sobota, 29 czerwca 2013

Święta Mama

W owym czasie Jezus przemówił tymi słowami: «Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie. Wszystko przekazał Mi Ojciec mój. Nikt też nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn, i ten, komu Syn zechce objawić. Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie». (Mt 11, 25-30)
Nigdy bym nie wpadł na to, aby te słowa odnieść do uroczystości pogrzebowej, czyjejkolwiek. A w środę to właśnie je odczytał ks. Tomek, a na ich temat mówił w homilii pogrzebowej Mszy Świętej za Mamę ks. Krzysiek. Tym bardziej z perspektywy czasu zaskakujące jest dla mnie to, co i jak powiedział - ok. 10 minut przed Mszą, kiedy składał mi w zakrystii kondolencje i witaliśmy się, pytał, czy są jakieś teksty, które chcielibyśmy usłyszeć w liturgii - odpowiedziałem, że nie, że pozostawiam to celebransom. 

Do dzisiaj nie wiem, skąd wziął się w kościele ks. Tomek. Ks. Krzyśka poprosiłem w naszym imieniu, bo Mama zawsze uwielbiała go słuchać w Jakubku, w latach jego "duszpastuchowania" akademickiego - jeśli kogoś by chciała posłuchać, to właśnie jego. Sam tego nie pamiętam, ale podobno kościół był pełen ludzi - m.in. nasza (moja i brata) wychowawczyni z podstawówki, mieszkająca blok dalej od rodziców, i bardzo wiele życzliwych osób. 

Maślak zaczął od tego, że nie jest niczym złym bycie prostaczkiem przed Bogiem - bo mądrością i roztropnością przed Nim tak naprawdę mało kto, żeby nie powiedzieć: nikt nie może się pochwalić (nie przypadkiem gdzie indziej jest mowa o prostocie dziecka, potrzebnej do wejścia do Królestwa). To wręcz pewnego rodzaju łaska i błogosławieństwo. I tych właśnie prostaczków - każdego z nas - Dobry Bóg woła i zaprasza od momentu Chrztu przez całe życie, właśnie tymi słowami: Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Nie kto inny, nie inaczej - Ja jestem odpowiedzią, finiszem, wielkim finałem i ostateczną nagrodą dla wytrwałych. Bóg zaprasza nas do wspólnego wędrowania drogami życia - przy czym wcale nie jest tak, że musi być lekko, łatwo i przyjemnie. Każdy ma swoje jarzma, krzyże, grzechy, wady i problemy - sztuką jest nie zwalać ich na innych, a umieć dobrze zagospodarować i znieść. 

Boże zaproszenie w życiu i jego przyjęcie nie stanowi jakiegoś klucza, kamienia filozoficznego, który rozwiązuje wszystkie problemy i czyni wszystko prostym jak przysłowiowy drut. To przestrzeń i płaszczyzna, która właśnie temu, co trudne, męczące i bolesne pozwala nadać piękny sens i wymiar wykraczający poza to, co doczesne. Jezus wprost wskazuje na siebie, każe uczyć się właśnie od Niego cichości i pokory serca, w codziennych problemach, trudach, czasami dramatach, takim niejednokrotnym krzyżowaniu. Tylko On jest ukojeniem, tylko On sam stanowi odpowiedź i nagrodę dla wytrwałych. To tylko z Nim wszystkie te brzemiona i krzyże otrzymują nowy sens - stając się, jak mówi ewangelista, słodkimi czy też lekkimi; do udźwignięcia, do zniesienia, do wypełnienia. 

W kontekście odchodzenia słowa te nabierają zupełnie nowego wymiaru - wielka obietnica i zapowiedź dla tych, których "życie zmienia się, ale się nie kończy" (jedna z prefacji z Mszy za zmarłych), którzy po ludzku dochodzą do swojego ziemskiego końca. Zresztą, tak naprawdę - to obietnica jest głównie dla tych, którzy po nich pozostają - rodziny, bliskich, krewnych, przyjaciół. Ten, kto umarł i przeszedł dalej - ta osoba już wie, dla niej wiara przemienia się w wiedzę i poznanie dosłownie twarzą w twarz Boga Ojca, który, jak wierzymy, zaprasza do swojego domu. Ta nadzieja jest głównie dla nas, którzy pozostajemy tutaj, pogrążeni w żałobie, żalu i smutku po odejściu kochanej Mamy. Mama już w Bogu znalazła ukojenie swojej duszy - a teraz to ukojenie po jej odejściu ma stać się naszym udziałem; w tych szczególnie trudnych dniach, kiedy Bóg zaprasza i przytula, ot tak, jak Ojciec, i prosi, aby pozwolić Jemu samemu być ukojeniem tego wszystkiego, co targa pełnym żalu i bólu sercem. To jest nadzieja dla nas i, jak wierzymy, stało się udziałem Mamy w godzinie jej śmierci. A do tego taka piękna rzeczywistość wymiany - Mama już nie musi dźwigać tego, co było trudne po ludzku za życia na ziemi, a będąc w bliskości Boga staje się naszym orędownikiem, który może podpowiadać i prowadzić, pomagać z tymi naszymi sprawami. Wierzę w to bardzo mocno. Kto może bardziej i więcej pomóc, niż święta Mama?

Msza Święta była piękna i prosta. Na cmentarzu dosłownie tłum ludzi - koleżanki i koledzy Mamy bardzo się zorganizowali (rodzina pozostała niewielka), sporo znajomych brata, kilku moich. Po fakcie - także ludzie ode mnie z pracy, jak się dowiedziałem, kolejne miłe zaskoczenie. Prosta, cicha kaplica z prostą kamienną jasną urną, prosty krzyż - takie, jak by to chciała Mama; zawsze podkreślała, że chce być skremowana. Odprowadzenie Mamy do grobu - spotkała się i spoczęła obok babci, a grób dalej prababcia. Króciutka ceremonia - Mama pośmiertnie została przez Prezydenta RP odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, odznaczenie odebrał brat. Płakałem kilka razy, najgorzej było, kiedy - na prośbę taty - dziękowałem wszystkim w naszym imieniu (przygotowałem tekst na kartce wieczorem, ale jak się rozkleiłem, to mówiłem zupełnie z głowy, bo nic nie widziałem...). A potem tylko rosnące morze kwiatów na grobie. Zupełnie przypadkiem zauważyłem - wieniec od nas był dokładnie taki, jakie Mama (zawsze sama) przygotowywała: dużo gałązek z igłami, zielonego, i jakieś proste kwiaty. 

Jest bardzo ciężko. W czwartek, trzecie w ogóle i ostatnie przed wakacjami i jesienią kolokwium, ustne i najtrudniejsze. Trzeba jakoś spróbować chociaż ogarnąć materiał. Pełno formalności do załatwienia związanych z odejściem Mamy - ale to chyba dobrze, bo jest się czym zająć. Sprawa w sądzie z pracodawcą - pociągniemy ją z bratem dalej, chodzi o zasadę a nie pieniądze. I taki straszny żal, który po prostu czasami się odzywa w sercu - dzisiaj np. kiedy spojrzałem na pralkę, bo przypomniała dzień, kiedy przed ślubem właśnie z Mamą łaziliśmy po sklepie, żeby ją wybrać i kupić... Momentami wydaje mi się, że jest ok, a momentami się rozsypuję... 

czwartek, 27 czerwca 2013

Mama odeszła

Wszystko się posypało 20 czerwca. Wtedy odeszła Mama.

Tak sobie myślę - dzień się źle zaczął. Rano rozwaliła mi się teczka - przed samym wyjściem do pracy trzeba było się przepakowywać. Przed południem podszedłem jeszcze do taty do pracy po ostatni papier - ZUS wymyślił sobie, kompletnie nieczytelną, tabelkę a'la pełnomocnictwo - brat wydrukował, Mama podpisała i miałem dołączyć do wniosku o rentę. Tak naprawdę w pracy nic tego dnia nie zrobiłem - dosłownie. Od samego rana kserowałem dokumenty (żeby kopia została - ZUS życzy sobie oryginały), potem to wszystko układałem, parafowałem, sprawdzałem po 3 razy. Jak już skończyłem - zapakowałem w kopertę, zaadresowałem. Chwila spokoju, coś tam dokończyłem w pracy. Pomyślałem - zadzwonię do mamy, było ok. 13:00. Nie odbierała - nic dziwnego, stwierdziłem, pewnie u lekarza jeszcze była. 

O 13:59 - godzinę zapamiętam do końca życia - zobaczyłem: dzwoni tata. Momentalnie nabrałem złych przeczuć - widzieliśmy się ze 3 godziny wcześniej. Płakał. Powiedział jedno zdanie - że mogę tego nie wysyłać, bo Mama umarła. 

Po pół godzinie wycia w toalecie jakoś się ogarnąłem, powiedziałem w sekretariacie, co się stało i że wychodzę. Ta podróż do domu do rodziców była jakaś nierzeczywista... Dobrze, że miałem okulary przeciwsłoneczne, bo łzy leciały ciurkiem cały czas. Taka bezsilna rozpacz, przeplatana chyba dość bezmyślnie z jednej strony, a z wielką wiarą z drugiej zdrowaśkami zaciskanych do białości palców na małym różańcu. I jakby w tle, jak jakiś dziwaczny pokaz slajdów, tony wspomnień - od maleńkiego do ostatniego spotkania, w minioną niedzielę. Na miejscu wszedłem do kościoła, w którym tyle razy polecałem Bogu wszystko i wszystkich, piękne i bolesne sprawy - generalnie pełen turystów, błysków fleszy i rozmów; uciekłem do bocznej kaplicy i uświadomiłem sobie, że nie wiem, co Mu mam powiedzieć. Kołatające się po głowie "dlaczego?" brzmiało dość bezsensownie - przecież nie znamy dnia ani godziny (np. Mt 25, 1-13), czyli Mamy czas po prostu nadszedł. Pozostała chyba tylko wielka prośba o to, aby Mama w Nim samym znalazła doskonały odpoczynek i swoje miejsce. Tam, gdzie już nic nie boli, gdzie nie ma zmartwień i bólu - a każdy stapia się z odwieczną Miłością. 

Do dzisiaj tego nie ogarniam. Mama walczyła z rakiem półtora roku - i o ile miał bym bać się tego najgorszego, to nie raz, ale nie w tym czasie. Była bardzo słaba po zabiegach związanych z płucami w zeszłym roku - lekarze sami przecierali oczy, kiedy naprawdę szybko doszła do siebie. Wszystko szło w pięknym kierunku - do momentu tych bólów głowy, które pojawiły się na wiosnę. Pomimo beznadziejnego poziomu służby zdrowia ludzi tak ciężko chorych nawet w naszym chorym kraju diagnozują szybko - okazało się najgorsze: przerzuty do mózgu, nieoperacyjne, w 2 miejscach. Szybkie badania, uderzeniowa krótka radioterapia. Tydzień wcześniej zaczęła się chemioterapia. Rozmawiałem z ludźmi, wiedziałem, że znane są przypadki, gdy tego typu przerzuty zabijają dosłownie w ciągu tygodni. Mama zaczęła mieć problemy z koncentracją i pamięcią - natomiast cały czas funkcjonowała normalnie, sama, spotykała się z ludźmi, wychodziła albo jeździła na spacery. Zauważyliśmy, że przybrała nieco na wadze, w niedzielę na obiedzie z radością patrzyliśmy, jak wrócił jej apetyt. Wszystko szło, po ludzku sądząc, ku dobremu - wiedzieliśmy, że musi się udać. 

W czwartek poszła do swojej pani onkolog, widziała się tam z matką chrzestną brata - też walczącą od lat z nowotworem. Porozmawiały, Mama miała poczekać na brata, który wracając z uczelni miał zawieźć ją do domu. Zdzwonili się, młodemu się przedłużyły zajęcia - nie ma problemu, powiedziała, czuła się świetnie, pogoda była śliczna, pojedzie tramwajem. Dzwoniła jeszcze z odległości ok. 15 minut od domu. To brat znalazł Mamę w domu, jeszcze bezskutecznie próbował ją reanimować. Gdy przyjechało pogotowie - lekarz stwierdził zgon. Pocieszał, że przy takim schorzeniu to najlżejsza dla chorego droga odejścia - gdyby choroba postępowała, Mama po prostu stawała by się coraz bardziej odległa, coraz mniej by pamiętała i kojarzyła, a przy tym bardzo by bolało... Tu - upadła, krwotok wewnętrzny, i umarła. Tak po prostu. 

Tata się dosłownie rozsypał - wiedzieliśmy, że to na naszych barkach spocznie przygotowanie pogrzebu i ogarnięcie wszystkiego. Siedzieliśmy w domu, rycząc jak bobry. Była i już jej nie ma. Większość wziąłem na siebie, wszystko udało się całkiem sprawnie załatwić. Mama mówiła nie raz o testamencie - znaleźliśmy w jej pokoju, faktycznie, spisany na dodatek w dniu urodzin mojej żony, 3 lata temu. Serce aż ściskało, kiedy czytaliśmy to charakterystyczne pochylone pismo, którym przez tyle lat Mama wpisywała dedykacje w książki, jakimi nie raz nas obdarowywała (zawsze ciesząc się, że obydwoje lubimy czytać), czy zwykłe kartki w kuchni, kiedy wychodziła wcześniej do pracy - to i to macie na obiad, kupcie to, zdzwonimy się w dzień, ściskam Mama. Ciągle mam w telefonie jej numer - zgodziła się na komórkę dopiero, kiedy zachorowała - i sporo smsów sprzed 2-3 dni przed jej odejściem. Przejrzeliśmy jej skrzynkę mailową - żeby sprawdzić, z kim utrzymywała kontakt, i powiadomić o jej odejściu i pogrzebie. Niesamowite było to, że wiele maili pomijała, ale otwierała każdy ode mnie, szczególnie ze zdjęciami Dominiczka. Dostaliśmy bardzo dużo kondolencji - piękne było to, że zupełnie różni, znani z innych sytuacji życiowych (szkoła, studia, praca, po prostu przyjaciele) opisywali Mamę w ten sam sposób, wskazując na te same cechy charakteru - nie żadne ogólniki i laurki, ale konkrety. 

Jedna z przyjaciółek napisała, że w ostatnim mailu, na 3 dni przed odejściem, Mama napisała, że "czas już odpocząć". Czy coś przeczuwała? Czy czuła, co się zbliża? Nie wiem, i pewnie się nie dowiem. Na pewno miała świadomość, że rak mózgu to w pewnym sensie kwestia czasu, zanim człowiek odchodzi. Lekarze kazali być dobrej myśli - ale mam wrażenie, że swoje mogli wiedzieć i rozumieć, że koniec się zbliża; nie mam im tego w ogóle za złe, Mama do końca była pełna woli życia, zawsze mówiła, że "jak już zwalczę to świństwo, to..." - miała dużo planów, chciała więcej czasu spędzać z naszym małym.... i nie zdążyła. Pan Bóg zdecydował inaczej. 

Teraz tak sobie myślę, że nigdy bardziej niż w tamtych dniach w Niego nie wierzyłem - może to zabrzmi paradoksalnie. To odejście Mamy nie spowodowało u mnie kryzysu wiary w tym sensie, że zanegowałem Jego samego i wszystko, w co dotąd wierzyłem. Wściekałem się na Niego, złorzeczyłem, próbowałem zrozumieć - dlaczego tak, dlaczego teraz - ale równocześnie wierzyłem, że w tej chwili Mama jest już tylko w cieniu Jego rąk, w blasku Jego miłosiernego spojrzenia. Że w Nim właśnie znajduje ukojenie i swoją przystań, do której tak naprawdę zawsze zmierzała - wychowując nas na ludzi bynajmniej nie idealnych i genialnych, ale mam nadzieję mądrych, o kręgosłupie moralnym, pewnych wartościach, którym od małego wpajano, że trzeba być, a nie mieć i to przede wszystkim dla innych, że nie można wstydzić się swoich poglądów, że trzeba umieć bronić swojego stanowiska, umieć się sprzeciwić temu, co złe - i tylu innych pięknych prawd. W tym tego, że człowiek po to ma serce i rozum, żeby z obydwu korzystać - wierząc, ale i myśląc. Dlatego tak strasznie lekko zrobiło mi się na sercu, kiedy we wtorek - miałem tego dnia 2 kolokwia, musiałem pójść - przyśniła mi się Mama i była po prostu uśmiechnięta. Dla mnie to znak, że znalazła odpowiedź na wszystko i jest już tam, dokąd wszyscy zmierzamy, szczęśliwa i ukochana przez Boga. 

Żegnaj, Mamusiu. Nie masz pojęcia - i ja chyba też nie - jak ciężko będzie żyć bez Ciebie, która od zawsze i zawsze po prostu byłaś obok. Ale wierzę i wiem, że jesteś tam u góry i patrzysz na nas. Mam nadzieję, jak to Ty zawsze mówiłaś, kiedy odwiedzaliśmy babcie na cmentarzu, że nie będziesz musiała się za nas wstydzić. 

Adieu. Do zobaczenia - z Bogiem i w Bogu. 

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Błogosławione zarobienie

To jest niesamowite. A właściwie On - Bóg.

Człowiek musi coś załatwić, stara się, ma świadomość, że wiele zależy od życzliwości (lub jej braku) u drugiej osoby, która może i pomóc, i przeszkodzić - i dostaje telefon z pozytywną informacją tuż po tym, jak sobie o sprawie przypomniał, z mocnym postanowieniem telefonowania w związku z nią. 

Zwykła życzliwość ludzi przypadkowo spotkanych - to w jednym, to w drugim sklepie. Bezinteresownie. Po prostu.

Regularna modlitwa bardzo wiele zmienia w życiu człowieka, szczególnie zabieganego. Nie bez powodu od dłuższego czasu nic nie piszę - nie mam, niestety, kiedy. Praca, wyrwanie trochę dnia na zabawę z małym, wieczorem nauka (kolokwia - 25.06 i 04.07 najgorsze, ustne), a do tego zajęcia jeszcze raz w tygodniu, no i pomiędzy tym fuchy, żeby jakoś wyżyć (bynajmniej bez ekstrawagancji). 

A w tym wszystkim - mama, jej niesamowity spokój, a jednocześnie wola walki i chęć życia, tak bardzo widoczna teraz, kiedy zmaga się z nawrotami raka... Rozmawiam z nią po 2 razy dziennie, odwiedzam jak mogę - teraz się boję, bo mówi, że po radioterapii (naświetlanie mózgu, bardzo mocne), wyszły jej wszystkie włosy (spalone cebulki, ot co) i widać, że ją to krępuje - co tam, boję się sam, żeby się nie rozkleić, jak się zobaczymy... Dlatego staram się maksymalnie zawalczyć w sądzie w sprawie z jej chamem pracodawcą, a jednocześnie przygotowuję papierologię do renty. I na marginesie zupełnie - dieta, nieźle, w miesiąc -14 kg (ale jeszcze wiele przede mną, w czym uczenie się i stresik nie pomaga). 

Staram się modlić, ile daje rady Wspieram komórkową wersję brewiarz.pl - świetny patent, stoisz rano w kolejce i odmawiasz jutrznię na przykład. Dzisiaj po drodze udało mi się już 3 dziesiątki różańca zmówić. Szef wyraził zgodę na indywidualny czas pracy - mogę iść rano na mszę, i chodzę do kościoła nieopodal, chociaż te 2 razy w tygodniu - zakonnicy, inny klimat, bez parafii (dowcip polega na tym, że obok pracy najbliżej mam... polskokatolików, a do tego koło domu - lefebrystów :D). A i z małym te msze niedzielne dziecięce nabierają innego wymiaru - czasami trafia bardziej prosty przekaz, niż górnolotne epopeje - on z kolei patrzy na nas, jako chyba jedyne dziecko sam z siebie klęka i składa rączki. Kochany szkrab :) 

Dzisiaj Kościół stawia przed nami w liturgii Górę Błogosławieństw (Mt 5,1-12). Czy tam jest coś o ludziach zabieganych? Wprost pewnie nie. Ale jest wiele o działaniu - miłosierdzi, wprowadzaniu pokoju, pragnieniu sprawiedliwości - o polach działania dla tych, którzy chcą coś zdziałać, którzy choćby sami chcą być lepsi. Ja próbuję - chociażby w zakresie emocji i nerwów, z czym - wiem - mam bardzo duży problem. Błogosławieni czyli szczęśliwi, napełnienie Bogiem. Wypełnienie Nim po brzegi. Chcący z Nim współpracować - a więc tacy, którzy potrafią i prosić, i dziękować. Bogu nasza wdzięczność do niczego nie jest potrzebna - ale z pewnością raduje się, że człowiek Go nie olewa, że się z Nim liczy i stara się żyć w zgodzie z tym, co On przykazał. Odczuwam to od jakiegoś czasu na każdym kroku. Naprawdę, wiele rzeczy okazuje się prostszych, wiele spraw samych się układa. 

I ten cały spokój... Pomimo - jak widzisz - wielu spraw na głowie.