rzecznik diecezji twierdzi: "chociażby to, co się stało wczoraj w parafii, świadczy o tym, że w obecności ks. Wojciecha sprawy w Jasienicy nie idą w dobrą stronę". A jakie dokładnie sprawy i co innego niepokojącego wydarzyło się od pamiętnego sporu w Jasienicy? Według mojej wiedzy - nic, dopóki abp. Hoser nie wystosował wspomnianego wyżej dekretu, czyli spokój był od lipca 2013 r. do kwietnia 2014 r. A jednak: "Zabranie głosu, poprzez zastawienie ławkami wejścia do kościoła i nie wpuszczanie na mszę świętą innych wiernych, pan uznaje za zachowanie właściwe?". No tak, ale czy to Lemański to zrobił? To reakcja ludzi - spontaniczna - na to, co go spotkało, w tej sytuacji ewidentnie niewłaściwie i błędnie, bo nie zrobił zupełnie nic od czasu medialnego sporu, co faktycznie czyniło by zasadnym podejmowanie jakichkolwiek kroków przez biskupa celem jego dyscyplinowania. Rzecznik uważa jednak inaczej: "W ciągu tych ostatnich miesięcy kuria przyglądała się sytuacji i stwierdziła, że nie zmierza ona w dobrą stronę i potrzebne jest kolejne pismo zobowiązujące ks. Lemańskiego do dostosowania się do tego grudniowego dekretu". Ładnie brzmi - ale nic z tego nie wynika. Co "szło w złą stronę"? To jest frazes, pustosłowie i gołosłowie. Niestety, kolejny raz - bo poprzednim razem było podobnie. A z drugiej strony - jeśli przyjąć, że coś się w Jasienicy miało w tym okresie od lipca zeszłego roku dziać - dlaczego ten dekret nie został wydany wcześniej, skoro abp Hoser utrzymuje, że obecność ks. Wojciecha wprowadza konflikty? 

Żeby było jasne - nie uważam, aby prawidłową i godną pochwały była postawa, która posłuszeństwo kapłana biskupowi rozumie jako to, że posłucham, jak wyczerpię środki odwoławcze - bo tu nie o to chodzi. Ale naprawdę, im dłużej na całość sytuacji patrzę - a tym bardziej na niezrozumiały dekret przykręcającego śrubę biskupa, wydany blisko rok czasu, kiedy nic się nie działo (o co jestem spokojny - sprawa jest medialnie na tyle lotna, że z pewnością w sytuacji afery usłyszelibyśmy o tym w mediach).  

Stało się, jak się stało - ucierpieli na tym ludzie, doszło do jakiejś zupełnie niezrozumiałej dla mnie reakcji na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej. Tego dnia bowiem kuria warszawsko-praska poinformowała o zamknięciu kościoła parafialnego do odwołania "w trosce o bezpieczeństwo wiernych uczestniczących w liturgii oraz w celu uchronienia przed profanacją sakramentów świętych i świątyni". Wyczytać tam można, iż "Nabożeństwa sprawowane w Niedzielę Palmową były wielokrotnie zakłócane przez nieliczną grupę osób. Wiernym uniemożliwiano uczestnictwo w liturgii" - tzn. że zakłócał je ktoś z poza parafii, ktoś inny niż parafianie. A wydaje mi się, że jest to przysłowiowe odwracanie kota ogonem, bo działali sami parafianie - ich część, która nie godzi się (nic dziwnego) na takie a nie inne traktowanie ich byłego proboszcza. Co ciekawe, wspomniany wyżej rzecznik diecezji wskazał wczoraj, iż zamknięcie kościoła nastąpiło na prośbę... parafian

Których? Jest tu ewidentny konflikt i widoczny podział w parafii. Biskup bierze więc ludzi na przeczekanie, siłą. Pytanie tylko, czy ma ku temu prawo? Oczywiście - do niepokojów doszło, i to w toku liturgii, pytanie jednak: z jakiego powodu? Sprawa dotyczy ks. Lemańskiego, ale czy w tej sytuacji nie ma on - i ci, którzy zaprotestowali - racji, że właściwie z niczego, bez jakiegokolwiek konkretnego zarzutu ani wskazania przewinienia, nagle zostaje on ponownie ukarany, co niezręcznie maskuje się twierdzeniem o "precyzowaniu" dekretu z Watykanu? 

Żeby było ciekawiej - także sam biskup Hoser przyznaje, że jest świadomy rozłamu wśród wiernych. Szkoda, że równocześnie nie raczy zauważyć, że w sposób jednoznaczny sam go obecnie wywołał - swoją bezzasadną decyzją, która (w pełni dla mnie zrozumiale) wywołuje łatwe do przewidzenia skutki, sam zaś prowodyr sytuacji bardzo niezręcznie próbuje zwalić winę na Lemańskiego. 

Trafnie ks. Kazimierz Sowa stwierdził na swoim blogu, że czas i forma, styl i metody tych działań (diecezji) mają się nijak do Ewangelii. Kolejne strzelanie sobie w stopę - podobnie jak było ze słynnym już i na szczęście byłym rzecznikiem diecezji prałatem Lipką. Wiernym zafundowano bieganie do kościołów okolicznych parafii, a w Polskę i świat idzie kolejny "budujący" obrazek: "zamknęli kościół bo ludzie powiedzieli co myślą, że kara spotyka księdza, który ma odwagę mówić o wielu trudnych i bolesnych a czasem skandalicznych zdarzeniach w życiu Kościoła a w tej samej diecezji toleruje się duchownych mających na sumieniu (a często w orzeczeniu prawomocnego wyroku) poważniejsze uchybienia i grzechy". I ostatni cytat z ks. Sowy: "Sprawa konfliktu ks. Lemańskiego z jego biskupem i władzami diecezji warszawsko – praskiej od początku wygląda na kliniczny wręcz przykład, że zawsze może być gorzej i zawsze można zdobyć się na kolejne słowa i czyny, które nie mają nic wspólnego ani z poczuciem sprawiedliwości ani z troską o dobro wiernych. Błędy popełniają obie strony, ale kolejne komunikaty kurii są niezrozumiałą demonstracją urzędowej siły i władzy". Niestety, bardzo trafnie. 

Ks. Lemański jest uparty - ale nie da się ukryć, że w jego sytuacji chyba postąpiłbym podobnie, bo nie rozumiem tych konkretnych działań biskupa, czemu robi to co robi, z jakiego faktycznie powodu, i akurat teraz. On pewnie też ich nie rozumie - skoro z dekretu nic konkretnego nie wynika, a także rzecznik diecezji nie potrafi (nie chce?) powiedzieć, o co dokładnie chodzi, na czym polegają rzekome dalsze (po lipcu 2013 r.) przewinienia Lemańskiego, które uzasadniałyby działanie Hosera. Przede wszystkim zaś nie rozumiem lekkomyślności i braku wyobraźni abp Hosera - dlaczego pasterz, który – jak sądzę – jest też (a przynajmniej powinien być) ojcem dla księży i wiernych swojej diecezji – nie potrafi przewidzieć tego, co mogą wywołać jego decyzje? On powinien być mądrzejszy z tych dwojga. A wykonał swój ruch w przededniu Niedzieli Palmowej - ostatni prosta Wielkiego Postu, otwieranie serc na przebaczenie, pojednanie (z Bogiem i między sobą), refleksję i pokutę. Albo ja źle widzę - albo tu jest działanie, które w sposób oczywisty musiało wywołać efekt dokładnie odwrotny. 

Konkluzja? Pięknie to ujął Błażej Strzelczyk: "W czasie, gdy papież obmywa nogi chłopakom w poprawczakach i mówi, że nie ma w Kościele miejsca dla przeciętnych księży, to my, tu nad Wisłą, nie możemy sobie wyobrazić, żeby biskup obmył stopy księdzu ze swojej diecezji, a później ten ksiądz obmył nogi swojemu biskupowi. Bo przecież o to chodzi w ten Wielki Czwartek. O gest braterstwa i uniżenia. Zamiast tego dostajemy: dekret, rekurs, kanon, komisje, radiowóz przed kościołem i zdezorientowanych parafian w Jasienicy i protest wiernych przed katedrą". 

I jeszcze jedno piękne i krótkie podsumowanie z cyklu "I had a dream..." - Konrad Sawicki z Więzi.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Stacja 9 - trzeci upadek

Im dalej, tym trudniej. Właściwie to już było całkiem blisko. Zresztą, jakie to miało znaczenie? Jezus na pewno wiedział, w jakim kierunku, ku czemu zmierzał. Nie krzyż, nie śmierć, nie gwoździe, włócznie, dwóch razem z Nim krzyżowanych. Dalej. Więcej. Otwarte ramiona ojca. Ale i tak upadł, bo i grzechy ciążyły, i świadomość ludzkiej słabości i grzeszności przygniatała.

Jedno trzeba powiedzieć jasno: taki upadek zawsze będzie lepszy niż bezmyślne stanie i strach czy lenistwo przed pójściem naprzód. Lepiej iść i upadać, aby potem powstać - niż ze strachu stać w miejscu albo się cofać. Przed większością spraw nie uciekniemy, konkretne decyzje zawsze ostatecznie trzeba będzie podjąć, opowiedzieć się po jednej lub drugiej stronie. To nic, że boli - Jego też bolało i to o wiele bardziej. A wstał i poszedł dalej. Dla mnie, dla ciebie - dla każdego z nas. 

To jest też wielka sztuka - widzieć cel, a nie tylko skupiać się na drodze. Często nam tego brakuje. Tylko wtedy można znaleźć siłę, aby powstać - raz, drugi. Tyle, ile trzeba. Do skutku.

Stacja 8 - Pocieszenie

Ten obrazek bardzo mnie dziwił. Kto nad kim płakał? Czy nie doszło tu do niejakiego odwrócenia ról? Kobiety z dobroci serca pochylały się w swojej rozpaczy nad skrwawionym, umęczonym i przygniecionym ciężarem krzyża Jezusem. Mogły to być płaczki zawodowe - należące do bractwa rytualnych płaczek, lamentujących nad konającymi i skazańcami. To bez znaczenia. W patriarchalnym społeczeństwie Jezus także tutaj dokonywał wyłomu - otaczając się również w godzinie męki kobietami, które przecież towarzyszyły Mu przez całe życie. 

Co tutaj uderza? Jezus i w swojej sytuacji współczuje i znajduje ciepłe, aczkolwiek mocne słowa dla tych kobiet. "Nie płaczcie nade mną, płaczcie raczej nad sobą?". On miał świadomość, że idzie ku kresowi ziemskiego życia, zbliża się do końca swojej drogi - i także w swojej, po ludzku rozpaczliwej, sytuacji nie wahał się upominać ludzi, aby zmienili swoje życie, aby się ratowali. Nad nim płakano - ale to On za chwilę zwyciężył. Nie chciał się mścić, nie chciał uciskać i wymuszać. Prosił cały czas ludzi - popracuj nad sobą, zmień się. 

Płacz nad Jezusem dźwigającym krzyż ma sens tylko wtedy, kiedy będzie początkiem refleksji nade mną samym - moim życiem, drogą którą idę i tym, co i jak robię, decyzjami jakie podejmuję. Wtedy te łzy mają szansę wydać owoc. 

Powaga milczenia

Chyba słuszna tradycja Kościoła przyjmuje, iż w Niedzielę Palmową nie głosi się homilii, nie ma kazania. Opis Męki Pańskiej sam w sobie jest na tyle wymowny, że nie wymaga komentarza. Niejako przygotowuje w tym dniu Kościół i wierzących do tego, co faktycznie (kalendarzowo) wspominać będziemy za 5 dni - w Wielki Piątek. Wskazuje kierunek zainteresowania i modlitwy oraz refleksji na te dni. 

Bóg w osobie swojego Syna do końca spala się z miłości do człowieka - nie tylko z ludźmi i między nimi żył, rósł, uczył się, pracował u boku Józefa, opiekował się Matką, a przez ostatnie 3 lata wędrował, nauczał, głosił Ewangelię, uzdrawiał, wskrzeszał, czynił cuda. Jego życie nie różniło się niczym od naszego - doświadczył go w każdym dosłownie calu i aspekcie. Ta Boża bezpośredniość doprowadziła Jezusa do krzyża - od bezprawnego osądzenia, ubiczowania, wyśmiania, przez 14 stacji drogi krzyżowej. Ale tutaj Jego misja i historia się nie skończyła, ale nabrała po ludzku niezrozumiałego kierunku i kształtu. Przekonali się o tym wszyscy - wierzący i niedowiarkowie - trzy dni później przy pustym grobie. I my tam się udamy, żeby na własne oczy ujrzeć i usłyszeć: dlaczego szukacie żywego pośród umarłych? nie ma Go, zmartwychwstał!

Ostatnia prosta. Trzy dni "zwykłe", a potem piękne Triduum. Niesamowita prostota i wręcz ogołocenie kościołów, zakryte krzyże. Ujmująca zaduma wobec niesamowitości prawdy, przed którą stajemy, a która nastała, nastąpiła właśnie dla nas, wszystkich razem i każdego z osobna. Zadumane kolejki ludzi, którzy - czasami po wielu latach - stają u kratek konfesjonału, aby usłyszeć z ust kapłańskich słowa: "Bóg, Ojciec miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna, i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów, niech ci udzieli przebaczenia i pokoju przez posługę Kościoła. I ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego". Pojednanie ma wiele twarzy, pewnie tyle samo, ilu nas jest na tym świecie. A jest możliwe tylko dzięki temu, co wydarzyło się na Golgocie w tamten Wielki Piątek. 

niedziela, 13 kwietnia 2014

Dwie piosenki

Tym razem o dwóch muzycznych kawałkach, jakie odkryłem w ostatnich dniach.


Celowo wskazuję ten konkretny plik na YT - bo chyba pierwszy. Jeśli wierzyć autorowi i pochodzi z uroczystości zawarcia sakramentu małżeństwa, to znaczy, że przez 8 dni uzbierał przeszło 20 milionów odsłon. Czyli jakby co drugi Polak obejrzał to nagranie. 

Znam, hmmm, ze 4 co najmniej wersje tego utworu - Jeffa Buckley'a, Leonarda Cohena (pewnie najpopularniejsza), fajna instrumentalna Bon Jovi oraz Rufusa Wainwrighta. I jeśli to było wykonanie spontaniczne pewnie zbliżającego się do 60-tki irlandzkiego księdza - to ja jestem pod wrażeniem i w pewnym sensie tę wersję lubię najbardziej. A do tego z autorskim tekstem, dedykowanym parze młodej Leah i Chrisowi. 

W pewnym sensie - mimo z gruntu mało pozytywnego do Kościoła nastawienia - rozumiem wlepki takie jak ta ("gdyby wszyscy księża tak śpiewali, to może czasem przeszedłbym się na mszę"). Bo ta sytuacja i komentarz dość dobrze obrazują sytuację w wielu kościołach - owszem, Msza czy nabożeństwo nie ma być koncertem, natomiast poziom oprawy muzycznej niestety dość często bywa żenująco i straszliwie mizerny, gdzie organista niekiedy "rozjeżdża się" z instrumentem, na którym sam gra, nie mówiąc już o repertuarze sprzed wojny i śpiewaniu w kółko tego samego. 

Z lekkim niesmakiem przeczytałem komentarz Franciszka Kucharczaka dla GN, którego pióro lubię i zdanie zwykle jednak podzielam. A jednak. Z kontekstu wynika, że x Ray zaśpiewał młodym w ramach tzw. dziękczynienia, czyli po Komunii Świętej. I tu zarzut - ksiądz przestał utożsamiać Chrystusa, co jest jego rolą w Eucharystii, i zaśpiewał "gwiazdorsko", cokolwiek to znaczy. No tak, ale czy nie to samo robi większość księży na każdej, poza w całości recytowanymi, Mszy? Fakt, nie jest to Bogurodzica czy Kiedy ranne wstają zorze, albo też inny "hit" (ironia, sarkazm") z naszego podwórka polskiego - ale czy ten utwór był gorszy? Refren - po prostu Alleluja, czyli wychwalajcie Pana. Pozostała część - nawiązanie do uroczystości zaślubin, miłości nowożeńców i wspólnego ze zgromadzonymi w świątyni świętowania i wspierania ich na nowej drodze. Czy to nie pasuje? Czy forma nie ta? Zaraz pewnie się ktoś odezwie - tak, muzyka powinna być na żywo, a nie puszczona... Ja nie widzę nic niestosownego w zaprezentowaniu przez księdza takiej kompozycji w takim momencie. Jakby zaczął się przy tym "gibać" czy tańczyć - to co innego. Tutaj po prostu zaśpiewał, i - nie ma co ukrywać - naprawdę dobrze, na poziomie, pięknie. Co nie zmienia faktu - pojęcia nie mam, jak pogodzić śpiewa wielkanocnego Alleluja w Wielkim Poście... I to na pewno nie pasuje z czysto liturgicznego punktu widzenia, o czym ksiądz na pewno wie. 

Drugi kawałek - tzw. "piosenka kanonizacyjna" (?) "Pod prąd" przygotowana w związku z wyniesieniem do grona świętych bł. Jana Pawła II:


Pomijając fakt, iż nie rozumiem tej nazwy (spotkałem się z nią na Frondzie), to dla mnie przesłuchanie tego utworu jest jednym wielkim rozczarowaniem. Jeśli ten właśnie utwór ma być przesłaniem Polski z okazji kanonizacji - to naprawdę słabo. Wojciech Waglewski, Adam Nowak, Jorgos Skolias, Sebastian Karpiel-Bułecka - nazwiska brzmią imponująco, niewątpliwie artyści dużego formatu (Nowak też jako autor bardzo fajnej książki, wywiadu-rzeki). Niestety, to nie wystarczyło. 

Tekst utworu nawiązuje do Tryptyku Rzymskiego polskiego papieża - co zauważa każdy, kto się z tym tekstem zetknął. Fanem twórczości Piotra Rubika nie jestem w całości, jednakże w mojej ocenie jego oratorium "Tu es Petrus" stanowi dużo bardziej udaną, przyjemniejszą dla ucha interpretację tych słów, do której przynajmniej ja wielokrotnie wracałem. Tu, niestety, ja nie widzę pozytywów, wykonawcy się być może starają, ale efekt, jak i w ogóle muzyka i w efekcie całość, są po prostu słabe. 

Swoją drogą - jedynie na marginesie - dość zastanawiające jest, że mało kto w ogóle zauważa, że kanonizowanych będzie 2 papieży, i że poza Janem Pawłem II jest tam jeszcze Papież uśmiechu, czyli Jan XXIII... 

piątek, 11 kwietnia 2014

Rekolekcje w necie

Wielki Post zbliża się dużymi krokami do końca, a ja jakoś nie miałem czasu na rekolekcje. Te parafialne - hmm, wczoraj się skończyły. Sądząc po niedzielnej homilii - całkiem w porządku, ale nie miałem jak być.

Dlatego poniżej moja autorska lista ciekawych rekolekcji do posłuchania/obejrzenia w necie. Takie naprawdę fajne - ludzi, którzy mają coś do powiedzenia:
Życzę każdemu - w tym sobie - żeby dobrze przeżyć te swoje rekolekcje, jakie by one nie były, nawet w tym codziennym bieganiu. 

Z kolei od wczoraj - wraz z nowym (format!) TP wpadła mi w ręce książeczka z medytacjami via dolorosa ks. Adama Bonieckiego. Heh, no piękne - proste, krótkie i mocne. Tak, jak lubię. 

niedziela, 6 kwietnia 2014

Wszystko ma swój czas

Był pewien chory, Łazarz z Betanii, z miejscowości Marii i jej siostry Marty. Maria zaś była tą, która namaściła Pana olejkiem i włosami swoimi otarła Jego nogi. Jej to brat Łazarz chorował. Siostry zatem posłały do Niego wiadomość: Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz. Jezus usłyszawszy to rzekł: Choroba ta nie zmierza ku śmierci, ale ku chwale Bożej, aby dzięki niej Syn Boży został otoczony chwałą. A Jezus miłował Martę i jej siostrę, i Łazarza. Mimo jednak że słyszał o jego chorobie, zatrzymał się przez dwa dni w miejscu pobytu. Dopiero potem powiedział do swoich uczniów: Chodźmy znów do Judei. Rzekli do Niego uczniowie: Rabbi, dopiero co Żydzi usiłowali Cię ukamienować i znów tam idziesz? Jezus im odpowiedział: Czyż dzień nie liczy dwunastu godzin? Jeżeli ktoś chodzi za dnia, nie potknie się, ponieważ widzi światło tego świata. Jeżeli jednak ktoś chodzi w nocy, potknie się, ponieważ brak mu światła. To powiedział, a następnie rzekł do nich: Łazarz, przyjaciel nasz, zasnął, lecz idę, aby go obudzić. Uczniowie rzekli do Niego: Panie, jeżeli zasnął, to wyzdrowieje. Jezus jednak mówił o jego śmierci, a im się wydawało, że mówi o zwyczajnym śnie. Wtedy Jezus powiedział im otwarcie: Łazarz umarł, ale raduję się, że Mnie tam nie było, ze względu na was, abyście uwierzyli. Lecz chodźmy do niego. Na to Tomasz, zwany Didymos, rzekł do współuczniów: Chodźmy także i my, aby razem z Nim umrzeć. Kiedy Jezus tam przybył, zastał Łazarza już do czterech dni spoczywającego w grobie. A Betania była oddalona od Jerozolimy około piętnastu stadiów i wielu Żydów przybyło przedtem do Marty i Marii, aby je pocieszyć po bracie. Kiedy zaś Marta dowiedziała się, że Jezus nadchodzi, wyszła Mu na spotkanie. Maria zaś siedziała w domu. Marta rzekła do Jezusa: Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł. Lecz i teraz wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga. Rzekł do niej Jezus: Brat twój zmartwychwstanie. Rzekła Marta do Niego: Wiem, że zmartwychwstanie w czasie zmartwychwstania w dniu ostatecznym. Rzekł do niej Jezus: Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz w to? Odpowiedziała Mu: Tak, Panie! Ja wciąż wierzę, żeś Ty jest Mesjasz, Syn Boży, który miał przyjść na świat. Gdy to powiedziała, odeszła i przywołała po kryjomu swoją siostrę, mówiąc: Nauczyciel jest i woła cię. Skoro zaś tamta to usłyszała, wstała szybko i udała się do Niego. Jezus zaś nie przybył jeszcze do wsi, lecz był wciąż w tym miejscu, gdzie Marta wyszła Mu na spotkanie. Żydzi, którzy byli z nią w domu i pocieszali ją, widząc, że Maria szybko wstała i wyszła, udali się za nią, przekonani, że idzie do grobu, aby tam płakać. A gdy Maria przyszła do miejsca, gdzie był Jezus, ujrzawszy Go upadła Mu do nóg i rzekła do Niego: Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł. Gdy więc Jezus ujrzał jak płakała ona i Żydzi, którzy razem z nią przyszli, wzruszył się w duchu, rozrzewnił i zapytał: Gdzieście go położyli? Odpowiedzieli Mu: Panie, chodź i zobacz. Jezus zapłakał. A Żydzi rzekli: Oto jak go miłował! Niektórzy z nich powiedzieli: Czy Ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by on nie umarł? A Jezus ponownie, okazując głębokie wzruszenie, przyszedł do grobu. Była to pieczara, a na niej spoczywał kamień. Jezus rzekł: Usuńcie kamień. Siostra zmarłego, Marta, rzekła do Niego: Panie, już cuchnie. Leży bowiem od czterech dni w grobie. Jezus rzekł do niej: Czyż nie powiedziałem ci, że jeśli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą? Usunięto więc kamień. Jezus wzniósł oczy do góry i rzekł: Ojcze, dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał. Ja wiedziałem, że mnie zawsze wysłuchujesz. Ale ze względu na otaczający Mnie lud to powiedziałem, aby uwierzyli, żeś Ty Mnie posłał. To powiedziawszy zawołał donośnym głosem: Łazarzu, wyjdź na zewnątrz! I wyszedł zmarły, mając nogi i ręce powiązane opaskami, a twarz jego była zawinięta chustą. Rzekł do nich Jezus: Rozwiążcie go i pozwólcie mu chodzić. Wielu więc spośród Żydów przybyłych do Marii ujrzawszy to, czego Jezus dokonał, uwierzyło w Niego. (J 11,1-45)
Pewnie jeden z tych ewangelicznych obrazków, które najbardziej pokazują ludzką naturę Jezusa. Już w pierwszych słowach osoba trzecia wskazuje, że Łazarz był postacią przez niego ukochaną. Później słowa o zapłakaniu o rozrzewnieniu. A jednak - nade wszystko działa, kierując się większą chwałą Bożą. Pewnie mógł przybyć wcześniej, zanim Łazarz zmarł. Nawet na pewno. A jednak - nie przyspiesza podróży i dociera na miejsce żałoby. 

Nawet ten, którego Bóg kocha - a tak naprawdę to znaczy: każdy z nas, czy sobie z tego sprawę zdaje, czy nie - nie jest przez to, jakby z tego tytułu pozbawiony cierpienia, chorób i perspektywy śmierci, która nadejdzie i jest jednym z niewielu pewnikiem. Pięknie to opisał o. Grzegorz Kramer SI: "[Śmierć] Choć sama, w sobie jest bezsensowna, to mocą Boga, staje się znakiem pokazującym siłę Boga".

Ludzie Jezusa nie rozumieli. Kiedy posłużył się pojęciem snu - myśleli, że Łazarz po prostu zasnął i On go obudzi. Jezus rozumiał, że Jego rolą w tej sytuacji nie było uratowanie Łazarza przed śmiercią - czego ostatecznie dokonał już z perspektywy krzyża i pustego grobu - ale ukazanie chwały Boga, który zwycięża śmierć i wskrzesza tego, który po prostu rozkładał się już w grobie po kilku dniach od śmierci. 

Piękna w tym wszystkim jest postawa Marty - tej "złej" z drugiej opowieści, kiedy Jezus do całej trójki rodzeństwa przybył w gościnę, a Marta skupiała się tylko na kwestiach materialnych. Teraz już wierzy i wie, że dla Zbawiciela nie ma rzeczy niemożliwych, Bóg Ojciec Mu nie odmówi. Co więcej, jest chyba jedną z niewielu osób, które rozumieją prawdę o zmartwychwstaniu umarłych, jakie nastąpi w dniu Powtórnego Przyjścia Syna Bożego na świat. Pan Jezus jest ponad to wszystko, On sam jest odpowiedzią - zmartwychwstaniem i życie, i wierzący w tę prawdę nawet po śmierci otrzyma życie. Druga z sióstr - Maria - z kolei, jak wtedy, poprzednim razem, upada do Jezusowych nóg i płacze. 

Paradoksalnie, świadkowie sytuacji nadal niczego nie rozumieli - swoje myśli skupiali na tym, "co by było, gdyby..." czyli jak potoczyły by się wydarzenia, gdyby Jezus był przy Łazarzu kilka dni wcześniej. Nikt nie wybiega myślami w drugą stronę - skoro On uzdrawia, to czy i w tej sytuacji nie uczyni cudu? Łazarz nie żyje - ale czy Syn Boży jest w stanie to odmienić? 

Można się domyślać, że cud dokonał się siłą wiary Marty i Marii, sióstr zmarłego. "Czyż nie powiedziałem ci, że jeśli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą?" I ta piękna Jezusowa modlitwa: "Jezus wzniósł oczy do góry i rzekł: Ojcze, dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał. Ja wiedziałem, że mnie zawsze wysłuchujesz. Ale ze względu na otaczający Mnie lud to powiedziałem, aby uwierzyli, żeś Ty Mnie posłał. To powiedziawszy zawołał donośnym głosem: Łazarzu, wyjdź na zewnątrz!". Jezus nie prosi, nie mówi jako człowiek, który kieruje serce ku Bogu w trudnej sytuacji - ale jako Bóg, który rozkazuje władzy o wiele mniejszej i w porównaniu z Nim wręcz śmiesznej. Won, śmierci! Łazarzu, wracaj do nas! Już wtedy, wypowiadając to niejako polecenie do zmarłego, wiedział, że Bóg Ojciec Go wysłuchał. 

Dlaczego tak to wyglądało? Dlaczego Jezus nie przeniósł się nagle do Betanii i nie uleczył chorego zanim ten zmarł? Po to, aby w momencie cudu, opisanego wyżej, więcej osób na własnej skórze zobaczyło wielkość Boga i dzięki temu uwierzyło. I z nami jest tak samo. Jezus ciągle przychodzi, zaprasza, wyciąga rękę - ale nie zawsze wskazuje drogę na skróty, i bardzo często trzeba się namęczyć, poczekać, a na pewno dać coś z siebie, aby do Niego dotrzeć, zrozumieć, docenić. Czasami wydaje się, że On przychodzi w sytuacji bez wyjścia, beznadziejnej - kiedy dosłownie gnijemy już w grobie swoich grzechów, słabości, uzależnień, małości i bylejakości. To nic nie zmienia - każdy w swoim sercu usłyszy wezwanie, takie samo, jak wypowiedziane do Łazarza. Tylko że nie będzie to rozkaz - a zaproszenie, prośba, propozycja. Wyjdź z tego syfu, zbudujmy razem coś sensownego. Żeby docenić przemianę i nową jakość życia trzeba bowiem najpierw uświadomić sobie beznadzieję dotychczasowej egzystencji. 

sobota, 5 kwietnia 2014

Stacja 7 - drugi upadek

Ciężar staje się coraz bardziej morderczy i nie do zniesienia, rany bolą coraz bardziej nieznośnie. Nawet przy pomocy Szymona pokonywanie kolejnych wąskich alejek jerozolimskich coraz bardziej staje się niewykonalne. Wystarczy chwila nieuwagi - kolejny upadek. 

Ale w tym właśnie momencie Jezus staje się nam najbardziej bliski. On, który upadał nie przez własne grzechy i słabości, nam - sprawcom Jego męki, autorom i właścicielom tego wszystkiego, co w Nim zawisło na krzyżu - pokazuje wyraźnie, co należy zrobić w takim momencie. Wziąć się w garść. Nie dać się. Znaleźć w sobie pokłady siły i iść dalej. Nie poddać się. 

Nawet, jeśli rezultat danej walki jest prosty do przewidzenia. Nawet jeśli wydaje się, że to po ludzku nie ma żadnego zupełnie sensu. Czasami wytrwałość i przekonanie do tego, co się robi, jest najlepszym świadectwem - i po prostu jedynym, co człowiek wiary może dać od siebie. Nie uciec. Nie zdezerterować. Wytrwać. Powstać. 

piątek, 4 kwietnia 2014

Stacja 6 - boskie oblicze

Pan Bóg pozostawia nam znaki w najdziwniejszych miejscach i momentach życia. Można raczej w ciemno założyć, że Weronika nie należała do wyznawców Jezusa, nie szła za nim od początku Drogi Krzyżowej. Pewnie po prostu z ciekawości wyszła na ulicę, chcąc zobaczyć sprawcę zamieszania i przyjrzeć się temu, co się tam działo.

Musiało ją przerazić to, co zobaczyła - kogo zobaczyła. Zdobyła się bowiem na gest niewątpliwie ryzykowny, przy tak wielu złorzeczących i ubliżających Mu, a do tego sporej z pewnością grupie żołnierzy rzymskich - przecisnęła się przez tłum i zapragnęła ulżyć skazańcowi. Niewiele miała możliwości, więc chociaż chciała otrzeć pot i krew z Jego twarzy. Nigdy się nie dowiemy, czy ich spojrzenia się spotkały, co Weronice powiedziały oczy Jezusa - czy po prostu dotknęła Jego twarzy. Chusta ta, jeśli wierzyć tradycji, do dzisiaj spoczywa we włoskim Manopello, jako uzupełnienie turyńskiego całunu - z widocznym i czytelnym portretem twarzy Zbawiciela, powstałym w niewyjaśniony dotąd sposób. 

Z nami jest podobnie, jak z tym całunem. Wielu próbuje udowadniać, że wiara to bzdura, opium dla mas i sfera dla ludzi niepoważnych, śmiesznych. Wielu stara się za wszelką cenę - u siebie i u innych - wymazać Boży pierwiastek i Jego przesłanie, skierowane do każdego z nas, za które On sam tak cierpiał na krzyżowej drodze. Na szczęście - bezskutecznie. Tak jak ta chusta trwa od przeszło 2000 lat, niezrozumiała a jednak do bólu autentyczna - tak Bóg nie daje się wyrzucić z naszych serc. I całe szczęście.