Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. (Marcin Jakimowicz, "Pełne zanurzenie")

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Wiejska światłość i dobre rozeznanie

>Wyspy, posłuchajcie Mnie! Ludy najdalsze, uważajcie! Powołał Mnie Pan już z łona mej matki, od jej wnętrzności wspomniał moje imię. Ostrym mieczem uczynił me usta, w cieniu swej ręki Mnie ukrył. Uczynił ze mnie strzałę zaostrzoną, utaił mnie w swoim kołczanie. I rzekł mi: Tyś Sługą moim, Izraelu, w tobie się rozsławię. Ja zaś mówiłem: Próżno się trudziłem, na darmo i na nic zużyłem me siły. Lecz moje prawo jest u Pana i moja nagroda u Boga mego. Wsławiłem się w oczach Pana, Bóg mój stał się moją siłą. A teraz przemówił Pan, który mnie ukształtował od urodzenia na swego Sługę, bym nawrócił do Niego Jakuba i zgromadził Mu Izraela. A mówił: To zbyt mało, iż jesteś Mi Sługą dla podźwignięcia pokoleń Jakuba i sprowadzenia ocalałych z Izraela! Ustanowię cię światłością dla pogan, aby moje zbawienie dotarło aż do krańców ziemi.  (Iz 49,1-6)


Dla Elżbiety nadszedł czas rozwiązania i urodziła syna. Gdy jej sąsiedzi i krewni usłyszeli, że Pan okazał tak wielkie miłosierdzie nad nią, cieszyli się z nią razem. Ósmego dnia przyszli, aby obrzezać dziecię, i chcieli mu dać imię ojca jego, Zachariasza. Jednakże matka jego odpowiedziała: Nie, lecz ma otrzymać imię Jan. Odrzekli jej: Nie ma nikogo w twoim rodzie, kto by nosił to imię. Pytali więc znakami jego ojca, jak by go chciał nazwać. On zażądał tabliczki i napisał: Jan będzie mu na imię. I wszyscy się dziwili. A natychmiast otworzyły się jego usta, język się rozwiązał i mówił wielbiąc Boga. I padł strach na wszystkich ich sąsiadów. W całej górskiej krainie Judei rozpowiadano o tym wszystkim, co się zdarzyło. A wszyscy, którzy o tym słyszeli, brali to sobie do serca i pytali: Kimże będzie to dziecię? Bo istotnie ręka Pańska była z nim. Chłopiec zaś rósł i wzmacniał się duchem, a żył na pustkowiu aż do dnia ukazania się przed Izraelem. (Łk 1,57-66.80)
Zamiast 12. niedzieli zwykłej, słuchaliśmy wczoraj tekstów z uroczystości narodzenia św. Jana Chrzciciela (jeśli ktoś ma wątpliwości co do znaczenia takiego wyróżnienia Jana - wystarczy przypomnieć, że w liturgii Kościoła wspominamy tylko 3 narodzenia: narodzenie Pana, narodzenie Matki Bożej - i Jana właśnie). 

Dla mnie ta Msza była szczególna w taki sposób, w jaki szczególną była dotąd każda, kiedy człowiek ma świadomość, że ostatni raz - przed przeprowadzką na nową placówkę - odprawia ją ksiądz, do którego człowiek się przywiązał. Z tym, o którym piszę, nie znaliśmy się bezpośrednio. Pracował u nas, w sumie, tylko rok. Mimo wszystko, dla mnie był tym, którego słuchałem najchętniej. Czy to z ambony - w ramach niedzielnych homilii, czy tych głoszonych w ramach kilkuzdaniowych rozważań w tygodniu. Czy to w konfesjonale, do którego - gdy spowiadał więcej niż 1 kapłan - zawsze stało najwięcej chętnych. Czym się wyróżniał? Wiekiem - w sumie, też niezręczna sytuacja, gdy wikariusz jest kilka lat starszy (wiekiem i kapłaństwem) od proboszcza - na pewno. Ale głównie tym, że mówił prosto, do serca, w sposób zrozumiały dla ludzi, bez jakiś górnolotnych frazesów i wyświechtanych sformułowań, które ułożone w dowolnej konfiguracji stanowią wielokrotnie złożone zdanie, pasujące na każdą okazję - czyli o niczym, nijak. Tak, zdecydowanie wolę coś takiego od najpiękniej napisanego i przeczytanego tekstu z kartki. 

Co mnie ucieszyło - ów ksiądz do nowego wyzwania podchodzi z radością, z zapałem i optymizmem. Co nie  jest tak oczywiste biorąc pod uwagę, dokąd idzie - przysłowiowy koniec świata, wieś na opłotkach diecezji, popegeerowska okolica, biedna dość, 2 kościoły zabytkowe wymagające sporych nakładów, a przy tym dziedziczony po poprzedniku dług na spłatę prac już wykonanych. Pewnie nie jest on "światłością dla pogan", o której - w kontekście Jezusa, na 600 lat przed Jego narodzeniem - prorokował w I czytaniu Izajasz, jednak wydaje się, iż jego zadaniem w najbliższym czasie będzie właśnie takie świecenie, oświetlanie i rozpromienianie tamtych ludzi, z ich sprawami, problemami, radościami i smutkami, właśnie tam dokąd Bóg wolą biskupa go kieruje, właśnie między nimi i z nimi, właśnie w zakresie tego, z czym oni w swojej rzeczywistości kroczenia drogami życia będą się mierzyć.

Tego mu życzę. Żeby jego kapłaństwo pięknie się realizowało w tej zupełnie dla niego nowej rzeczywistości, żeby umiał do tych ludzi dotrzeć, żeby umiał zaradzić ich potrzebom i owocnie prowadzić ich do Boga, a Boga im przybliżać. 

A wracając do tekstów - to słowa o powołaniu. Powołaniu, które niestety dość często - patrząc po ludziach - mylnie rozpoznajemy. Bo trzeba odróżnić dwie sprawy - znalezienie/rozpoznanie powołania, a dokonanie wyboru. Dwa kroki, jeden prowadzący do drugiego - tylko że pomylić można przy każdym z nich. Izajasz mówi jakby o walce, jaką człowiek toczy - nie z Bogiem, ale z samym sobą - dopóki właściwie nie odkryje swojego powołania. Co - w wypadku błędnej decyzji - może oznaczać brak szczęścia, spełnienia przez całe życie. Niestety. Nie potrafimy słuchać Boga, nie potrafimy się w Niego zasłuchać, przez co podejmujemy decyzje, przekonani że jest zgodna z Jego wolą, podczas gdy kierujemy się tak naprawdę tylko swoim chceniem, swoim ego i swoim widzimisię. Nic dziwnego, że takie drogowskazy często prowadzą w złą stronę. Gdy trafiamy w niewłaściwe miejsce - w szkole, na studiach, w pracy - staramy się ten stan rzeczy zmienić, zmieniając klasę, uczelnię, kierunek studiów, czy szukając innego zatrudnienia. A gdy człowiek zabłądzi przy tej najważniejszej życiowej decyzji - małżeństwo, kapłaństwo czy życie zakonne?

Rodzina i krewni Zachariasza i Elżbiety od narodzin Jana zastanawiali się "kimże będzie to dziecię?". To postawa jak najbardziej słuszna, i szkoda, że dzisiaj wydawać się może, że ludzie - owszem, też tak podchodzą - ale jedynie do kwestii wykształcenia (żeby szkoła była prestiżowa, najlepiej przedszkole prywatne, no i matura na maxa, żeby się na najlepszy kierunek dziecko dostało) i pozycji zawodowej oraz materialnej. Trzeba zakładać, że kieruje nimi autentyczna troska o człowieka, o jego dobro, o wykorzystanie umiejętności i możliwości. Należy jednak brać też pod uwagę, jaki ten człowiek jest - czym się interesuje, co go pociąga, do czego ma uzdolnienia czy predyspozycje. Nie raz i nie dwa razy zdarza się, że dziecko jest unieszczęśliwiane przez rodziców, którzy wyżywają się na nim, każąc realizować ich własne, niespełnione kiedyś, aspiracje.  

Wsłuchujmy się w głos Boga. Czasami lepiej przeczekać, żeby wszystko potrwało dłużej, ale być pewnym podejmowanej decyzji, wykonywanego kroku. Nic dziwnego, że dzisiaj coraz więcej zgromadzeń i wspólnot zakonnych tworzy dodatkowy etap na drodze zakonnej - jeszcze przed nowicjatem - gdzie kandydat żyje razem ze wspólnotą, ale nie jako jej członek, i ma np. rok czasu na przyglądanie się jej, na rozeznanie. Bo o nie właśnie - o to dobre rozeznanie - chodzi. Gdy serce się ku czemuś rwie - wsłuchaj się z Boży głos w środku. Nogi gdzieś niosą - ale czy to jest dobre? Teraz człowiek już gdzieś leci - ale jak będzie to wyglądało w perspektywie np. 5 czy 10 lat? W interesie własnym i tych wszystkich, których swoją pochopną decyzją możesz skrzywdzić, albo krzywdzić w przyszłości. Masz jedno życie, i pewne decyzje można podjąć tylko raz. 

To nie są pesymistyczne słowa - tylko prawdziwe. To słowa przestrogi dla wszystkich, którzy są o krok od podjęcia pochopnej decyzji. Przemyśl ją, a najlepiej przemódl. Może warto wyjechać na chwilę, pobyć gdzie indziej, aby się zastanowić? A pamięci modlitewnej polecam dzisiaj wszystkich, którzy w tym czasie podejmują pierwsze dorosłe wybory, maturzystów. Niech Boże światło wskaże im tę właściwą drogę - nie najłatwiejszą, najprzyjemniejszą czy najprostszą - ale tę jedyną, bo ich własną.        

wtorek, 19 czerwca 2012

Daj się obsiać

Jezus powiedział do tłumów: Z królestwem Bożym dzieje się tak, jak gdyby ktoś nasienie wrzucił w ziemię. Czy śpi, czy czuwa, we dnie i w nocy, nasienie kiełkuje i rośnie, on sam nie wie jak. Ziemia sama z siebie wydaje plon, najpierw źdźbło, potem kłos, a potem pełne ziarnko w kłosie. A gdy stan zboża na to pozwala, zaraz zapuszcza się sierp, bo pora już na żniwo. Mówił jeszcze: Z czym porównamy królestwo Boże lub w jakiej przypowieści je przedstawimy? Jest ono jak ziarnko gorczycy; gdy się je wsiewa w ziemię, jest najmniejsze ze wszystkich nasion na ziemi. Lecz wsiane wyrasta i staje się większe od jarzyn; wypuszcza wielkie gałęzie, tak że ptaki powietrzne gnieżdżą się w jego cieniu. W wielu takich przypowieściach głosił im naukę, o ile mogli [ją] rozumieć. A bez przypowieści nie przemawiał do nich. Osobno zaś objaśniał wszystko swoim uczniom.  (Mk 4,26-34)
Taka "rolnicza" Dobra Nowina.

Przykład bardzo trafiający do wyobraźni, i niesamowity z jednego powodu - pokazuje jak bardzo w tym naszym umiłowaniu przez Boga jesteśmy uskrzydleni przez to, że wrzucone w nas, zakopane i zasiane przez Niego ziarno jest jakby od nas niezależne. Siedzi sobie w serduchu, znajduje dla siebie miejsce, i wzrasta. Najpierw niewidoczne, później powoli i nieśmiało dostrzegalne, aby nie tyle zdominować, co ubogacić. Tak, w pewnym sensie człowieka dominuje - ale dobrocią, Bożą łaską, Bożym nastawieniem w stosunku do innych, otwartością serca, miłosierdziem.

Rosnące zboże widać gołym okiem - jakby tak, niczym National Geographic, postawić kamerę i rejestrować wzrost roślinki przez jakiś tam czas, później - po przyspieszeniu taśmy - widzimy, jak po prostu w sposób widoczny rwie się ku górze. Z tym Bożym ziarnem w nas jest trochę trudniej, bo go - po ludzku - nie widać. Trzeba jednak wytrwałości we wpatrywaniu się, obserwowaniu człowieka, w którym się rozwija. Taki człowiek po prostu pozwala się Bogu sprowadzić do parteru, wyzuć z typowo ludzkich przymiotów, zachcianek, złośliwości, zawziętości, zazdrości, i rozkwitnąć jak to naprawdę dobre i potrzebne naokoło Boże zboże, Boży plon. 

Nie ma znaczenia to, jaki jest człowiek. Historia - nie tylko hagiografia - pokazuje, że wielu wystarczająco połamanych, zagubionych duchowo ludzi, którzy po ludzku oceniając na nic by nie mogli liczyć, odnalazło Boga i pozwoliło Mu się obsiać, a co najważniejsze - wydało dobre plony. Czasami dopiero na łożu śmierci - i tak się zdarzało. To był ich czas, to była ich szansa i jej nie zmarnowali, nawet gdy dana im była w ostatnim tchnieniu ziemskiego życia. Będąc po ludzku nikim, urośli w oczach Pana dlatego, że Go zaprosili do swojego życia, pozwolili je posprzątać i uporządkować. Nie musieli być tytanami wiary, zawsze rozmodlonymi, z nieodłącznym różańcem, co tydzień na Mszy Świętej. Pomimo jednak tego, co ich obciążało i pogrążało - przyjęli Boże zaproszenie, aby przyjąć ziarno Jego miłości, aby Bóg mógł dzięki nim owocować. 

To nadzieja i rola dla nas. Nie, nie po to, aby do śmierci czekać, "używać" życia i lekceważyć łaskę. Po prostu jej szczerze szukać, rozglądać się wokół, wsłuchiwać także w ciszę, w której bardzo często Pan mówi. Nikt nie wie, kiedy Niebiański Siewca wychodzi siać. Krąży cały czas, tylko my sami uważamy się za zbyt dobrych, aby pozwolić Mu w nas coś zasiać. 

>>>

W niedzielę pożegnanie mojego ulubionego wikariusza. Szkoda. Wiadomo już, kto za niego. 

>>>

Mama trzyma się dzielnie po kolejnej chemii, mam nadzieję że dalej będzie tylko co najmniej tak samo dobrze. 

>>>

Koleżanka w pracy stara się z mężem o dzidziusia. Udało się, ale jest problem, i od dłuższego czasu jest na zwolnieniu, nie wiadomo jak to będzie dalej. Warto się za nich - nią, męża, jej córeczkę i to ich maleństwo - pomodlić, bo od dawna się starają, niedawno przeżyli poronienie. Oby tym razem się udało.

czwartek, 7 czerwca 2012

Kompleksowe podejście

Uff. Wreszcie troszkę spokoju. W końcu, chociaż w dzień taki jak ten. Mimo, że biometr zdecydowanie słaby, właściwie spałem na stojąco. Dzień poświęcony Żywemu Bogu, który pozostaje między nami i ten jeden raz w roku wychodzi na ulice naszych miast, wiosek. Jedna z dwóch w ciągu roku takich prawdziwych okazji do publicznego zamanifestowania swojej wiary - obok wizyty duszpasterskiej (kolędy). I co? Świat przechodzi obok tego faktu jakby bokiem, dyskretnie omijając jak temat drażliwy czy niewygodny. Rano mały obudził się, więc przygotowywałem mu mleko - odpaliłem radio, z przyzwyczajenia RMF, pełna godzina, wiadomości. Polska - katolicki kraj rzekomo w 90%, czy da się tutaj z największej ogólnopolskiej stacji radiowej dowiedzieć, że dzisiaj jest uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Pańskiej vel Boże Ciało? Nie. O wszystkim była mowa, a o Euro głównie - o tym się nawet nie zająknęli. 

Pogoda taka nijaka, nad dość jasną wodą widać było ciemne niebo. Będzie padać? Niby zapowiadali. Cicho bardzo, spokojnie. Choć procesja nie przechodzi pod naszym blokiem (na marginesie - jak na spore osiedle miejskie, trasa procesji to jakieś kuriozum, np. 2 z 4 stacji w bezpośredniej bliskości kościoła?), przecież apel o religijne dekoracje okien nie dotyczy tylko mieszkających wzdłuż trasy procesji, a wszystkich. Wyjrzałem na okolicę - niewiele tych dekoracji, w naszej klatce żadnej, ale naokoło trochę, chyba więcej niż rok temu, choć w skali całości wciąż niewiele. Wiem, słabe to tłumaczenie, ale w mojej obecnej sytuacji nie tyle nie miałem głowy, co także technicznie czasu żeby zorganizować jakieś materiały do powieszenia. 

Procesja była o tyle ciekawa, że mini-homilie na trasie, po każdej z 4 ewangelii, głosił ten sam ksiądz. Czy słuchałem go bardziej niż zwykle? Nie wiem. Zdecydowanie najlepszy kaznodzieja, najnormalniejszy, bo mówiący naprawdę mocno, sensownie, nie bojąc się trudnych porównań i nazywania rzeczy po imieniu, a przy tym nie moralizujący ani nie dukający z kartki. Może dlatego się zasłuchałem, bo wczoraj nieoficjalnie (acz pewnie) dowiedziałem się o jego transferze, awansie na wioskowego proboszcza na opłotkach diecezji? Szkoda, znowu - najlepszy odchodzi, po zaledwie roku. Nie jest przesadą, że ta parafia nie ma szczęścia do kapłanów - a może dostaje takich, o/za jakich ludzie się modlą, na miarę tych modlitw?

Ad rem. Te cztery ewangeliczne obrazki to odrębne cztery sytuacje, w których Bóg chce nakarmić człowieka, zaspokoić jego potrzeby. Pierwszy fragment, z Mateusza, opis ostatniej wieczerzy czyli ustanowienia Eucharystii jako pamiątki. Drugi fragment, z Marka, gdzie wolą Bożą z 7 chlebów zostaje nakarmione 4000 ludzi. Trzeci fragment, z Łukasza, kiedy Jezus karmi duchowy głód i oddala strach tych, którzy uciekali do Emaus po Jego śmierci. I wreszcie czwarty fragment, z Jana, modlitwa o jedność i miłość.  Po kolei. Ostatnia wieczerza to słowa i znaki, które nabrały symboliki dopiero z perspektywy, gdy wszystko się wykonało, a oni zrozumieli, że On nie tylko umarł, ale i zmartwychwstał. Bóg wynosi umiłowanie na poziom bez porównania - daje swoje Ciało i swoją Krew na pokarm. Dalej, Jezus karmi najpierw tak po ludzku - ok, nie samym chlebem żyje człowiek to jedno, ale zjeść trzeba, i ci, którzy idą za Nim mają zapewniony pokarm nawet, gdy go nie ma. W kolejnym tekście, Jezus nie pozostawia samych sobie tych, którzy wątpią i boją się, ale karmi ich dusze i umysły, wyjaśnia wszystko ponownie. I wreszcie, Jezus modli się i prosi Ojca, aby ci, którzy zostali Mu dani, których umocnił zwykłym chlebem oraz pokarmem niebieskim, pozostali jednością i wzrastali w miłości. Kompleksowo, nieprawdaż?

Co my z tym robimy? Tu pojawia się problem, który bardzo jaskrawo widać właśnie np. na procesji w Boże Ciało. Nie robimy nic. Z politowaniem, z głupim uśmiechem, mówiąc cokolwiek albo posługując się zwykłym gestem - odsuwamy od siebie to zaproszenie, grzecznie acz stanowczo dziękując. Olewamy Boga. Bo przecież można zawsze wrócić, przyjść do Niego, "jakby to było potrzebne", czyli w ostateczności. Czy to jest poważne? Nie, w ogóle. Sukcesy to rezultat naszej samodzielności, a klęski to wyraz co najmniej Bożej złośliwości, i wtedy można się do Niego zwrócić. Bo skoro kocha, to nie odmówi. Fakt. Nazwanie takiej postawy, takiego zachowania niepoważnym to naprawdę delikatność. 

Kto - poza tym, co nakazane (bo nie da się wykręcić), bywa w kościele? Czyli w tygodniu. Niewiele osób. Sam żałuję, ale naprawdę ostatnimi czasy nie mam możliwości, przy czym ten tekst nie ma służyć moim usprawiedliwieniom, taka dygresja. Ile z tych osób, które przyjdą, przystępuje do Eucharystycznego stołu? Ułamek. Bo przykazanie każe - w okresie wielkanocnym - no to wtedy to "się pójdzie", żeby nie było. A ile osób bywa na adoracji Najświętszego Sakramentu? U nas, na szczęście, jest taka możliwość chyba 2 razy w tygodniu, szczęśliwi mający kaplice wieczystej adoracji. Pozytywne, bo przychodzi wielu, bo ludzie na nowo zaczynają doceniać tę formę bezpośredniej, choć bezgłośnej, relacji z Bogiem na modlitwie po prostu osobistej, nie sformalizowanej. 

Dzisiaj Chleb Życia wyszedł na ulice, krążył po nich i zapraszał, aby skorzystać z Jego zaproszenia i odwiedzić Go, przyjść do Niego. To nie ma być wyrzut sumienia (a jeśli jest - to tym bardziej to znak). To zachęta do bardziej racjonalnego podejścia do własnego czasu i tego, na co go poświęcamy, z uzmysłowieniem sobie, jak wiele może dać tak mało czasu poświęconego na spotkanie z Nim ukrytym w Najświętszym Sakramencie, w Eucharystii. A zarazem wezwanie do tego, aby w imię konsekwencji, wyciągnąć wnioski. Nieograniczony niczym Bóg stoi u drzwi twojego serca i puka - co z tym zrobisz?

środa, 6 czerwca 2012

Źle

Miało być o niedzielnej uroczystości Trójcy Świętej (odpust w mojej rodzinnej parafii), o tym że Bóg to nie jest siwy staruszek, chłopak z brodą i gołąb - a niepojęta tajemnica, której człowiek może zaledwie uszczknąć swoją wiarą i nic więcej, i o tym że tę prawdę, rzeczywistość Trójcy można zgłębić jedynie naprawdę odnajdując się w Kościele, a nie fantazjując, krytykując i komentując wszystko z pozycji widza, a nie członka wspólnoty.

Miało, bo chciałem to napisać w okolicy weekendu. Nie mam na to czasu, bo w pracy szef z lubością wymyśla kolejne rzeczy do zrobienia dla mnie, a ja siedzę i robię. Wczoraj do przeszło 19 (fakt, że dopiero po zajęciach przyjechałem), dzisiaj też zapowiada się długo. Jak bym nie napisał - coś uzupełnić, zmienić; zwykle dlatego, że nieprecyzyjnie się wyraził odnośnie tego, co ma być zrobione. A wyraża się... mailami (siedząc koło mnie na wyciągnięcie ręki, biurko obok), praktycznie się nie odzywa (do mnie - bo do reszty osób z działu jak najbardziej). Taki, w moim odczuciu, ostracyzm. I chyba celowe działanie mające mnie zmobilizować do rezygnacji. Spokojnie, sam do tego doszedłem, i szukam po prostu nowej pracy - nie mogę sobie pozwolić po prostu na odejście i dopiero szukanie (rodzina, kredyt). 

Sytuacja jest nieznośna. Ja rozumiem - wymagania - ale w tym działaniu i w podejściu do mnie widzę pewną złośliwość, i na pewno niechęć. W efekcie - nie mogę znieść, jak tam idę i siedzę, denerwuję się że zaraz znowu coś wymyśli, a poza pracą życia jest niewiele. Przychodzę do domu późno, zmęczony i zdenerwowany (mimo że nieco powietrza ze mnie po drodze schodzi). Żona też źle to znosi - prawie codziennie musi małego odbierać od teściów sama, sama wracać, sama go myć i usypiać, a potem siedzieć sama czekając na mnie. To ma być życie? To bezsensowna wegetacja.

Nawet na Mszę nie mam czasu iść w tygodniu. Chyba ze 3 tygodnie nie byłem, poza niedzielami oczywiście. Brakuje mi tego. Ale nie mam jak. Dzisiaj z rana poszedłem, u nas. Cicha Msza, szybka. Posiedziałem trochę wcześniej, pozawracałem Bogu głowę moimi sprawami, pożaliłem się i poprosiłem o pomoc. Pewnie, dziesiątkę różańca staram się codziennie odmówić w drodze, ale to nie to samo, co zaduma na Mszy albo w ogóle w kościele. 

Zmówiłem przed Mszą jutrznię (brewiarz.pl to przydatny serwis - wystarczy mieć internet w komórce), i jak zwykle zobaczyłem, że w pewnych słowach moja sytuacja po prostu się odbija:
Przeniknij nasze umysły,
Nad całym pochyl się życiem
I zniwecz Twoją światłością
Próżnego serca złudzenia. (hymn jutrzni)
Jest naprawdę psychicznie ciężko. Dlatego proszę o modlitwę i znalezienie innej pracy.